– Masz zamiar mnie tu zostawić? – spytał oszołomiony zabójca.
– Nie bądź głupi. Jesteśmy jak papużki nierozłączki. Gdzie ja pójdę, tam i ty. A teraz, prawdę mówiąc, ty idziesz pierwszy.
– Gdzie?
– Przez ogrodzenie – stwierdził Jason, wyjmując z plecaka obcęgi do cięcia drutu. Zaczął przecinać siatkę wokół torsu mordercy i stwierdził z ulgą, że druty są nieporównywalnie cieńsze od tych w rezerwacie ptaków. Kiedy skończył, cofnął się o krok, uniósł stopę i oparł ją między łopatkami sobowtóra. Wyprostował gwałtownie nogę. Zabójca wraz z siatką upadł na trawę po drugiej stronie ogrodzenia.
– Jezu! – wrzasnął z bólu komandos. – Pewnie uważasz to za cholernie śmieszne, co?
– Wcale nie mam ochoty na żarty – odparł Jason. – Każdy mój ruch jest poważny, nie robię niczego dla zabawy. Wstawaj i mów szeptem.
– Na rany Chrystusa, przecież jestem przywiązany do tego cholernego ogrodzenia!
– Jest odcięte. Wstawaj i odwróć się. – Zabójca niezgrabnie podniósł się z ziemi. Bourne przyjrzał się swemu dziełu. Widok kawałka siatki przymocowanego do górnej połowy ciała mordercy za pomocą przewleczonej linki istotnie był zabawny. Ale powód, dla którego się tam znajdował, wcale nie był śmieszny. Tylko wtedy wszelkie ryzyko było wyeliminowane, kiedy miał obezwładnionego zabójcę bez przerwy na oku. Jason nie był w stanie kontrolować tego, czego nie widział, a to mogło kosztować go życie… a co ważniejsze, życie żony Dawida Webba, a nawet samego Dawida. Odczep się ode mnie! Nie przeszkadzaj! Jesteśmy zbyt blisko!
Bourne podniósł rękę, szarpnięciem rozwiązał węzeł, lecz nie wypuścił linki z ręki. Kawałek siatki upadł na ziemię, ale zanim komandos zdołał zareagować, Jason okręcił linkę wokół jego głowy tak, że wcisnęła się między jego wargi. Zaciągnął ją mocno, coraz mocniej, rozsuwając szczęki mordercy do chwili, gdy jego usta przekształciły się w czarną dziurę obramowaną białymi zębami, a z gardła komandosa zaczęły wydobywać się nieartykułowane dźwięki.
– Nie mogę przypisywać sobie tego patentu – oznajmił Bourne. Zawiązał cienką, nylonową linkę pozostawiając mniej więcej siedem-dziesięciopięciocentymetrową końcówkę. – Obserwowałem d'Anjou i innych. Nie mogli mówić, byli w stanie tylko dławić się własnymi wymiotami. Ty widziałeś to również i uśmiechałeś się. A jak teraz się czujesz, majorze?… Och, zapomniałem, że nie możesz mi odpowiedzieć, prawda? – Popchnął zabójcę do przodu, a potem chwycił go za ramię i skierował w lewo. – Obejdziemy koniec pasa startowego – powiedział. – Ruszaj!
