Catherine Staples nalegała, by zaproszony przez nią na kolację gość wypił jeszcze jedno martini z wódką. Sama wymówiła się pod pretekstem, że ma jeszcze do połowy pełną szklankę.
– Jest również w połowie pusta – zauważył trzydziestodwuletni amerykański attache. Był zdenerwowany; uśmiechnął się blado, odgarniając ciemne włosy z czoła. – To głupie z mojej strony, Catherine – dodał – przykro mi, ale nie potrafię zapomnieć, że widziałaś te zdjęcia. Nie mówiąc już o tym, że ocaliłaś moją karierę i zapewne też życie. Ciągle idzie o te cholerne zdjęcia.
– Prócz mnie widział je tylko inspektor Ballantyne.
– Ale t y je widziałaś.
– W moim wieku mogłabym być twoją matką.
– Tym gorzej. Patrzę na ciebie i jest mi wstyd, czuję się po prostu brudny.
– Mój były mąż, licho wie, gdzie teraz przebywa, powiedział mi kiedyś, że w stosunkach seksualnych nie ma niczego, co można by czy powinno się uważać za brudne. Podejrzewam, że powiedział mi to nie bez powodu, ale tak się składa, że uważam, iż miał rację. Słuchaj, John, przestań o nich myśleć. Ja przestałam.
– .Postaram się. – Zbliżył się kelner, więc gestem zamówił kolejnego drinka. – Po twoim telefonie dziś po południu poczułem się wykończony. Myślałem, że okazało się coś znacznie gorszego. Przecież przez dwadzieścia cztery godziny nie wiedziałem, co robię.
– Dano ci podstępnie dużą dawkę narkotyku. Nie mogłeś za siebie odpowiadać. I przepraszam cię, powinnam była ci od razu powiedzieć, że nie ma to nic wspólnego z naszymi poprzednimi sprawami.
– Gdybyś to zrobiła, nie wyłączyłbym się z pracy na ostatnie pięć godzin.
– Postąpiłam okrutnie i bezmyślnie. Raz jeszcze przyjmij moje przeprosiny.
– Przyjęte. Jesteś wspaniałą dziewczyną, Catherine.
– Wykorzystuję twoje nawroty infantylizmu.
– Nie licz na to aż tak bardzo.
– W takim razie nie pij piątego martini.
– To dopiero drugie.
– Odrobina pochlebstwa nigdy nie zaszkodzi.
Zaśmiali się cicho. Kelner wrócił z drinkiem dla Johna Nelsona. Attache podziękował i zwrócił się do Catherine. – Przyszło mi właśnie do głowy, że nie zawdzięczam zaproszenia na cudzy koszt do „The Plume” potrzebie stworzenia okazji do pochlebstw. Ta knajpa jest poza moimi możliwościami finansowymi.
– Moimi też, ale nie Ottawy. Zostaniesz tam wpisany na listę bardzo ważnych osobistości. Faktycznie już jesteś.
– To miłe. Nigdy mi o tym nie mówiono. Dostałem tu bardzo dobre stanowisko, ponieważ nauczyłem się chińskiego. Wykombinowałem sobie, że konkurując z tymi wszystkimi absolwentami Ivy League*, chłopak z Wyższego College'u Stanowego w Fayette, stan Iowa, powinien mieć jakąś przewagę.
– I masz ją, Johnny. Jesteś lubiany w konsulatach. W światku naszych wysuniętych placówek ambasadzkich cenią się wysoko. I słusznie.
– Jeśli tak jest, to dzięki tobie i Ballantyne'owi. I tylko dzięki wam obojgu. – Nelson przerwał, pociągnął martini i popatrzył na kobietę znad szklanki. Odstawił koktajl i spytał: – O co idzie, Catherine? Czemu jestem tak ważny?
– Ponieważ potrzebuję twojej pomocy.
– Zrobię wszystko. Wszystko, co będę mógł.
– Nie tak szybko, Johnny. Jesteśmy w sezonie powodzi i ja sama mogę się utopić.
– Ivy League – sześć czołowych uniwersytetów amerykańskich, jak Yale, Harvard itd.
