– On za nią zapłacił – odparł Gamma. – Będę się zwracał do niego.
– Zwracaj się do kogo, u diabła, chcesz, ale gadaj.
– Nasz wspólny przyjaciel w Kantonie… – zaczął oficer mówiąc do d'Anjou. – Radiotelegrafista w Dowództwie Numer Jeden.
– Robiliśmy już interesy – oświadczył ostrożnie Francuz.
– Wiedząc, że o tej porze mam się z tobą spotkać, nabrałem paliwa w stacji w Zhuhai Shi tuż po dziesiątej trzydzieści. Czekała na mnie wiadomość, abym się z nim skontaktował; mamy tam zaufanego łącznika. Nasz człowiek powiedział mi, że z Pekinu łączono pilną rozmowę z pewnym nie zidentyfikowanym numerem w Nefrytowej Wieży. Była do Su Jianga…
D'Anjou rzucił się do przodu, opierając ręce na ziemi.
– Do Świni!
– Kto to taki? – spytał szybko Bourne.
– Ponoć szef wywiadu do spraw operacyjnych w Makau – odparł Francuz – ale sprzedałby własną matkę do burdelu, jeśli cena byłaby odpowiednia. W tej chwili za jego pośrednictwem można dotrzeć do mojego dawnego, byłego ucznia. Mojego Judasza!
– Który nagle został wezwany do Pekinu – przerwał mu człowiek zwany Gammą.
– Jesteś tego pewien? – spytał Jason.
– Nasz wspólny przyjaciel jest pewien – odparł Chińczyk, nadal patrząc na d'Anjou. – Adiutant Su przybył do Dowództwa Numer Jeden, by sprawdzić wszystkie jutrzejsze loty z Kai Tak do Pekinu. Z upoważnienia swego wydziału zarezerwował miejsce, tylko jedno miejsce, na każdy z nich. W wielu wypadkach oznaczało to, że pasażera mającego rezerwację przesuwano na listę oczekujących. Gdy jeden z oficerów Dowództwa Numer Jeden poprosił o osobiste potwierdzenie rezerwacji przez Su, adiutant odpowiedział, że wyjechał on do Makau w pilnej sprawie. Kto ma sprawy w Makau o północy? Wszystko jest pozamykane.
– Z wyjątkiem kasyn – zauważył Bourne. – Stolik piąty. Kam Pęk. Miejsce całkowicie kontrolowane.
– To zaś, biorąc pod uwagę te wszystkie rezerwacje, oznacza, iż Su nie jest pewien, o jakiej porze uda mu się skontaktować z mordercą – dodał Francuz.
– Ale jest pewien, że się z nim skontaktuje. Jakąkolwiek wiadomość ma mu do przekazania, nie może to być nic innego jak rozkaz, który należy natychmiast wykonać. – Jason spojrzał na chińskiego oficera. – Pomóż nam się dostać do Pekinu – powiedział. – Na lotnisko, najbliższym lotem. Będziesz bogaty, zapewniam cię.
– Delta, oszalałeś! – wrzasnął d'Anjou. – Pekin nie wchodzi w rachubę!
– Czemu? Przecież nikt nas nie szuka, a w całym mieście roi się od Francuzów, Anglików, Włochów, Amerykanów… Bóg wie kogo jeszcze. Obaj mamy paszporty, dzięki którym możemy się przedostać.
– Bądźże rozsądny! – błagał Echo. – Wpadniemy w ich sieci. Zważywszy na to, co wiemy, jeśli nakryją nas w sytuacji budzącej choćby najmniejsze podejrzenia, zginiemy na miejscu! On znowu się pojawi w kolonii, najprawdopodobniej w ciągu paru dni.
– Nie mam do stracenia dni – odparł zimno Bourne. – Twój twór wymknął mi się dwukrotnie. Nie mam zamiaru dopuścić do tego po raz trzeci.
– Uważasz, że będziesz w stanie złapać go w Chinach?
– A gdzie mógłby najmniej spodziewać się pułapki?
– Szaleństwo! Ty zwariowałeś!
– Załatw to – polecił Jason chińskiemu oficerowi. – Pierwszy lot z Kai Tak. Gdy otrzymam bilety, wręczę pięćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich temu, kto mi je dostarczy. Przyślij kogoś, komu możesz zaufać.
– Pięćdziesiąt tysięcy…? – Człowiek zwany Gammą wpatrywał się w Bourne'a.