Podczas gdy trzymając się granicy cienia szli po trawie płyty lotniska, Bourne przyglądał się jego dość prymitywnym zabudowaniom. Za barakiem znajdował się niewielki, okrągły i niemal całkowicie przeszklony budynek. Był zupełnie wygaszony, tylko z niewielkiej, kwadratowej nadbudówki na dachu dochodził słaby poblask. Był to dworzec lotniczy w Jinan, a skąpo oświetlona nadbudówka na dachu – wieżą kontrolną. Z lewej strony baraku, sześćdziesiąt metrów na zachód, znajdował się ciemny, otwarty hangar o wysokim, łukowym dachu. W stojących przed jego szerokimi drzwiami wielkich drabinach samolotowych na kółkach odbijało się światło wczesnego poranka. Lotnisko było puste, jego obsługa wciąż jeszcze znajdowała się w swoich kwaterach. Koło południowej drogi okrężnej do kołowania po obu stronach pasa startowego lotniska stało pięć ledwie dostrzegalnych w mroku samolotów. Wszystkie były z napędem śmigłowym i żaden nie wyglądał szczególnie imponująco. Port lotniczy Jinan był drugo-, a może nawet trzeciorzędnym lotniskiem, niewątpliwie zmodernizowanym, jak wiele innych portów lotniczych w Chinach, ze względu na zagraniczne inwestycje, ale wciąż jeszcze daleko odbiegającym standardem od lotniska międzynarodowego. Niemniej korytarze powietrzne były swoistymi tunelami na niebie, niezależnie od wszystkich estetycznych czy technologicznych dziwactw samych portów lotniczych. Wystarczyło po prostu dostać się do odpowiedniego korytarza i trzymać kurs. Na niebie nie było granic, dotyczyły one jedynie ludzi i pojazdów poruszających się po Ziemi. Ale w połączeniu stanowiły odrębny problem.
– Idziemy do hangaru – szepnął Jason, szturchając komandosa w plecy. – Pamiętaj, jeżeli zaczniesz hałasować, nie będę musiał cię zabijać – oni to zrobią. A ja dzięki tobie będę miał okazję stąd uciec. Możesz być pewien. Padnij!
Z oddalonych od nich o trzydzieści metrów, przypominających wejście do pieczary wrót hangaru wyłonił się wartownik. Karabin miał przewieszony przez ramię i przeciągał się, ziewając. Bourne wiedział, że jest to właściwy moment do działania – lepsza okazja może się nie nadarzyć. Morderca leżał płasko przy ziemi, przygniatając ciałem związane drutem ręce, z rozwartymi ustami przyciśniętymi do ziemi. Jason wziął do ręki wolny koniec linki, szarpnął mordercę za włosy, odrywając jego głowę od ziemi i dwukrotnie okręcił mu sznur wokół gardła.
– Zaczniesz się wiercić, to się udusisz – szepnął wstając. Podbiegł do ściany hangaru, potem szybko zbliżył się do jego rogu i wyjrzał. Wartownik prawie nie ruszył się z miejsca. Jason natychmiast się zorientował, że mężczyzna sika. Całkiem naturalna czynność i doskonała okazja. Bourne wypadł zza budynku i rzucił do przodu, wybijając się prawą nogą jak startujący sprinter. Lewą stopą trafił żołnierza w plecy, a prawą ręką w kark. Wartownik runął nieprzytomny na ziemię. Jason zaciągnął go za róg hangaru, a potem do miejsca, w którym nieruchomo leżał morderca.
– Uczysz się, majorze – rzekł Bourne. Ponownie chwycił komandosa za włosy i odwinął mu nylonową linkę z szyi. Fakt, że linka mogła wcale nie udusić sobowtóra, podobnie jak okręcony wokół jego szyi luźny sznur do bielizny, był dla Delty świadectwem, że jego więzień nie ma wyobraźni przestrzennej; stany napięcia źle oddziaływały na jego umysł, szczególnie zaś groźba śmierci. Była to rzecz, którą należało zapamiętać. – Wstawaj – rozkazał Jason. Morderca wykonał polecenie. Rozdziawionymi ustami łapał powietrze, a jego pełne wściekłości spojrzenie wyrażało nienawiść. – Pomyśl o Echu – rzekł Bourne patrząc na niego z taką samą odrazą. – Przepraszam, miałem na myśli d'Anjou. Człowieka, który stworzył na nowo twoje życie – życie, bądź co bądź, i to takie, które najwyraźniej ci się spodobało. Twój Pigmalion, stary!… A teraz mnie posłuchaj, posłuchaj uważnie. Chciałbyś, żebym zdjął tę linę?
– Augghh! – stęknął morderca kiwając głową. Nienawiść w jego wzroku ustąpiła błaganiu.
– I uwolnił kciuki?
– Augghh, augghh!
