Czterdzieści mil na południowy zachód od Hongkongu, za wyspami na Morzu Południowochińskim leży Półwysep Makau, z formalnego punktu widzenia kolonia portugalska. Jej historyczne początki istotnie odnaleźć można w Portugalii, ale obecna pozycja międzynarodowa, z dorocznym Grand Prix, kasynami gry i jachtami, oparta jest na luksusie i stylu życia wyznaczanym przez bogatych Europejczyków. Niezależnie od tego nie wolno popełnić błędu. Makau jest chińskie. Za nitki pociąga się w Pekinie.
Nigdy! Tylko nie Makau! Rozkaz będzie szybki, a egzekucja jeszcze szybsza! Pańska żona umrze!
Ale w Makau znajdował się zabójca i kameleon musiał wkroczyć w kolejną dżunglę.
Przyglądając się uważnie twarzom i zaglądając w mroczne kąty małego zatłoczonego dworca, Bourne posuwał się razem z tłumem ku przystani, przy której cumował wodolot do Makau, pokonujący tę odległość w ciągu godziny. Pasażerowie dzielili się na trzy odrębne kategorie: pierwszą stanowili powracający mieszkańcy portugalskiej kolonii, w większości pogrążeni w milczeniu Chińczycy; drugą zawodowi gracze – prawdziwa mieszanka rasowa – którzy jeśli w ogóle ze sobą rozmawiali, to bardzo cicho, i wciąż rozglądali się naokoło, żeby przyjrzeć się swoim przyszłym rywalom; do trzeciej wreszcie kategorii zaliczali się łowcy nocnych przygód – hałaśliwi turyści, wyłącznie biali, nierzadko pijani, w dziwacznych kapeluszach i krzykliwych tropikalnych koszulach.
Jason opuścił Shenzhen i wyruszył z Luohu do Koulunu pociągiem o trzeciej. Podróż była wyczerpująca, targały nim emocje, nie potrafił rozsądnie myśleć. Był tak blisko swego sobowtóra! Gdyby choć na minutę udało mu się odciągnąć gdzieś na bok człowieka z Makąu, mógłby go stamtąd porwać! Miał na to sposoby. Wizy ich obu były w porządku; człowieka zwijającego się z bólu, z gardłem zniszczonym do tego stopnia, że nie potrafiłby wykrztusić słowa, można by było przeprowadzić przez granicę jako chorego, może nawet na jakąś zaraźliwą chorobę, a zatem niezbyt miłego gościa, którego lepiej szybko się pozbyć. Ale tak się nie stało, nie tym razem. Gdyby tylko mógł go zobaczyć!
A na dodatek dokonał jeszcze tego zaskakującego odkrycia: okazało się, iż nowy morderca, ten mit, który nie był żadnym mitem, lecz brutalnym zabójcą, ma powiązania w Republice Ludowej. Napełniało to Dawida głębokim niepokojem, ponieważ chińscy notable mogli wejść w kontakt z oszustem tylko po to, żeby skorzystać z jego usług. Była to komplikacja, której Dawid wcale sobie nie życzył. Nie miało to nic wspólnego z Marie ani z nim samym, a ich dwoje to było wszystko, na czym mu zależało! Wszystko, na czym mu zależało! Jason Bourne: Przyprowadź człowieka z Makau!
Wrócił do hotelu Peninsula zatrzymując się po drodze w Centrum Handlowym „Nowy Świat”, żeby kupić ciemną nylonową wiatrówkę i parę niebieskich marynarskich butów na grubych gumowych podeszwach. Dawida Webba ogarniał przejmujący niepokój. Jason Bourne, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, planował kolejne posunięcia. Zamówił lekki posiłek i pojadał go siedząc na łóżku i oglądając obojętnie telewizyjne wiadomości. Potem Dawid przyłożył głowę do poduszki, na krótko zamknął oczy i zastanawiał się, skąd biorą się te słowa: Odpoczynek to broń. Nie zapominaj o tym. Bourne obudził się po piętnastu minutach.