Niebo nad Pekinem było mgliste; pył niesiony przez wiatr znad Niziny Północnochińskiej tworzył w promieniach słońca kłęby o barwie mdłej żółci i matowego brązu. Lotnisko, jak wszystkie porty międzynarodowe, było ogromne. Pasy startowe, niektóre trzykilometrowej długości, krzyżowały się tworząc kratę czarnych alei. Jeśli istniała jakaś różnica między lotniskiem pekińskim a jego zachodnimi odpowiednikami, to stanowił ją tylko ogromny kopulasty terminal z przylegającymi doń hotelami i autostradami prowadzącymi aż do środka kompleksu. Choć terminal był nowoczesny, uderzała w nim skrajna funkcjonalność, bez cienia upiększeń. Było to lotnisko, z którego korzystano i które podziwiano z powodu jego sprawnego działania, nie zaś piękna.
Bourne i d'Anjou przeszli przez odprawę celną prawie bez problemu torując sobie drogę biegłą znajomością chińskiego. Celnicy byli naprawdę mili; ledwo rzucili okiem na ich wyjątkowo małe bagaże, bardziej zaintrygowani ich umiejętnościami lingwistycznymi niż pakunkami. Główny urzędnik bez zastrzeżeń przyjął ich historyjkę, że są orientalistami na wakacjach, o których będą z przyjemnością opowiadać podczas swych wykładów. Wymienili tysiąc dolarów na Renminbi, co dosłownie znaczyło Ludowe Pieniądze, i w zamian otrzymali niemal po dwa tysiące juanów na głowę. Bourne zaś zdjął okulary, które kupił w Waszyngtonie od swego przyjaciela Kaktusa.
– Jedno mnie zdumiewa – powiedział Francuz, gdy stanęli przed elektronicznym ekranem, wyświetlającym przyloty i odloty w ciągu trzech najbliższych godzin. – Dlaczego on miałby przylecieć cywilnym samolotem? Z pewnością ten, który mu płaci, ma do dyspozycji samolot rządowy albo wojskowy.
– Tak jak i u nas, takie samoloty muszą mieć rozkaz wyjazdu, z którego trzeba się rozliczyć – odpowiedział Jason. – A kimkolwiek jest ten człowiek, musi się trzymać z dala od twego mordercy. On przyleci tu jako turysta albo biznesmen i wtedy dopiero rozpocznie się zawiły proces kontaktowania. Na to przynajmniej liczę.
– Szaleństwo! Powiedz mi, Delta, jeśli go złapiesz, a dodam, że owo „jeśli” jest istotne, gdyż to niezwykle zdolny człowiek, czy masz jakikolwiek pomysł, jak go stąd wydostać?
– Mam pieniądze, amerykańskie pieniądze, o dużych nominałach, więcej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. Są pod podszewką mojej marynarki.
– To dlatego zatrzymaliśmy się w hotelu Peninsula, prawda? Dlatego mi powiedziałeś, żebym cię wczoraj nie wymeldowywał. Tam są twoje pieniądze.
– Były. W hotelowym sejfie. A jego stąd wydobędę.
– Na skrzydłach pegaza?
– Nie, prawdopodobnie samolotem linii Pan Am, przy czym my dwaj będziemy się opiekować chorym przyjacielem. Prawdę powiedziawszy, zdaje się, że to ty podsunąłeś mi ten pomysł.
– W takim razie jestem niespełna rozumu!
– Nie odchodź od okna – polecił Bourne. – Za dwadzieścia minut ma wylądować następny samolot z Kai Tak. Ale w rzeczywistości równie dobrze może to oznaczać dwie minuty, jak dwie godziny. Pójdę kupić dla nas prezent.
– Szaleństwo – mruknął Francuz pod nosem, zbyt zmęczony, by zrobić coś więcej, niż potrząsnąć głową.
Po powrocie Jason wysłał d'Anjou w róg hali, skąd było widać drzwi prowadzące do kontroli paszportowej, zamknięte z wyjątkiem chwil, gdy pasażerowie wychodzili z odprawy celnej. Bourne sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął długie, wąskie pudełko w krzykliwym opakowaniu, jakie często spotyka się w sklepach z pamiątkami na całym świecie. Wewnątrz na sztucznym aksamicie leżał wąski, mosiężny nóż do otwierania listów z chińskimi znakami wzdłuż rękojeści. Klinga wyraźnie była naostrzona jak brzytwa.
