Te rozważania nie miały sensu! Lin Wenzu potrząsnął głową, jakby chcąc uwolnić się od tych myśli. Tu. Teraz. Skup się! Nagle spojrzał na schody i podjął decyzję. Skierował się w ich stronę i wszedł na balkon. Kabina projekcyjna znajdowała się dokładnie na wprost niego. Zastukał raz i wszedł do środka, ciężarem ciała wyłamując tanią, słabą zasuwkę w drzwiach.
– Tingzhi! – krzyknął kinooperator. Rękę trzymał pod spódnicą siedzącej mu na kolanach kobiety, która zerwała się gwałtownie i odwróciła twarzą do ściany.
– Policja – powiedział major, okazując legitymację. – Proszę mi wierzyć, nie chcę nikomu z państwa zaszkodzić.
– Nie powinien pan tu wchodzić – odparł kinooperator. – To nie jest zbyt pobożne miejsce.
– Można dyskutować na ten temat, ale z całą pewnością to nie kościół.
– Uzyskaliśmy licencję na naszą działalność i opłaciliśmy ją co do grosza…
– Wcale temu nie przeczę, drogi panie – przerwał Lin. – Po prostu policja chciałaby, aby wyświadczył jej pan pewną przysługę, a spełnienie tej prośby z całą pewnością nie zaszkodzi pańskim interesom.
– A o co chodzi? – zapytał mężczyzna wstając. Ze złością zauważył, że kobieta wymyka się za drzwi.
– Niech pan zatrzyma film na, powiedzmy, trzydzieści sekund i włączy światło na widowni. Proszę poinformować ludzi, że nastąpiła awaria, która zostanie wkrótce usunięta.
Operator skrzywił się. – Film już się prawie kończy! Będą krzyki!
– Dopóki nie zgaśnie światło. Proszę to zrobić! Projektor zatrzymał się z pomrukiem, zapaliły się lampy i komunikat został nadany przez głośnik. Operator miał rację. W kinie rozległy się wrzaski, ludzie wymachiwali rękami, wystawiając środkowe palce swych dłoni. Oczy Lina przebiegły po widowni – tam i z powrotem, rząd po rzędzie.
Jego człowiek tu był… A właściwie dwóch ludzi. Agent pochylał się do przodu mówiąc coś do człowieka, którego Lin Wenzu widział po raz pierwszy. Major spojrzał na zegarek, a potem odwrócił się do operatora. – Czy na dole jest automat telefoniczny?
– Tak. Ale przeważnie jest zepsuty.
– A teraz?
– Nie wiem.
– W którym miejscu?
– Pod schodami.
– Dziękuję. Może pan wznowić projekcję za sześćdziesiąt sekund.
– Przedtem powiedział pan, że za trzydzieści!
– Zmieniłem zdanie. Chyba dzięki licencji nie narzeka pan na pracę?
– Ci tam na dole to zwierzęta!
– Niech pan zastawi drzwi krzesłem – poradził Lin, wychodząc. – Zasuwka jest wyłamana.
Major minął wiszący w holu pod schodami automat telefoniczny. Prawie w biegu zerwał przewód łączący słuchawkę z aparatem i wyszedł na zewnątrz, kierując się w stronę swojego samochodu. Zatrzymał się na widok automatu telefonicznego po drugiej stronie ulicy. Podbiegł do niego, odczytał numer i natychmiast go zapamiętał, a następnie biegiem wrócił do samochodu. Usiadł za kierownicą i spojrzał na zegarek. Potem na wstecznym biegu wyjechał na ulicę i zaparkował wóz obok jakiegoś samochodu kilkadziesiąt metrów od markizy nad drzwiami do kina. Zgasił reflektory i obserwował wejście.
Minutę i piętnaście sekund później pojawił się uciekinier z Pekinu i najwyraźniej podenerwowany rozejrzał się w prawo i w lewo. Potem spojrzał przed siebie i zobaczył to, czego szukał, a Lin wiedział, czego on szuka, ponieważ telefon w kinie nie działał. Był to automat telefoniczny po drugiej stronie ulicy. Lin nakręcił numer, podczas gdy jego podkomendny podbiegł do automatu i wsunął głowę do plastikowej muszli, w której znajdował się aparat. Telefon zaczął dzwonić, zanim jeszcze agent zdążył włożyć do niego monety.
– Xunsu! Xiaoxi\ – szepnął Lin, a potem zaczął kaszleć. – Wiedziałem, że znajdziesz telefon! Sheng! Skontaktuj się natychmiast! Szafir przepadł! – Odłożył słuchawkę, ale nie zdejmował z niej dłoni spodziewając się, że za chwilę, gdy agent zadzwoni na jego prywatny numer, będzie musiał znowu odebrać telefon.
Ale telefon nie zadzwonił. Lin odwrócił się w fotelu i spojrzał na plastikową muszlę osłaniającą automat telefoniczny po drugiej stronie ulicy. Agent nakręcił wprawdzie numer, ale nie dzwonił do niego. Już nie było potrzeby jechać do Aberdeen.
Major bezszelestnie wysiadł z samochodu, przeszedł przez jezdnię i kryjąc się w cieniu na przeciwległej stronie ulicy ruszył w kierunku automatu telefonicznego. Szedł wolnym krokiem starając się ukryć w mroku swoją potężną posturę i klął, jak to mu się często zdarzało, swoje geny, którym zawdzięczał tak wybujałą sylwetkę. Nie wychodząc z zacienionych miejsc, zbliżył się do telefonu. Uciekinier znajdował się dwa i pół metra od niego. Stał odwrócony plecami i mówił z podnieceniem i irytacją.
