Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ 23

Kim jesteś?! – wrzasnął oszalały Bourne, trzymając starca za gardło i przyciskając go do ściany.

– Delta, przestań! – rozkazał d'Anjou. – Twój głos! Ludzie cię usłyszą. Pomyślą, że go mordujesz. Zadzwonią do recepcji.

– Mogę go zabić, a telefony nie działają! – Jason wypuścił fałszywego samozwańca, a w każdym razie puścił jego gardło, chwytając za koszulę i rozdzierając ją, gdy rzucił mężczyznę na fotel.

– Drzwi – nalegał spokojnie, lecz ze złością d'Anjou. – Wstaw je na miejsce, najlepiej jak umiesz, na litość boską. Chcę się wydostać z Pekinu żywy, a każda sekunda w twoim towarzystwie zmniejsza moje szansę. Drzwi!

Na wpół oszalały Bourne obrócił się dokoła, chwycił rozbite drzwi i wepchnął je we framugę, dopasowując boki i kopniakami wciskając je na miejsce. Starzec rozmasował sobie gardło, a potem nagle spróbował poderwać się z fotela.

– Non, mon ami – oświadczył Francuz, zagradzając mu drogę. – Zostań, gdzie jesteś. Nie przejmuj się mną, tylko nim. Widzisz, on naprawdę może cię zabić. W swoim szale nie ma szacunku dla złotego wieku, ale ponieważ ja sam się do niego zbliżam, posiadam go.

– Szale? To jest zniewaga! – wykrzykiwał gorączkowo starszy pan. – Walczyłem pod El-Alamejn i, Jezu Chryste, będę walczył teraz! – znów próbował wydostać się z fotela i znowu d'Anjou pchnął go na miejsce widząc, że Jason wraca.

– Och, heroicznie powściągliwy Brytyjczyk – skomentował

Francuz. – Przynajmniej byłeś na tyle łaskaw, by nie wymieniać bitwy pod Agincourt.

– Dość bzdur! – krzyknął Bourne. Odsunął d'Anjou na bok i pochylił się nad fotelem z rękami na poręczach, wpychając własnym ciałem starca z powrotem na miejsce. – Powiesz mi, gdzie on jest, i powiesz bardzo szybko albo będziesz żałował, że wydostałeś się spod El-Alamejn.

– Gdzie jest kto, ty wariacie?

– Nie jesteś tym samym człowiekiem, który był na dole. Nie jesteś Josephem Wadsworthem, który miał zamieszkać w pokoju trzysta dwadzieścia pięć!

– To jest pokój trzysta dwadzieścia pięć, a ja jestem Josephem Wadsworthem! Brygadierem w stanie spoczynku, Królewscy Saperzy!

– Kiedy się zameldowałeś?

– Oczywiście oszczędzono mi tego kłopotu – odrzekł dumnie Wadsworth. – Specjalistom zaproszonym przez rząd należą się pewne względy. Przeprowadzono mnie przez kontrolę celną i zaprowadzono wprost tutaj. Przyznać muszę, że obsługi w pokojach nie można uznać za zadowalającą; Bogu wiadomo, że to nie hotel Connaught, a ten cholerny telefon nawala przez większość czasu.

– Spytałem cię k i e d y?

– Zeszłego wieczoru, ale ponieważ samolot spóźnił się o sześć godzin, powinienem raczej powiedzieć, że dzisiaj rano.

– Jakie miałeś instrukcje?

– Uważam, że to nie twoja sprawa. Bourne wyszarpnął zza pasa mosiężny nóż do papierów i przycisnął ostrze do gardła starszego pana.

– Moja, jeśli chcesz wstać żywy z tego fotela.

– Dobry Boże, on naprawdę zwariował!

– Masz rację. Nie zostało mi dużo czasu na zachowanie zdrowia psychicznego. Prawdę mówiąc, nie zostało nic. Instrukcje!

– Całkiem niewinne. Mieli po mnie przyjść gdzieś około południa, a ponieważ jest już po trzeciej, można przyjąć, że Rząd Ludowy nie bardziej stosuje się do zegara niż jego linia lotnicza.

D'Anjou dotknął ramienia Bourne'a.

– Samolot o jedenastej trzydzieści – powiedział spokojnie Francuz. – Ten tutaj jest tylko przynętą i nie wie nic.