Jason kupił bilet na rejs o 8.30 wieczorem w kiosku w hali tranzytowej w Tsimshatsui w godzinach szczytu. Żeby zdobyć pewność, że nie jest śledzony – a musiał być tego absolutnie pewien – trzy razy zmieniał taksówkę w drodze do przystani, z której odpływały statki do Makau. Na godzinę przed rejsem wysiadł w odległości kilkuset metrów od celu i resztę drogi przebył na piechotę, postępując według rytuału, w którym go wyszkolono. Samego szkolenia nie pamiętał, tylko sposoby zachowania. Wmieszał się w tłum przed halą portową, kręcąc się to tu, to tam, klucząc, przechodząc z jednego korytarza do drugiego, a potem nagle przystając z boku i koncentrując na tym, co dzieje się za nim, szukając kogoś, kogo już widział przed chwilą, jakiejś twarzy albo pary bacznych, utkwionych w nim oczu. Nie było nikogo. Ale musiał mieć całkowitą pewność, bo od tego zależało życie Marie. Powtórzył więc cały ten rytuał jeszcze dwukrotnie, aż w końcu zatrzymał się wewnątrz pogrążonej w półmroku hali portowej przy ławkach, skąd widać było przystań i otwarte morze. Nadal wypatrywał pojedynczej, zaniepokojonej twarzy, kogoś kręcącego się w miejscu, rozglądającego się na wszystkie strony, kogoś, kto go szukał. I tym razem nie zauważył nikogo. Mógł popłynąć do Makau. Był już w drodze.
Usiadł w głębi przy oknie i patrzył, jak oddalające się światła Hongkongu i Koulunu zlewają się w łunę na azjatyckim niebie. W miarę jak wodolot nabierał szybkości i mijał należące do Chin wyspy, pojawiały się i znikały nowe światła. Wyobraził sobie żołnierzy w mundurach patrzących przez działające na podczerwień teleskopy i lornetki, nie orientujących się, czego właściwie wypatrują, ale poinstruowanych, żeby zwracać na wszystko uwagę. Przed oczyma wyrastały złowieszcze pasma górskie Nowych Terytoriów; światło księżyca wydobywało szczyty z ciemności, podkreślając ich piękno i mówiąc zarazem: W tym miejscu się zatrzymasz. Dalej jesteśmy inni. W rzeczywistości wcale tak nie było. Na placach Shenzhen ludzie zachwalali swoje towary. Prosperowało rzemiosło, chłopi hodowali bydło i żyli wcale nie gorzej niż wykształcone elity w Pekinie i Szanghaju – mając przy tym lepsze na ogół warunki mieszkaniowe. Chiny zmieniały się. Choć zmiany te nie następowały zbyt szybko według kryteriów zachodnich i choć Chiny nadal pozostawały paranoicznym gigantem, to jednak, myślał Dawid Webb, znikały tak częste niegdyś rozdęte głodem brzuchy dzieci. Na najwyższych szczeblach władzy nie brakowało takich, którzy obrastali w tłuszcz, ale mało też było głodujących na polach. Nastąpił postęp, myślał, bez względu na to, czy większość świata pochwala metody, którymi tego dokonano.
Wodolot zwolnił, jego kadłub zanurzył się w wodzie. Przepłynął pomiędzy oświetlonymi blaskiem reflektorów kamiennymi wieżyczkami wieńczącymi sztuczną rafę. Znajdowali się w Makau i Bourne wiedział, co ma robić. Wstał, przeprosił sąsiada i ruszył przejściem w kierunku stłoczonych w jednym miejscu Amerykanów. Kilku stało, a reszta siedziała, śpiewając najwyraźniej już nie po raz pierwszy tego wieczoru przećwiczoną wersję Pana Sandmana.
Baam baam baam baam Panie Sandman, zaśpiewaj nam Baam baam baam baam O, Panie Sandman…
Byli na rauszu, ale nie pijani, nie wrzaskliwi. Inna grupa turystów, Niemcy, sądząc po brzmieniu ich języka, zachęcała Amerykanów do śpiewania i nagrodziła ich oklaskami po zakończeniu piosenki.
– Gut!
– Sehr gul!
– Wunderbar!
– Danke, meine Herren. – Amerykanin stojący najbliżej Jasona ukłonił się. Wywiązała się krótka przyjacielska rozmowa, w której Niemcy posługiwali się angielskim, a Amerykanie odpowiadali po niemiecku.
– Przez chwilę poczułem się jak w domu – odezwał się Bourne do Amerykanina.
– Hej, mamy Landsmanna! Ta piosenka zdradza także twój rok urodzenia, przyjacielu. Niektóre z tych starych przebojów są naprawdę świetne, co? Należysz do naszej grupy?