– Weź go – polecił Jason. – Schowaj za pasem.
– Jak jest wyważony? – spytał Echo z,,Meduzy”, wsuwając ostrze za spodnie.
– Nieźle. Środek ciężkości ma mniej więcej w połowie, licząc od podstawy rękojeści, a mosiądz daje mu dobrą wagę. Powinien się przyzwoicie wbijać.
– Tak, przypominam sobie – odparł d'Anjou. – Jedną z pierwszych zasad było, żeby nigdy nie rzucać nożem. Ale któregoś popołudnia, o zmroku, zobaczyłeś, jak pewien Gurkha likwiduje zwiadowcę z odległości trzech metrów, bez strzału i nie ryzykując walki wręcz. Jego bagnet obrócił się w powietrzu jak wirujący pocisk i wbił prosto w pierś zwiadowcy. Następnego ranka wydałeś rozkaz, by Gurkha zaczął nas uczyć. Niektórym wychodziło to lepiej niż innym.
– A tobie?
– Nieźle. Byłem z was najstarszy i dlatego pociągały mnie wszelkie sposoby obrony, nie wymagające wielkiego wysiłku fizycznego. I bez przerwy trenowałem. Widziałeś mnie, wypowiadałeś się często na ten temat.
Jason popatrzył na Francuza.
– Zabawne, ale niczego takiego sobie nie przypominam.
– Po prostu pomyślałeś sobie… Przepraszam, Delta.
– Nie ma sprawy. Uczę się ufać rzeczom, których nie rozumiem. Czuwanie trwało nadal; Bourne'owi przypominało to oczekiwanie w Luowu, gdy pociągi jeden po drugim przejeżdżały przez granicę i nikt się nie pojawiał, aż wreszcie niski, kulejący starszy pan wydał mu się z odległości kimś innym. Samolot, który miał przybyć o 11.30, miał ponad dwie godziny spóźnienia. Odprawa celna zajmie dodatkowo pięćdziesiąt minut…
– To on! – zawołał d'Anjou, wskazując postać wynurzającą się z sali kontroli paszportowej.
– Ten z laską? – spytał Jason. – Kulejący?
– Jego sfatygowane ubranie nie jest w stanie ukryć potężnych ramion! – krzyknął Echo. – Siwe włosy są zbyt nowe, nie wyszczot-kował ich dostatecznie, a ciemne okulary za szerokie. Jest zmęczony jak my. Miałeś rację. Wezwania do Pekinu musiał usłuchać, a okazał się niedbały.
– Ponieważ „odpoczynek jest bronią”, a on go zaniedbał?
– Tak. Kai Tak zeszłej nocy musiało go wyczerpać, ale co ważniejsze, musiał wykonać rozkaz. Merde! Jego honoraria pewnie wynoszą setki tysięcy!
– Kieruje się do hotelu – powiedział Bourne. – Zostań tutaj, a ja pójdę za nim… w pewnej odległości. Jeśli cię zauważy, ucieknie i możemy go stracić z oczu.
– Może zauważyć ciebie!
– Wątpliwe. To ja wynalazłem tę grę. Poza tym będę szedł za nim. Zostań. Wrócę po ciebie.
Niosąc płócienną torbę i poruszając się krokiem zdradzającym zmęczenie długą podróżą odrzutowcem, Jason włączył się do kolejki nowo przybyłych pasażerów kierujących się do hotelu. Nie spuszczał z oczu siwowłosego człowieka. Dwukrotnie były brytyjski komandos zatrzymał się i odwrócił, więc i Bourne dwukrotnie, gdy tylko drgnęły ramiona śledzonego, także odwracał się i pochylał, jak gdyby strzepywał z nogi owada albo poprawiał pasek torby, ukrywając w ten sposób twarz i większość ciała. Tłum przy recepcji gęstniał. Jason stanął w drugiej kolejce, o osiem osób za zabójcą, starając się jak najmniej rzucać w oczy i nieustannie przystając, by posunąć nogą swoją torbę. W końcu komandos podszedł do urzędniczki, pokazał dokumenty, wypełnił kartę meldunkową i pokuśtykał w kierunku brązowych wind z prawej strony. Sześć minut później Jason stanął przed tą samą recepcjonistką. Odezwał się w dialekcie mandaryńskim.