Литмир - Электронная Библиотека

– Jeśli tak, to jego pokój może być pod obserwacją już w tej chwili. Wiedzą, jak on wygląda.

– Gdybym to był ja, a tylko na takim założeniu mogę się opierać, to już by mnie tam nie było. Załatwił sobie inny pokój.

– Sam sobie zaprzeczasz! – stwierdził Francuz, gdy zbliżyli się do zatłoczonego holu hotelowego. – Powiedziałeś, że on otrzyma instrukcje przez telefon. Ktokolwiek ma zatelefonować, zapyta o pokój, który mu przydzielono, a nie o pokój przynęty, nie Wadswortha.

– Jeśli telefony działają, a nawiasem mówiąc byłaby to korzystna okoliczność dla twego Judasza, łatwo przełączyć rozmowę z jednego pokoju do drugiego. Zwykła wtyczka w prymitywnej centralce lub programowana w centralce skomputeryzowanej. Prosta sprawa. Konferencja na temat interesów, starzy przyjaciele, którzy spotkali się w samolocie – możesz powiedzieć, co tylko chcesz – a najlepiej nie podawać żadnych wyjaśnień.

– Błąd w rozumowaniu! – oświadczył d'Anjou. – Jego klient tu w Pekinie zaalarmuje hotelowych telefonistów. Będzie miał podsłuch na centralce.

– To jest jedyna rzecz, której nie zrobi – powiedział Bourne, popychając Francuza przez obrotowe drzwi na chodnik pełen zdezorientowanych turystów i biznesmenów, próbujących załatwić sobie jakiś środek transportu. – Na takie ryzyko nie może sobie pozwolić – kontynuował Jason, gdy szli wzdłuż stojących przy krawężniku sfatygowanych mikrobusów i starych taksówek. – Klient twojego komandosa musi trzymać się od niego jak najdalej. Nie może dopuścić do tego, by odkryto jakikolwiek ślad powiązania, a to oznacza, że cała sprawa rozgrywa się w bardzo ścisłym, bardzo elitarnym gronie, bez poleceń dla centralek telefonicznych, bez ściągania uwagi na kogokolwiek, a już szczególnie na twego komandosa. Nie zaryzykują też kręcenia się w okolicy hotelu. Będą się trzymać z dala, pozwolą, by on robił posunięcia. Tutaj jest za dużo tajniaków, ktoś z kręgu elity mógłby zostać rozpoznany.

– Telefony, Delta. Według tego, cośmy słyszeli, nie działają. Co on wobec tego zrobi?

Nie przerywając marszu Jason z wysiłkiem zmarszczył czoło, jakby próbował przypomnieć sobie coś zapomnianego.

– Dla niego atutem jest czas, działający na jego korzyść. Powinien mieć instrukcje dodatkowe, w razie gdyby w określonym terminie od przybycia nie nawiązano z nim – z jakichkolwiek powodów – kontaktu. A wariantów postępowania w takim wypadku może mieć wiele, zważywszy na to, jakie muszą podejmować środki ostrożności.

– W takiej sytuacji czekaliby teraz na niego, prawda? Gdzieś na zewnątrz, żeby go przechwycić, tak?

– Oczywiście, i on o tym wie. Musi więc przemknąć się koło nich i dotrzeć na właściwe miejsce nie zauważony. Tylko w ten sposób może utrzymać kontrolę nad sytuacją. To dla niego najpilniejsze.

D'Anjou ścisnął Bourne'a za łokieć.

– Wobec tego sądzę, że zauważyłem jednego z obserwatorów.

– Co?! – Jason odwrócił się do Francuza zwalniając kroku.

– Nie zatrzymuj się – polecił d'Anjou. – Nad ciężarówką, tą stojącą dwoma kołami na jezdni, człowiek na rozsuwanej drabinie.

– To by się zgadzało – odrzekł Bourne. – To pogotowie telefoniczne.

Cały czas idąc w tłumie dotarli do ciężarówki.

– Spójrz w górę. Z zainteresowaną miną. A potem spójrz w lewo. Ta furgonetka dosyć daleko przed pierwszym autobusem. Widzisz ją?