– Jeśli istnieje ktokolwiek, komu powinienem rzucić koło ratunkowe, to właśnie tobie. Pomijając drobne różnice, nasze dwa kraje są sąsiadami i zasadniczo lubią się wzajemnie. Jesteśmy po tej samej stronie. Więc o co chodzi? Jak mam ci pomóc?
– Marie St. Jacques… Webb – powiedziała Catherine, badając wyraz jego twarzy.
Nelson zamrugał oczami w głębokim zamyśleniu, jego spojrzenie błądziło w przestrzeni.
– Nic – odrzekł. – To nazwisko nic mi nie mówi.
– Dobrze, próbujmy dalej: Raymond Havilland.
– Ach, to zupełnie inna para kaloszy. – Attache otworzył szeroko oczy i pochylił na bok głowę. – Wszyscy u nas plotkują na jego temat. Nie zjawił się w konsulacie, nawet nie zadzwonił do naszego głównego szefa, który marzy o tym, by mieć z nim wspólną fotografię w gazecie. Przecież Havilland jest naszą czołową gwiazdą, czymś w rodzaju metafizycznego zjawiska tej firmy. Siedział tutaj już w czasach przedhistorycznych i to on prawdopodobnie zmontował ten cały szwindel.
– A więc zdajesz sobie sprawę, że przed laty wasz arystokratyczny ambasador był zamieszany w negocjacje nie tylko dyplomatyczne.
– Nikt o tym nie mówi, ale tylko naiwniacy nabierają się na jego minę faceta nie mieszającego się do awantur.
– Naprawdę jesteś dobry, Johnny.
– Tylko spostrzegawczy. Dostaję za to część mojej pensji. Jaki jest związek między nazwiskiem, które znam, i tym mi nie znanym?
– Gdybym tylko wiedziała! Czy orientujesz się, po co Havilland się tu pojawił? Doszły cię jakieś plotki?
– Nie mam pojęcia, po co tu jest, ale wiem, że nie znajdziesz go w żadnym hotelu.
– Przypuszczam, że ma zamożnych przyjaciół…
– Tego jestem pewien, ale u nich też go nie ma.
– O?
– Konsulat po cichu wynajął dom na Yictoria Peak, a z Hawajów przyleciał następny oddział piechoty morskiej, by go strzec. Żaden z nas, wyższych urzędników, nie został o tym poinformowany. Wyszło to na jaw dopiero kilka dni temu, gdy wybuchła jedna z tych zwykłych, głupich historii. Dwóch żołnierzy z tamtej grupy poszło na kolację do Wanchai i jeden z nich zapłacił rachunek czekiem tymczasowym, wystawionym na bank w Hongkongu. No cóż, wiesz, jak to jest z wojskowymi i czekami; kierownik knajpy przyczepił się do tego kaprala na amen. Chłopak oświadczył, że ani on, ani jego kumpel nie mieli czasu, by podjąć gotówkę, a czek jest całkowicie w porządku. Niech tylko kierownik zatelefonuje do konsulatu albo pogada z attache wojskowym.
– Bystry ten kapral – wtrąciła kobieta.
– I całkiem tępy konsulat – odrzekł Nelson. – Ci chłopcy mieli wolny dzień, ale nasz napalony dział bezpieczeństwa w swej bezgranicznej paranoi na punkcie tajemnicy nie wciągnął na listę personelu oddziału z Victoria Peak. Kierownik powiedział później, że kapral pokazał mu dowody tożsamości i wyglądał na miłego chłopaka, więc zaryzykował.
– Bardzo rozsądnie. Zapewne tak by nie postąpił, gdyby kapral inaczej się zachował. A więc raz jeszcze mamy dowód, że żołnierz był bystry.
– Ale on zachował się inaczej. Następnego ranka w konsulacie. Udzielił wszystkim surowego ostrzeżenia prawie że koszarowym językiem i tak głośno, że nawet ja to usłyszałem. A mój gabinet jest na przeciwnym końcu korytarza niż recepcja. Chciał się dowiedzieć, co, u diabła, my, cywiłbanda, myślimy, po co oni tam siedzą na tej górze i jak to możliwe, że nie ma ich na liście personelu, mimo że są tu już od tygodnia. Jeśli kiedykolwiek widziałem rozwścieczonego żołnierza piechoty morskiej, to właśnie wtedy.
– I nagle cały konsulat dowiedział się, że w tej kolonii znajduje się tajny dom pod specjalną ochroną.
