Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ 13

Lało jak z cebra. Krople deszczu siekły piasek i błyskały w snopach światła, które padało na stojące przy Repulse Bay groteskowe posągi ogromnych, miotających się w furii chińskich bogów, którzy zapełniają pełną gwałtowności mitologię Wschodu. Niektóre z rzeźb miały prawie dziesięć metrów wysokości. Ciemna plaża była pusta, natomiast nieco wyżej, w starym hotelu i w pochodzącym z innej epoki pawilonie z hamburgerami po drugiej stronie drogi kłębił się tłum. Byli tam spacerowicze i smakosze, turyści i mieszkańcy wyspy. Przybyli wieczorem nad zatokę, żeby coś wypić, zjeść albo tylko popatrzeć na groźne posągi broniące dostępu do lądu wszelkiego rodzaju obłąkanym duchom, które mogły wynurzyć się z morza. Nagła ulewa zagoniła spacerowiczów pod dach; zmotoryzowani czekali, aż trochę zelżeje, żeby wyruszyć z powrotem do domu.

Przemoczony do suchej nitki Bourne przykucnął w krzakach w połowie drogi na plażę, w odległości sześciu metrów od cokołu groźnie wyglądającego bożka. Otarł deszcz z twarzy i wpatrywał się w betonowe schody wiodące ku wejściu do hotelu Colonial. Czekał na trzeciego człowieka z listy taipana.

Pierwszy człowiek z listy próbował go podejść na pokładzie promu „Star”, uzgodnionym wcześniej miejscu spotkania, ale Jasonowi, który ubrany był tak samo, jak w Mieście za Murami, udało się wypatrzyć dwóch członków jego obstawy. Nie było to takie łatwe, jak wyśledzenie ludzi posługujących się radiotelefonem, ale nie tak znowu trudne. W trakcie trzech kolejnych rejsów po wodach zatoki Bourne nie pojawił się w umówionym miejscu – w oknie przy burcie. W tym czasie ci sami dwaj mężczyźni dwukrotnie minęli człowieka, z którym się kontaktował, i po krótkiej wymianie zdań rozeszli się w różnych kierunkach. Żaden z nich nie spuszczał wzroku z szefa. Jason poczekał, aż prom zbliży się do nabrzeża i pasażerowie rzucą się hurmem ku dziobowi w stronę wyjścia. Mijając w tłumie pierwszego członka obstawy powalił go potężnym ciosem w nerkę, a potem wyrżnął w tył głowy ciężkim mosiężnym przyciskiem do papierów; w półmroku nikt nie zwrócił na to uwagi. Bourne ruszył z powrotem, mijając po drodze puste ławki. Dopadł drugiego goryla, wcisnął mu lufę w brzuch i poprowadził na rufę. Tam przerzucił go przez reling i zepchnął za burtę dokładnie w tej samej chwili, gdy prom zagwizdał w ciemną noc i przybił do nabrzeża Koulunu. Dopiero wtedy Jason wrócił do oczekującego nań przy pustym oknie Chińczyka.

– Dotrzymał pan słowa – powiedział. – Ja niestety trochę się spóźniłem.

– To ty do mnie dzwoniłeś? – Chińczyk przyglądał się uważnie obdartej garderobie Bourne'a.

– Ja.

– Nie wyglądasz na kogoś, kto obraca pieniędzmi, o których mówiłeś przez telefon.

– Masz prawo tak sądzić. – Bourne wyciągnął zwitek amerykańskich banknotów, wśród których można było dostrzec tysiącdolarowe nominały.

– Jesteś tym, za kogo się podajesz. – Chińczyk rzucił szybko okiem ponad jego ramieniem. – Czego chcesz? – zapytał z niepokojem w głosie.

– Informacji o najemniku, który nazywa siebie Jasonem Bour-ne'em.

– Skontaktowałeś się z niewłaściwą osobą.

– Hojnie zapłacę.

– Nie mam nic do sprzedania.

– Myślę, że masz. – Bourne schował pieniądze i wyciągnął broń, przysuwając się do swego rozmówcy. Na prom zaczęli wchodzić pasażerowie z Koulunu. – Albo powiesz mi to, co chcę wiedzieć za pieniądze, albo zrobisz to, żeby ratować życie.

