Bourne siedział na tylnym siedzeniu samochodu, po którym przesuwały się cienie. Rozbłyskujące co chwila światło księżyca zalewało wnętrze pojazdu, po czym równie gwałtownie zapadała ciemność. Co pewien czas Jason nieoczekiwanie pochylał się do przodu i przyciskał lufę pistoletu do karku swojego więźnia. – Spróbuj zjechać z drogi, to zarobisz kulę w łeb. Rozumiesz?
Przeważnie też padała taka sama odpowiedź, wypowiadana z ostrym brytyjskim akcentem: – Nie jestem wariatem. Siedzisz za mną, masz broń, a ja cię nie widzę.
Jason wyrwał wsteczne lusterko z uchwytu. Mocująca je śruba od razu pękła pod naciskiem jego ręki. – Pamiętaj, że to ja jestem twoimi oczyma tu, z tyłu. Jestem również kresem twojego życia.
– Rozumiem – za każdym razem powtarzał beznamiętnie były komandos.
Z rządową mapą rozpostartą na kolanach, latarką w lewej ręce i pistoletem w prawej, Bourne sprawdzał drogi prowadzące na południe. Po upływie każdych trzydziestu minut Jason rejestrując wzrokiem mijane znaki i punkty orientacyjne uświadamiał sobie, że czas jest jego największym wrogiem. Choć prawa ręka zabójcy była skutecznie unieruchomiona, zdawał sobie sprawę, że pod względem wytrzymałości on sam nie może się równać z młodszym i silniejszym mężczyzną. Nagromadzenie przemocy w ciągu minionych trzech dni dawało o sobie znać – był wyczerpany fizycznie, umysłowo i bez względu na to, czy chciał się do tego przyznać, czy nie, także emocjonalnie. I choć
Jason Bourne się przed tym bronił, Dawid Webb czuł to każdym mięśniem swego ciała. Trzeba było trzymać naukowca w karbach, zepchnąć go w głąb psychiki, nie dopuszczać do głosu. Daj mi spokój! Jesteś teraz dla mnie bezużyteczny! Od czasu do czasu Jason czuł, że powieki zaczynają mu ciążyć i same się zamykają. Otwierał je gwałtownie i znęcał się nad jakąś częścią swojego ciała – szczypał wewnętrzną stronę uda albo wbijał paznokcie w wargę, powodując gwałtowny ból, który zagłuszał zmęczenie. Zdawał sobie sprawę ze swojego stanu – tylko idiota z manią samobójczą byłby tego nieświadomy – i nie miał czasu ani sposobności, żeby temu zaradzić, postępując zgodnie z zasadą zapożyczoną kiedyś od Echa z „Meduzy”. Nigdy nie zapominaj, że wypoczynek też jest bronią. Daj spokój, Echo… dzielny Echo… nie ma teraz czasu na wypoczynek, nie ma takiego miejsca, gdzie mógłbym go zaznać.
I kiedy już trafnie ocenił swój własny stan, musiał również ocenić stan swojego więźnia. Morderca był przez cały czas czujny, widać to było po sposobie, w jaki prowadził samochód z pełną szybkością po tych obcych, nieznajomych drogach. Wyczuwało się to w bezustannym ruchu głowy, widniało to w jego oczach za każdym razem, gdy Bourne mógł je zobaczyć. A widział je często, ilekroć rozkazywał zabójcy zwolnić i wypatrywać drogi odbiegającej w prawo lub w lewo od głównej szosy. Sobowtór odwracał się wtedy – widok tak dobrze znajomych rysów był zawsze wstrząsem dla Jasona – i pytał, o którą drogę z przodu chodzi jego „oczom”. Pytania były kamuflażem. Eks-komandos ciągle badał stan fizyczny i psychiczny swojego strażnika. Był wyszkolonym zabójcą, śmiercionośną maszyną; zdawał sobie sprawę, że jego życie uzależnione jest od zdobycia przewagi nad wrogiem. Czekał, obserwował i starał się wyczuć moment, w którym powieki przeciwnika zamkną się na chwilę albo broń osunie się na podłogę, albo też jego głowa na moment spocznie na wygodnym zagłówku tylnego siedzenia. Czyhał na takie właśnie symptomy, błędy, które będzie mógł wykorzystać, by nagle odwrócić sytuację. Obrona Bourne'a zależała więc całkowicie od sprawności jego umysłu i wykonywania nieoczekiwanych czynności, które pozwalały mu utrzymać psychologiczną przewagę. Jak długo to wytrzyma – i czy w ogóle wytrzyma?