– A co to za grupa?
– Honeywell-Porter – odparł mężczyzna wymieniając nazwę nowojorskiej agencji reklamowej, która z tego, co wiedział Jason, miała filie na całym świecie.
– Nie, obawiam się, że nie.
– Też mi się tak wydawało. Jest nas tylko trzydziestu, razem z Australijczykami, i chyba wszystkich zdążyłem już świetnie poznać. Skąd jesteś? Nazywam się Ted Mather. Z agencji Honeywella-Portera w Los Angeles.
– Nazywam się Jim Cruett. Z żadnej agencji, uczę w szkole, w Bostonie.
– Beanburg! Pozwól, że ci przedstawię twojego Landsmanna, czy może raczej Sladtsmanna. Jim, poznaj Beantown Berniego. – Mather ukłonił się ponownie, tym razem mężczyźnie, który z otwartymi ustami i zamkniętymi oczyma siedział rozwalony na ławce przy oknie. Był najwyraźniej wstawiony i miał na głowie baseballową czapkę drużyny Red Sox. – Nie musisz do niego mówić, i tak nie usłyszy. Bernard Mądrala jest z naszego biura w Bostonie. Powinieneś go widzieć kilka godzin temu. Garnitur od J. Pressa, krawat w prążki, w ręku wskazówka i tuzin map morskich, w których tylko on jeden mógł się połapać. Ale jedno muszę mu przyznać: nie dał nam zasnąć. Myślę, że to dlatego wszyscy sobie trochę golnęliśmy… on trochę za dużo. Ale co tam, do diabła, to nasza ostatnia noc.
– Wracacie jutro do domu?
– Wieczornym lotem. Będziemy mieli czas, żeby dojść do siebie.
– Dlaczego do Makau?
– Poczuliśmy nagły pociąg do hazardu. Ty też?
– Pomyślałem, że może spróbuję. Chryste, jak widzę tę czapkę, to aż łza mi się w oku kręci. Red Sox mogą wygrać w tym roku ligę. Aż do tego wyjazdu nie opuściłem ani jednego ich meczu!
– A Bernie nawet nie zauważy, że zgubił swój kapelusz! – Mather zaśmiał się, pochylił i zerwał baseballową czapkę z głowy Bernarda Mądrali. – Masz, Jim, włóż to. Zasługujesz, żeby to nosić!
Wodolot przybił do brzegu. Bourne wstał i ruszył w kierunku stanowiska kontroli granicznej razem z chłopakami z firmy Honeywell-Porter jako jeden z ich grupy. Kiedy schodzili po stromych cementowych schodkach ku oklejonej plakatami hali portowej, idący chwiejnie, z opuszczonym na oczy daszkiem czapki Red Sox Jason spostrzegł stojącego przy ścianie po lewej stronie mężczyznę, który lustrował nowo przybyłych. W dłoni trzymał fotografię, a Bourne wiedział, że jest na niej jego twarz. Roześmiał się z kolejnej uwagi Teda Mathera i przytrzymał opadające ramię Beantown Berniego.
Sposobność sama się nadarzy. Trzeba ją rozpoznać i •wykorzystać.
Ulice Makau są prawie tak samo jaskrawo oświetlone jak w Hongkongu; nie ma się tutaj tylko wrażenia, że zbyt wielu ludzi znalazło się na zbyt małej przestrzeni. Co jest naprawdę inne – inne i anachroniczne – to architektura wielu domów, na których zamontowano kolorowe reklamy, pełne pulsujących chińskich znaków. Budynki wzniesiono w starym hiszpańskim stylu – ściślej rzecz biorąc, portugalskim – ale przewodniki określają go jako hiszpański, o charakterze śródziemnomorskim. Odnosi się wrażenie, jakby kultura, która dała początek kolonii, uległa pod naporem kolejnej cywilizacji, lecz nie zatraciła swego pierwotnego charakteru, głosząc wyższość kamienia nad nietrwałymi, jarzącymi się kolorowo szklanymi rurkami. Historia została świadomie zanegowana; puste kościoły i ruiny spalonej katedry współistnieją w dziwnej harmonii z zatłoczonymi kasynami, w których krupierzy i rozdający karty mówią dialektem kantońskim i z rzadka tylko można spotkać potomka dawnych konkwistadorów. Wszystko to jest fascynujące, ale wcale nie złowrogie. Takie jest Makau.