Jason rzucił okiem i natychmiast nabrał pewności, że Francuz ma rację. Furgonetka była biała, prawie nowa, a okna miała z ciemnego szkła. Gdyby nie kolor, mógłby to być ten sam mikrobus, którym morderca odjechał w Shenzhen, na przejściu granicznym w Luowu. Bourne zaczął odczytywać chińskie znaki na drzwiach:

– Niao Jing Shan… Boże, to ten sam! Nazwa nie ma znaczenia, on należy do rezerwatu ptaków. Rezerwatu Ptaków Jing Shan! W Shenzhen był to rezerwat Chutang, tutaj jakiś inny. Dlaczego zwróciłeś na niego uwagę?

– Z powodu człowieka w otwartym oknie, ostatnim po tej stronie. Stąd nie widać go zbyt dobrze, ale on patrzy na wejście. Poza tym w ogóle nie wygląda na pracownika rezerwatu ptaków, to oczywiste.

– Czemu?

– To oficer armii, a sądząc po kroju munduru i gatunku materiału, wyższy oficer. Czy okryta chwałą Armia Ludowa zarządziła pobór białych kruków do swych oddziałów szturmowych? Czy też raczej jest to zaniepokojony człowiek, któremu polecono kogoś wytropić, a potem śledzić, używając bardzo dobrej przykrywki, której jedynym minusem jest to, że trzeba to robić przez otwarte okno?

– Bez Echa nie zrobiłbym kroku naprzód – oświadczył Jason Bourne, niegdyś Delta, bicz boży,,Meduzy”. – Rezerwaty ptaków… Chryste, to przepiękne. Jakaż zasłona dymna. Tak odległe, tak pełne spokoju. To fantastyczna przykrywka.

– Typowo chińska, Delta. Cnotliwa maska na niecnotliwej twarzy. Przypowieści Konfucjusza przestrzegają przed tym.

– Nie o tym mówię. Wtedy w Shenzhen, pod Luowu, gdy po raz pierwszy zgubiłem twojego chłoptysia, także zabrał go mikrobus, mikrobus z ciemnymi szybami, również należący do rządowego rezerwatu ptaków.

– Jak sam powiedziałeś, doskonała przykrywka.

– To coś więcej, Echo. To rodzaj znaku firmowego.

– Ptaki czczono w Chinach od stuleci – odparł d'Anjou, spoglądając na Jasona z zaintrygowaniem. – Zawsze przedstawiano je w wielkim malarstwie, na wspaniałych jedwabiach. Są uważane za rozkosz zarówno dla oczu, jak i podniebienia.

– W tym wypadku mogą służyć do czegoś znacznie prostszego i znacznie praktyczniejszego.

– Na przykład?

– Rezerwaty ptaków zajmują znaczne obszary. Są dostępne dla publiczności, ale tylko zgodnie z przepisami wydawanymi przez rząd, jak zresztą wszędzie na świecie.

– To znaczy, Delta?

– W kraju, w którym dziesięciu ludzi przeciwnych oficjalnej linii obawia się, by nie ujrzano ich razem, jakież może być lepsze miejsce spotkań niż rezerwat przyrody, który z reguły ciągnie się całymi kilometrami? Nie ma biur, domów czy apartamentów, które można by obserwować, żadnych telefonów na podsłuchu czy nadzoru elektronicznego. Po prostu niewinni obserwatorzy ptaków, jakże naturalni w kraju miłośników ptaków, każdy wyposażony w urzędową przepustkę zezwalającą na wejście w czasie, gdy rezerwat jest oficjalnie zamknięty… w ciągu dnia i nocą.

– Od Shenzhen po Pekin? Chcesz przez to powiedzieć, że sprawa ma większy wymiar, niż zakładaliśmy.

– Bez względu na to jaki – odpowiedział Jason, nie przestając rozglądać się wokół – nas to nie dotyczy. Ale dotyczy jego… Musimy się rozdzielić, ale zachowując łączność wzrokową. Ja pójdę…

– Nie ma potrzeby! – przerwał mu Francuz. – Jest tutaj!

– Gdzie?

– Cofnij się! Bliżej ciężarówki. Ukryj się w jej cieniu.

– Który to jest?