– Ty to powiedziałaś, nie ja. Ale powtórzę ci dokładnie, co okólnik dla całego personelu polecił nam mówić. A pojawił się na naszych biurkach w godzinę po odejściu kaprala, który przez dwadzieścia minut wymyślał bardzo zaambarasowanym błaznom z bezpieczeństwa.
– I to, co macie mówić, nie jest zgodne z tym, w co wierzysz.
– Bez komentarzy – oświadczył Nelson. – „Dom na Victoria został wynajęty dla wygody i bezpieczeństwa podróżujących osobistości rządowych, jak również dla przedstawicieli amerykańskich koncernów, przybyłych tu w interesach”.
– Ucho od śledzia. Szczególnie to ostatnie. Od kiedyż to amerykańscy podatnicy fundują takie numery Generał Motors albo ITT?
– Zgodnie z naszą polityką coraz szerzej otwartych drzwi wobec Republiki Ludowej, Waszyngton usilnie zachęca do rozwoju stosunków handlowych. To się nawet zgadza. Ułatwiamy je, staramy się o szerszy dostęp, a spróbuj tylko dostać miejsce w przyzwoitym hotelu z rezerwacją na dwa dni naprzód. Miasto jest piekielnie zatłoczone.
– Wygląda, jakbyś się tego nauczył na pamięć.
– Bez komentarzy. Powtórzyłem ci tylko to, co według instrukcji mam mówić, gdybyś poruszyła ten temat. A właśnie tak zrobiłaś.
– To oczywiste. Mam przyjaciół na Victoria Peak, którzy uważają, że przez tych wszystkich włóczących się kapralików dzielnica straci ekskluzywny charakter. – Catherine Staples upiła trochę ze swej szklanki i odstawiła ją na stół. – Havilland tam jest?
– Prawie pewne.
– Prawie?
– Biuro naszej referentki prasowej jest obok mojego. Próbowała wyciągnąć od ambasadora coś dla siebie do publikacji. Spytała konsula generalnego, w którym hotelu jest Havilland, i dowiedziała się, że nie ma go w żadnym. Więc w czyjej rezydencji? Ta sama odpowiedź. „Mamy czekać, aż nas zawiadomi, jeśli w ogóle to zrobi”, powiedział szef. Wypłakała mi się w kamizelkę, ale rozkaz był kategoryczny. Nie wolno go poszukiwać.
– Jest tam na Peak – spokojnie oświadczyła Staples. – Kazał sobie założyć chronioną kwaterę i montuje jakąś operację.
– A to ma związek z tą Webb, Marie St. Ktoś-tam Webb?
– St. Jacques. Tak.
– Możesz mi o tym opowiedzieć?
– Nie teraz. Zarówno dla twego dobra, jak mojego. Jeśli mam rację, a ktokolwiek dojdzie do wniosku, że otrzymałeś takie informacje, zostaniesz przeniesiony do Rejkiawiku natychmiast i bez swetra.
– Ale sama powiedziałaś, że nie wiesz, jaki to ma związek, że chciałabyś wiedzieć.
– W tym znaczeniu, że jeśli taki związek naprawdę istnieje, to nie wiem z jakich przyczyn. Znam tylko jeden. aspekt sprawy i to z ogromnymi lukami. Mogę się mylić. – Catherine znów wypiła maleńki łyczek whisky. – Posłuchaj, Johnny – kontynuowała – tylko ty możesz w tej sprawie podjąć decyzję. Jeśli będzie negatywna, potrafię to zrozumieć. Muszę się dowiedzieć, czy obecność Havillanda tutaj ma cokolwiek wspólnego z człowiekiem o nazwisku Dawid Webb i jego żoną, Marie St. Jacques. Przed wyjściem za mąż była ekonomis-tką w Ottawie.
– Kanadyjka?
– Tak. Pozwól mi wytłumaczyć, czemu chcę się tego dowiedzieć nie pakując cię w tarapaty. Jeśli jest tu jakiś związek, muszę pójść w pewnym kierunku. Jeśli nie, mogę zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i skierować się gdzie indziej. I wtedy mogłabym sprawę ujawnić. Za pomocą prasy, radia, telewizji, czegokolwiek, co może nadać rzeczy rozgłos i sprowadzić tu jej męża.