Jego głównym wrogiem był czas, natomiast siedzący przed nim zabójca nie stanowił zbyt dużego problemu. W przeszłości – jak przez mgłę wspominanej przeszłości – dawał już sobie radę z zabójcami, potrafił nimi manipulować, byli bowiem istotami ludzkimi podatnymi na różne fortele, które podsuwała mu wyobraźnia. Chryste, jednak do tego doszło! Takie proste, takie logiczne – a on jest tak zmęczony… Jego umysł. Nie pozostało już nic innego. Musiał myśleć, musiał pobudzać swoją wyobraźnię i zmuszać ją do działania. Przewaga, przewaga! Musiał ją utrzymać! Myśl. Działaj. Zrób coś nieprzewidzianego!
Zdjął tłumik z lufy pistoletu, skierował broń w stronę zamkniętego okna po prawej stronie i pociągnął za spust. Ogłuszający wystrzał zadudnił w zamkniętym pudle samochodu. Szyba rozprysła się, odłamki wyleciały na zewnątrz, porwane prądem nocnego powietrza.
– Co ty, u diabła, wyprawiasz? – wrzasnął zabójca sobowtór, chwytając mocniej kierownicę i starając się zapanować nad tańczącym po szosie samochodem.
– Chcę ci pokazać, kto tu ma przewagę – odparł Jason. – Powinieneś zapamiętać, że jestem niezrównoważony. Następnym strzałem mogę rozwalić ci łeb.
– Jesteś pieprzonym wariatem i tyle!
– Cieszę się, że mnie rozumiesz.
Mapa. Jedną z najcenniejszych rzeczy na mapach drogowych ChRL były gwiazdki oznaczające garaże naprawcze położone przy ważniejszych szosach czynne przez całą dobę. Konieczność zorganizowania takiego systemu wydawała się oczywista, gdy wzięło się pod uwagę, jak wielkie zamieszanie mogło powstać w wyniku awarii rządowych bądź wojskowych samochodów. Dla Bourne'a był to dar niebios.
– Siedem kilometrów dalej przy tej szosie znajduje się stacja benzynowa – powiedział do mordercy, doJasona Bourne'a, uświadomił sobie. – Zatrzymaj się, zatankuj paliwo, ale nie mów ani słowa. Byłaby to zresztą głupota z twojej strony, bo przecież nie znasz języka.
– A ty?
– Owszem, i dlatego ja jestem oryginałem, a ty imitacją.
– Możesz mnie pocałować, panie Oryginale!
Jason wystrzelił ponownie, wybijając okno do końca. – I m i t a-cj ą! – wrzasnął przekrzykując szum powietrza. – Pamiętaj o tym.
Czas był jego wrogiem.
Zrobił w myśli remanent swojego dobytku. Nie było tego zbyt wiele. Jego główną amunicją były pieniądze. Miał ich więcej, niż stu Chińczyków byłoby w stanie zarobić przez sto lat, ale pieniądze niczego nie rozwiązywały. Gdyby modlił się o możliwość wydostania się z Chin, prosiłby, aby odbyło się to drogą powietrzną, a nie po ziemi. Nie wytrwa tak długo. Znowu popatrzył uważnie na mapę. Droga do Szanghaju zajęłaby mu trzynaście do piętnastu godzin – jeżeli wytrzyma samochód, jeżeli wytrzyma on sam i jeżeli uda im się przejechać przez punkty kontrolne, które z całą pewnością zostaną zaalarmowane, że Europejczyk albo dwóch Europejczyków będzie próbowało się przez nie przedostać. Mogą go schwytać – mogą ich schwytać. A jeśli nawet uda im się dotrzeć do Szanghaju i portu lotniczego, który nie był zbyt dobrze pilnowany, to jakie jeszcze pojawią się trudności?