– Więc twój Judasz jest w innym pokoju – rzucił Jason przez ramię. – Musi być!

– Nie mów nic więcej, będą go przesłuchiwać. – Nagle i nieoczekiwanie d'Anjou władczo odsunął Jasona od fotela i przemówił zniecierpliwionym tonem wyższego oficera. – Posłuchaj, brygadierze, przepraszamy za kłopoty, wiem, że to było cholernie nieprzyjemne. To już trzeci pokój, do którego się włamujemy; dowiedzieliśmy się nazwisk wszystkich gości, by dokonać przesłuchań metodą szoku.

– Metodą czego? Nie rozumiem.

– Jedna z czterech osób na tym piętrze przeszmuglowała narkotyki wartości ponad pięciu milionów dolarów. Ponieważ to nie był nikt z was trojga, mamy naszego człowieka. Proszę powiedzieć, że wdarł się do pana alkoholik w delirium, rozwścieczony warunkami panującymi w hotelu, co zresztą mówią wszyscy. Masa takich rzeczy tu się dzieje i najlepiej jest nie ściągać na siebie podejrzeń, nawet przez błędne skojarzenia. Tutejszy rząd często reaguje nazbyt gwałtownie.

– Tego byśmy sobie nie życzyli – wybełkotał Wadsworth, Królewski Saper w stanie spoczynku. – Z tej cholernej emerytury nie da się wyżyć. Ta podróż miała pozwolić na dodatkowe wyścielenie mojego starego gniazdka w Surrey.

– Drzwi, majorze – rozkazał Jasonowi d'Anjou. – I ostrożnie. Proszę się postarać, by stały prosto. – Francuz zwrócił się do Anglika. – Brygadierze, niech pan będzie w pogotowiu, ale wstrzyma się od działania. Po prostu proszę się tym nie zajmować i dać nam dwadzieścia minut na schwytanie naszego człowieka, a potem może pan robić, co się panu żywnie podoba. Proszę zapamiętać: pijak w delirium. Dla pana własnego dobra.

– Tak, tak, oczywiście. Pijak. Delirium.

– Idziemy, majorze!

Zabrali swoje torby z korytarza i szybkim krokiem skierowali się w stronę schodów.

– Pospieszmy się! – powiedział Bourne. – Jeszcze zdążymy. On musi zmienić wygląd… ja bym musiał! Sprawdzimy wyjścia na ulicę, postoje taksówek i postaramy się wybrać dwie logiczne ewentualności albo, do ciężkiej cholery, dwie nielogiczne. Każdy z nas zajmie się jedną i ustalimy system sygnałów.

– Najpierw jeszcze dwoje drzwi – przerwał zdyszany d'Anjou. -

W tym korytarzu. Wybierz, które chcesz, ale zrób to szybko. Wywal je kopniakami i wrzeszcz obraźliwe słowa, bełkotliwym językiem oczywiście.

– Więc mówiłeś mu to poważnie?

– Najpoważniej w świecie, Delta. Jak sami mogliśmy zauważyć, wyjaśnienie jest całkowicie prawdopodobne, a kłopotliwa sytuacja nie pozwoli im na żadne oficjalne śledztwo. Dyrekcja z całą pewnością przekona naszego brygadiera, by trzymał język za zębami. Groziłaby jej utrata ciepłych posad. A teraz szybko! Wybieraj i bierz się do roboty!

Jason zatrzymał się przy następnych drzwiach z prawej strony. Napiął mięśnie, a potem rzucił się przed siebie, waląc barkiem w słabą sklejkę. Drzwi puściły natychmiast.

– Boska potęgo! – wrzasnęła w hindi kobieta, na wpół rozebrana z sari, które opadło jej na nogi.

– Co, u diabła, tu się dzieje! Czy ten cholerny zamek znów się zepsuł? – wykrzyknął nagi mężczyzna wybiegając z łazienki z genitaliami ledwie zakrytymi skąpym ręcznikiem.

Oboje znieruchomieli zagapieni na rozwścieczonego intruza, który zataczał się z błędnym wzrokiem, strącając przedmioty z najbliższej komody i wyjąc chrapliwym, pijackim głosem.