– Ksiądz głaszczący po główce dziecko, małą dziewczynkę – odparł d'Anjou, stając plecami do ciężarówki i patrząc w tłum przed wejściem do hotelu. – Duchowny – kontynuował z goryczą Francuz. – Jedno z przebrań, których nauczyłem go używać. Zrobiono mu w Hongkongu czarną sutannę, kompletną, z tekstem anglikańskiego błogosławieństwa wszytym w kołnierzyk pod metką londyńskiego krawca z Savile Rów. Po tym przebraniu go poznałem. Ja za nie zapłaciłem.

– Pochodzisz z bogatej diecezji – odrzekł Bourne, uważnie przyglądając się mężczyźnie, którego doścignąć i schwytać pragnął bardziej, niż ocalić własne życie; chciał go pokonać i zmusić do wejścia do pokoju hotelowego, by samemu móc rozpocząć drogę powrotną do Marie. Maska mordercy była dobra, więcej niż dobra, a Jason próbował przeanalizować, z czego to wynika. Poniżej ciemnego kapelusza zabójca nosił szpakowate bokobrody; cienkie okulary w metalowej oprawce nisko opuszczone na nosie wystającym z bladej, bezbarwnej twarzy. Szeroko otworzył oczy i uniósł brwi, dając wyraz radości i podziwu, jaki wywołał w nim widok nie znanego dotychczas miejsca. Wszystko to były dzieła boże i boże dzieci, co okazywał zbliżywszy się do małej Chineczki, by ją poklepać po główce, równocześnie uśmiechając się i kłaniając uprzejmie jej matce. Więc to o to chodziło, pomyślał Jason z zazdrosnym podziwem. Ten skurwysyn promieniował miłością. Wyrażał ją każdym gestem, każdym niezdecydowanym ruchem, każdym spojrzeniem łagodnych oczu. Był współczującym duchownym, pasterzem swej trzódki, wykraczającej daleko poza granice parafii czy wikariatu. W tej roli mógł oczekiwać, że ktoś skieruje na niego przelotne spojrzenie, ale natychmiast odwróci wzrok poszukując zabójcy.

Bourne pamiętał. Carlos! Szakal przebrany w strój księdza, ze śniadą latynoską twarzą nad krochmalonym białym kołnierzykiem, wychodzący z kościoła w Neuilly-sur-Seine w Paryżu. Jason już go widział! Widzieli się wzajemnie, patrzyli sobie w oczy, poznawszy się bez słów. Złap Carlosa. Schwytaj Carlosa. Kain to Charlie, a Carlos to Kain! Słowa – szyfry rozbłysły mu w pamięci, gdy pomknął za Szakalem ulicami Paryża… by wkrótce zgubić go w ulicznym tłumie, podczas gdy stary żebrak, który przycupnął na chodniku, śmiał się szyderczo.

Ale to nie Paryż, pomyślał Bourne. Nie ma tu armii umierających starców, broniących mordercy. Złapie swojego szakala w Pekinie.

– Bądź gotów do skoku! – rzekł d'Anjou, przerywając wspomnienia Jasona. – Zbliża się do autobusu.

– Przecież jest przepełniony.

– I o to idzie. On będzie ostatni. Kto odmówi prośbie spieszącego się księdza? Oczywiście to jedna z moich lekcji.

Francuz znów miał rację. Drzwi nędznego autobusiku zaczęły się zamykać, ale przytrzymało je ramię księdza, który wepchnął bark do środka i najwidoczniej prosił, by uwolniono go z potrzasku. Drzwi odskoczyły, zabójca wcisnął się do środka, a drzwi zamknęły się za nim.

– To jest pospieszny na plac Tiananmen – oświadczył d'An-jou. – Zapamiętałem numer.

– Musimy znaleźć taksówkę. Chodź!

– Delta, to nie będzie łatwe.

– Udoskonaliłem tę technikę – odpowiedział Bourne, wychodząc z cienia ciężarówki. Autobus przejechał obok, Francuz podążył za Jasonem. Przecisnęli się przez tłum zgromadzony przed hotelem i poszli wzdłuż rzędu stojących taksówek, aż dotarli na jego koniec. Następny wóz objeżdżał rondo, by ustawić się w kolejce, ale Jason wyskoczył na jezdnię, nieznacznie unosząc dłonie. Taksówka zatrzymała się, a kierowca wystawił głowę przez okno.

93
{"b":"97651","o":1}