– Wiem tylko jedno – protestował Chińczyk. – Moi ludzie nie tkną go palcem!

– Dlaczego?

– Bo to nie ten sam człowiek!

– Coś powiedział? – Jason wstrzymał oddech i pilnie obserwował swego rozmówcę.

– Podejmuje ryzyko, na jakie nigdy przedtem się nie ważył. – Chińczyk znowu lustrował teren za Bourne'em. Z czoła spływał mu pot. – Powrócił po dwóch latach. Kto wie, co się z nim w tym czasie działo? Alkohol, narkotyki, jakaś franca, którą zaraziły go kurwy, kto wie?

– Co masz na myśli mówiąc o ryzyku?

– Oto co mam na myśli! Facet odwiedza kabaret w Tsimshatsui. Akurat rozpętała się tam awantura, policja jest w drodze. Mimo to on wchodzi i zabija pięć osób. Mogli go wtedy złapać i namierzyć jego klientów. Nie zrobiłby czegoś takiego dwa łata temu.

– Powinieneś lepiej sobie przypomnieć kolejność zdarzeń – stwierdził Bourne. – Mógł wejść tam wcześniej, w przebraniu, i wszcząć awanturę. Zabija jako jedna osoba, a ucieka jako inna, korzystając z zamieszania.

Chińczyk popatrzył przez chwilę w oczy Jasonowi i nagle z większym przerażeniem niż przedtem spojrzał ponownie na jego obdarte, luźne ubranie.

– Tak, to całkiem możliwe – powiedział drżącym głosem i wyciągnął szyję najpierw w lewo, potem w prawo.

– Jak można dotrzeć do tego Bourne'a?, – Nie wiem, przysięgam na duchy przodków! Dlaczego zadajesz mi te pytania?

– Jak? – powtórzył Jason pochylając się ku mężczyźnie, aż dotknęli się czołami. Pistolet wcisnął mu w podbrzusze. – Jeśli twoi ludzie nie mają zamiaru tknąć go palcem, to chyba wiesz, gdzie można by to zrobić, wiesz, gdzie go można znaleźć. No, gdzie?

– O chrześcijański Jezu!

– Nie wzywaj Jego imienia! Chodzi o Bourne'a!

– Makau! Ludzie szepczą, że ma swoją bazę w Makau, to wszystko, co wiem, przysięgam. – Facet rozglądał się w panice na wszystkie strony.

– Jeśli wypatrujesz członków swojej obstawy, możesz to sobie darować. Zaraz ci powiem, co się z nimi stało. Jednego otacza ten tłumek, a co się tyczy drugiego, to mam nadzieję, że umie pływać.

– Ci ludzie to… Kim jesteś?

– Sądzę, że już wiesz – odparł Bourne. – Idź na rufę i tam zostań. Jeśli ruszysz się stamtąd choćby na krok, zanim przycumujemy, nigdy już nie zrobisz następnego.

– O, Boże, to ty jesteś…

– Na twoim miejscu nie mówiłbym ani słowa więcej.

Przy drugim nazwisku figurował nietypowy adres. Mieściła się tam, przy Causeway Bay, restauracja specjalizująca się w klasycznej kuchni francuskiej. Wedle krótkich notatek Yao Minga drugi człowiek z listy uchodził za jej kierownika, ale w rzeczywistości był jej właścicielem, a wielu spośród jego kelnerów tak samo dobrze obchodziło się z rewolwerem, jak z tacą. Jego adres domowy nie był znany. Wszystkie swoje interesy załatwiał w restauracji i podejrzewano, że nie ma stałego miejsca zamieszkania. Bourne wrócił do hotelu Peninsula, zdjął marynarkę i kapelusz i szybko przeszedł przez zatłoczony hali kierując się do windy; elegancko ubrana para starała się ukryć szok, którego doznała na jego widok.

– Jestem poszukiwaczem skarbów. Trochę głupio to wygląda, nieprawdaż? – mruknął przepraszająco i szeroko się do nich uśmiechnął.