– Parszywy hotel! Toalety nie działają, telefony nie działają. Jezu… to nie mój pokój! Szszepraszszam…

Bourne wytoczył się na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.

– Znakomicie! – pochwalił d'Anjou. – Oni już mieli kłopoty z tym zamkiem. Pospiesz się. Jeszcze jeden. O, ten! – Francuz wskazał drzwi po lewej. – Wewnątrz słyszałem śmiech. Dwa głosy.

Jason znów natarł na drzwi, rozwalając je na rozcież i pijackim głosem wywrzaskując swoje skargi. Ale zamiast natknąć się na dwoje zdumionych gości, znalazł się przed parą młodych ludzi. Oboje byli nadzy do pasa, oboje ze szklistym wzrokiem zaciągali się skrętami, wdychając głęboko dym.

– Witaj, sąsiedzie – powiedział młody Amerykanin niepewnym głosem, wymawiając słowa wyraźnie, choć cztery razy wolniej niż normalnie. – Nie przejmuj się tak rzeczami. Telefony nie działają, ale nasza toaleta owszem. Skorzystaj z niej, podzielimy się. Nie bądź taki spięty.

– Co, u diabła, robicie w moim pokoju? – zawył Jason jeszcze bardziej pijacko, bełkotliwie plącząc słowa.

– Jeśli to twój pokój, mój macko – przerwała mu dziewczyna kołysząc się na fotelu – zostałeś wtajemniczony w prywatne sprawy, a my nie jesteśmy tacy. – Zachichotała.

– Chryste, ależ jesteście na haju!

– A nie biorąc imienia Pana naszego nadaremno – odpalił chłopak – ty jesteś bardzo pijany.

– Nie wierzymy w alkohol – dodała półprzytomnie dziewczyna. – Wywołuje wrogość, która wypływa na powierzchnię jak demony Lucyfera.

– Pójdź wytrzeźwieć, sąsiedzie – sepleniąc kontynuował chłopak. – A potem uzdrów się trawką. Zaprowadzę cię na pola, gdzie znów odnajdziesz swą duszę…

Bourne wypadł z pokoju zatrzaskując drzwi i chwycił d'Anjou za ramię.

– Idziemy – oświadczył, a gdy zbliżyli się do schodów dodał: – Jeśli rozejdzie się ta opowiastka, którą zaserwowałeś brygadierowi, ta dwójka spędzi najbliższe dwadzieścia lat na kastrowaniu baranów w Mongolii Wewnętrznej.

Skłonność Chińczyków do dokładnej obserwacji i ostrych środków bezpieczeństwa powodowała, że hotel przy lotnisku mógł mieć tylko dwa wyjścia: jedno duże od frontu dla gości i drugie z boku dla pracowników. Przy tym drugim pełno było umundurowanych strażników, którzy sprawdzali świadectwa pracy wszystkich wchodzących, a wychodzącym po pracy rewidowali torby i wyładowane kieszenie. Brak jakichkolwiek oznak zażyłości między pracownikami i strażnikami sugerował, że ci ostatni byli często zmieniani, by nie dopuścić do zbliżenia między potencjalnymi dawcami i odbiorcami łapówek.

– On by nie ryzykował przejścia między strażnikami – powiedział Jason, gdy opuścili hotel wyjściem dla pracowników, pospiesznie podawszy do sprawdzenia torby podróżne pod pretekstem, że mogą nie zdążyć na spotkanie z powodu opóźnienia samolotu. – A oni tak wyglądają, jakby zdobywali sprawności zuchowe w zamian za złapanie kogoś na wynoszeniu skrzydełka kurczaka albo kawałka mydła.

– Bo oni ogromnie nie lubią tych, którzy tutaj pracują – zgodził się d'Anjou. – Ale skąd masz pewność, że on jeszcze jest w hotelu? Przecież zna Pekin. Mógł pojechać taksówką do innego hotelu, wynająć inny pokój.

– Nie z takim wyglądem, jaki miał w samolocie, to ci już mówiłem. On by sobie na to nie pozwolił, j a bym sobie nie pozwolił. Chce mieć swobodę ruchów i to taką, by nikt go nie wykrył ani nie deptał mu po piętach. Musi to sobie zapewnić dla własnego bezpieczeństwa.

92
{"b":"97651","o":1}