– Kim jest ten Szafir? Dlaczego na ten telefon? Dlaczego skontaktował się ze mną?… Nie, mówię ci, użył nazwiska przywódcy!… Tak, owszem, nazwiska! Nie pseudonimu, nie szyfru! To było szaleństwo!
Lin Wenzu usłyszał wszystko, co chciał usłyszeć. Wyciągnął służbowy pistolet i szybkim krokiem wyszedł z ciemności.
– Film się zerwał i zapalili światła! Mój łącznik i ja byliśmy…
– Odłóż słuchawkę! – rozkazał major.
Zdrajca odwrócił się gwałtownie. – Ty! – wrzasnął.
Lin runął na niego. Olbrzymim ciałem wdusił podwójnego agenta w plastikową muszlę. Chwycił słuchawkę i cisnął nią w metalowe pudło aparatu. – Dość! – ryknął.
I nagle poczuł lodowaty żar ostrza wbijającego się w dolną część jego brzucha. Agent skulił się, trzymając nóż w lewej ręce. Lin pociągnął za spust. Huk wystrzału wypełnił cichą uliczkę i zdrajca upadł na trotuar. Z przedziurawionego kulą gardła pociekła krew plamiąc jego ubranie i rozlewając się na betonie.
– Ni madę! – bluznął przekleństwem czyjś głos po lewej stronie majora. Był to drugi mężczyzna, łącznik, z którym uciekinier rozmawiał w kinie. Uniósł pistolet i wystrzelił w tej samej chwili, gdy major rzucił się na niego. Potężny, zakrwawiony tors Li Wenzu runął na strzelającego jak skała. Pod prawym obojczykiem Lina nagle pojawiła się dziura, ale zabójca stracił równowagę. Teraz wystrzelił major. Mężczyzna upadł chwytając się za prawe oko. Był martwy.
Po drugiej stronie ulicy skończył się film pornograficzny i ulicę zaczął wypełniać tłum, ponury, zły, niezadowolony. Ciężko ranny Lin, resztkami swych niezwykłych sił podniósł dwa martwe ciała spiskowców i na wpół ciągnąc, na wpół niosąc, zawlókł je do samochodu. Kilkoro spośród wychodzących z kina Pagoda widzów popatrzyło na niego bezmyślnym albo obojętnym wzrokiem. To, co widzieli, było rzeczywistością, której nie pojmowali. Przekraczała bowiem wąskie ramy ich wyobraźni.
Aleks Conklin wstał z krzesła i niezgrabnie, hałaśliwie pokuśtykał w stronę ciemnego okna. – No i co, u diabła, chce mi pan powiedzieć? – spytał odwracając się i patrząc na ambasadora.
– W zaistniałych okolicznościach wybrałem jedyne dostępne mi wyjście, dzięki któremu mogłem zwerbować Jasona Bourne'a. – Hayilland uniósł rękę. – Zanim pan się odezwie, chciałbym wyznać całkiem szczerze, że Catherine Staples nie zgadzała się ze mną. Uważała, że powinienem zwrócić się bezpośrednio do Dawida Webba. W końcu był uczonym zajmującym się problematyką dalekowschodnią, specjalistą, który był w stanie zrozumieć, o jaką stawkę toczy się gra i do jakiej tragedii może dojść.
– Jej pomysł był niedorzeczny – odparł Aleks. – Webb powiedziałby panu, żeby się pan wypchał.
– Dziękuję panu za to. – Dyplomata skinął głową.
– Chwileczkę – przerwał mu Conklin. – Powiedziałby to nie dlatego, że uważałby, iż nie ma pan racji, ale w przekonaniu, że nie jest w stanie tego zrobić. Pański postępek, to, że zabrał mu pan Marie, miał go zmusić do powrotu i przeistoczenia się w kogoś, o kim chciał zapomnieć.
– Ach tak?
– Ależ z pana kawał sukinsyna.
Nagle odezwał się ryk syren rozbrzmiewający echem w olbrzymim domu i otaczającym go parku, a za oknami pojawiły się światła reflektorów. Łomotowi pękającego metalu towarzyszyły odgłosy strzelaniny, a po chwili przed domem rozległ się pisk opon. Ambasador i agent CIA padli na podłogę. Po minucie było już po wszystkim. Obaj mężczyźni zerwali się na równe nogi, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem. Lin Wenzu, z zakrwawioną piersią i brzuchem wszedł chwiejnym krokiem do pokoju, ciągnąc za sobą dwa martwe ciała.
– Oto pański zdrajca, sir – rzekł major, upuszczając zwłoki na podłogę. – I jego kolega. Wykańczając tych dwóch, udało mi się, jak sądzę, odciąć „Ważkę” od Shenga… – Oczy Wenzu zapadły się nagle w głąb oczodołów i ukazały się same białka. Westchnął ciężko i osunął się na ziemię.
– Wezwijcie ambulans! – krzyknął Havilland do ludzi zgromadzonych przy drzwiach.
– Przynieście gazę, plaster, ręczniki, środki odkażające, na litość boską, wszystko, co zdołacie znaleźć! – zawołał Conklin i kulejąc podbiegł do leżącego Chińczyka. – Trzeba zatamować ten cholerny krwotok!