W pokoju pozwolił sobie na to, by na chwilę wejść z powrotem w skórę Dawida Webba. To był błąd. Nie potrafił potem rozumować tak jak Bourne. Znowu nim jestem. Muszę być. Tylko on wie, co robić. Ja nie!… Zmył pod prysznicem brud Miasta za Murami i przykrą wilgoć, którą przesiąknął na promie, usunął charakteryzację z twarzy i przebrał się do późnego francuskiego obiadu.

Znajdę go, Marie! Przysięgam na Chrystusa, że go znajdę! Obietnicę składał Dawid Webb, ale to Jason Bourne wykrzyczał ją z siebie w furii.

Restauracja przypominała bardziej wytworny rokokowy salon na paryskim Boulevard Montaigne aniżeli parterową budowlę w Hongkongu. Pod sufitem wisiały misterne żyrandole; z małych żaróweczek sączyło się przyćmione światło. Na stołach nakrytych najdelikatniejszym płótnem i zastawionych najwytworniejszym srebrem i kryształami migotały świeczki w szklanych kloszach.

– Obawiam się, że nie mamy dziś wieczór wolnych stolików, monsieur – oświadczył maitre, jedyny Francuz w zasięgu wzroku.

– Powiedziano mi, że mam zapytać o Jianga Yu i zaznaczyć, że to pilne – odparł Bourne pokazując mu studolarowy banknot. – Być może uda mu się coś dla mnie znaleźć, jeśli t o znajdzie drogę do jego kieszeni.

– Może i mnie uda się coś znaleźć, monsieur. – Maitre delikatnie uścisnął dłoń Jasona przejmując pieniądze. – Jiang Yu jest szanowanym członkiem naszej małej społeczności, ale to ja dokonuję wyboru. Comprenez- vous?

– Absolument.

– Bien! Ma pan pociągającą twarz inteligentnego mężczyzny. Bardzo proszę tędy, monsieur.

Nie dane mu było zjeść obiadu; wypadki potoczyły się zbyt szybko. Kilka minut po podaniu drinka do stolika zbliżył się szczupły Chińczyk w czarnym garniturze. Jeśli różnił się czymś od innych, zauważył Dawid Webb, to ciemniejszym kolorem skóry i bardziej skośnymi oczami. W żyłach miał domieszkę krwi malezyjskiej. Przestań! – rozkazał Bourne. Te sprawy są teraz nieistotne!

– Pan o mnie pytał? – odezwał się kierownik, lustrując twarz przyglądającego mu się Bourne'a. – Czym mogę służyć?

– Przede wszystkim proszę usiąść.

– Siadanie razem z gośćmi jest niezgodne z regulaminem.

– Nie całkiem. Zwłaszcza jeśli jest pan właścicielem. Proszę siadać.

– Czy to kolejna przykra wizyta z Urzędu Podatkowego? Jeśli tak, to mam nadzieję, że będzie panu smakował obiad, za który zapłaci pan pełny rachunek. Moje księgi są w całkowitym porządku.

– Jeśli pan sądzi, że jestem Brytyjczykiem, to nie słuchał pan uważnie tego, co mówię. I jeśli określenie „przykra wizyta” oznacza, że nudzi pana suma pół miliona dolarów, to może pan natychmiast się stąd zabierać, a ja zjem w spokoju swój obiad. – Bourne oparł się o ściankę i lewą ręką podniósł drinka do ust. Prawą dłoń miał schowaną pod stołem.

– Kto pana przysłał? – zapytał Chińczyk siadając.

– Niech pan nie siada na samym skraju. Nie chcę się wydzierać na całe gardło.

– Tak, oczywiście. – Jiang Yu przysunął się bliżej i siedział teraz dokładnie naprzeciwko Bourne'a. – Muszę zadać panu jedno pytanie. Kto pana przysłał?

– Ja też muszę zadać panu jedno pytanie – odparł Jason. – Czy lubi pan amerykańskie filmy? Zwłaszcza westerny?

– Oczywiście. Amerykańskie filmy są piękne, a najbardziej podziwiam te z Dzikiego Zachodu. Tak poetycznie przedstawiają wątek zemsty i wymierzania sprawiedliwości. Użyłem chyba właściwych słów?

48
{"b":"97651","o":1}