– Nie jesteś partyzantem, ale zwykłym palantem – rzekł Jason, wyciągając pistolet zza paska. – Ale jak powiadaliśmy dawnymi czasy – grubo przed tobą, stary – będą pewne „warunki”. Widzisz, albo obaj wydostaniemy się stąd żywi, albo znikniemy, a nasze doczesne szczątki pochłonie chiński ogień – ludzie bez przeszłości i przyszłości, nie wspominani przez nikogo, zważywszy na nasze mniejsze od zera dokonania dla ludzkości… Widzę, że cię nudzę. Przepraszam, zapomnijmy o wszystkim.
– Augghh!
– No dobrze, skoro nalegasz. Oczywiście, nie dam ci broni, a jak tylko zobaczę, że próbujesz po nią sięgnąć, jesteś trupem. Ale jeśli będziesz grzeczny, to może zdołamy, powtarzam – może – się stąd wydostać. Chodzi mi o to, panie Bourne, że bez względu na to, kim jest ten pański klient, nie może pozwolić ci przeżyć, podobnie jak nie może pozwolić na to mnie. Zrozumiałeś? Kapujesz? Capiscet
– Augghh!
– I jeszcze jedno – dodał Jason, pociągając za linkę, która opadła na ramiona komandosa. – To jest nylon czy poliuretan, czy jak to jeszcze, u diabła, nazywają. Kiedy węzeł się podgrzeje, rozpływa się jak ciasto, a gdy ostygnie, w żaden sposób nie da się go rozsupłać. Będziesz miał związane obie kostki, a węzły zostaną stopione. Będziesz mógł robić kroki długości mniej więcej pół metra – tylko pół metra – bo jestem technikiem. Czy wyrażam się jasno?
Morderca skinął głową, a kiedy to zrobił, Jason odskoczył w prawo i podciął mu nogi, przewracając na ziemię. Oba kciuki sobowtóra zaczęły krwawić. Jason przyklęknął i przyciskając mu do ust trzymany w lewej ręce pistolet, prawą rozwiązał supeł na karku zabójcy.
– O, Chryste! – zawołał były major, gdy linka opadła.
– Cieszę się, że jesteś pobożny – stwierdził Bourne odkładając broń i szybko okręcając plastikowym sznurem kostki komandosa. Błyskawicznie zrobił płaskie węzły, pstryknął zapalniczką i stopił je. – To się może przydać. – Podniósł pistolet, przyłożył go do czoła mordercy i odwinął drut, którym okręcone były przeguby jeńca. – Zdejmij resztę – polecił. – Uważaj na kciuki, masz na nich rany.
– Moje prawe ramię też jest w nie najlepszym stanie! – stwierdził Anglik zsuwając pętle. Gdy oswobodził ręce, potrząsnął nimi, a potem wyssał krew ze skaleczeń. – Ma pan swoje magiczne pudełko, panie Bourne? – zapytał.
– Zawsze pod ręką, panie Bourne – odparł Jason. – A czego potrzebujesz?
– Plastra. Krwawią mi palce. To rany cięte.
– Jakże jest pan wykształcony. – Bourne sięgnął po leżący za nim plecak, przyciągnął go bliżej i rzucił komandosowi. Pistolet wciąż trzymał wymierzony w głowę Anglika. – Poszukaj. Gdzieś na górze powinna być rolka.
– Mam – rzekł morderca. Wyjął plaster i szybko owinął nim kciuki. – Cholernie paskudnie się ze mną obchodziłeś – dodał, gdy już opatrzył rany.
– Pomyśl o d'Anjou – rzekł sucho Jason.
– Przecież on chciał umrzeć, na litość boską! Co właściwie miałem zrobić?
– Nic. Bo jesteś niczym.
– No cóż, w takim razie jestem na tym samym poziomie co ty, prawda, stary? Przecież przerobił mnie na ciebie!
– Ale brak ci talentu – stwierdził Jason Bourne. – Popełniasz błędy. Nie masz wyobraźni przestrzennej.
– O co ci chodzi?
– Zastanów się. – Delta podniósł się. – Wstawaj – rozkazał.
– Powiedz – odezwał się morderca podnosząc się z ziemi i spoglądając na broń wymierzoną w jego głowę. – Dlaczego ja? Dlaczego w ogóle wycofałeś się z interesu?