Istniała pewna alternatywa, zawsze zresztą istniały jakieś alternatywy. Było to coś zwariowanego i dziwacznego, ale jednocześnie stanowiło jedyne wyjście.
Otoczył kółkiem maleńki znaczek w pobliżu miasta Jinan. Lotnisko.
Świt. Wszędzie wilgotno. Ziemia, wysokie trawy i metalowa siatka ogrodzenia błyszczały od porannej rosy. Nieco dalej pojedynczy pas startowy stanowił czarną, połyskującą szramę, która przecinała pole z krótko przystrzyżoną trawą, częściowo zieloną od dzisiejszej wilgoci, a częściowo wypaloną do brązu wczorajszym upalnym słońcem. Limuzyna typu Szanghaj znajdowała się z dala od prowadzącej na lotnisko drogi w takiej odległości, na jaką morderca mógł od niej odjechać, i znowu ukryta była pod gałęziami. Sobowtór znowu był unieruchomiony, tym razem dzięki związanym kciukom. Jason przyłożył mu lufę do skroni i polecił zabójcy odwinąć drut ze szpulek, sporządzić dwie pętle zaciskowe i założyć je na kciuki. Potem odciął szpule, przeciągnął drut z powrotem i dokładnie okręcił oba końce wokół jego przegubów. Komandos przekonał się natychmiast, że najmniejszy ruch, próba rozsunięcia rąk albo zmiany ich położenia względem siebie, powoduje coraz mocniejsze wpijanie się drutu w ciało.
– Na twoim miejscu – rzekł Bourne – byłbym ostrożny. Wyobrażasz sobie, jak przykro jest żyć bez kciuków? Albo co będzie, jeżeli przetniesz sobie przeguby?
– Pieprzony technik!
– Możesz mi wierzyć!
Z drugiej strony pola startowego w parterowym budynku z rzędem niewielkich okien na ścianie zapaliło się światło. Było to coś w rodzaju baraku, prostego i funkcjonalnego. Potem zapaliły się następne światła – gołe, rzucające mdły blask żarówki. Barak. Jason sięgnął po zrolowaną odzież, którą miał przymocowaną na plecach. Rozpiął paski, rozwinął poszczególne części garderoby na trawie i ułożył je oddzielnie. Była tu duża bluza w stylu Mao, para wygniecionych, za dużych spodni i płócienna czapka z daszkiem. Wszystko to stanowiło typowe ubranie wieśniaka. Jason włożył czapkę, zapiął kurtkę, tak że nie było widać ukrytego pod nią czarnego swetra, wciągnął spodnie na te, które miał na sobie. Trzymały się na plecionym pasku z materiału. Obciągnął obszerną, ciemną bluzę na biodrach i odwrócił się do obserwującego go z zaciekawieniem i zdumieniem sobowtóra.
– Podejdź do ogrodzenia – polecił Jason schylając się i grzebiąc w plecaku. – Uklęknij i oprzyj się o nie – mówił dalej wyciągając półtorametrową cienką, nylonową linkę. – Przyciśnij twarz do siatki. Patrz przed siebie! Szybko!
Zabójca zrobił, co mu kazano. Jego skrępowane ręce znalazły się między jego ciałem a ogrodzeniem, sprawiając mu ból i niewygodę, a twarz miał przyciśniętą do siatki. Bourne podszedł do niego, szybko przewlókł linkę przez ogrodzenie z prawej strony karku zabójcy i przekładając palce przez oczka siatki przeciągnął linkę przed twarzą komandosa i ponownie przewlókł ją na swoją stronę. Następnie zacisnął mocno i zawiązał przy podstawie czaszki sobowtóra. Działał tak błyskawicznie i niespodziewanie, że były oficer, zanim pojął, co się dzieje, zdążył tylko wykrztusić:
– Co, u diabła… O, Chryste!
– Powtórzę tylko to, co ten szaleniec powiedział do d'Anjou, zanim ściął mu głowę:,,Nigdzie stąd nie odejdziesz, majorze”.