Литмир - Электронная Библиотека

– Bardzo.

– Proszę wziąć.

– Proszę teraz kazać mnie przepuścić – polecił Bourne, podnosząc sznur i gestem nakazując oficerowi, by poszedł wraz z nim. – Nie mam czasu pokazywać papierów!

– Oczywiście! – Chińczyk podążył za nim, wyciągniętą ręką powstrzymując strażnika gotowego zatrzymać Jasona, nawet strzelając do niego, gdyby to było konieczne. – Zostaw go! To jeden z nas! Jest wyszkolony do takich rzeczy!

– Żyd z Mosadu?

– Właśnie on.

– Zostaliśmy zawiadomieni. Dziękuję, sir… Ale oczywiście on mnie nie może rozumieć.

– Choć to dziwne, ale potrafi. Mówi Guangzhou hua.

– Na Food Street jest tak zwana koszerna restauracja, która podaje nasze potrawy…

Bourne znalazł się między rzędem limuzyn i słupkami ze sznurem. Szedł wzdłuż nich, ze światłem skierowanym w dół, na czarną płytę, wydając rozkazy po chińsku i angielsku – krzycząc, ale nie wrzeszcząc;

rozkazy przytomnego człowieka, być może poszukującego zgubionego przedmiotu. Jeden po drugim przedstawiciele prasy cofali się, tłumacząc osobom stojącym za nimi, co się dzieje. Jason zbliżył się do głównej limuzyny. Na jej prawym błotniku powiewała flaga Wielkiej Brytanii, na lewym zaś Republiki Ludowej, co oznaczało, że Anglia jest tu gospodarzem, a Chiny gościem. Szefowie delegacji mieli jechać razem. Jason skupił uwagę na ziemi; dostojni pasażerowie już prawie wsiadali do długiego pojazdu wraz z najbardziej zaufanymi doradcami. Oklaski nie ustawały.

To się zdarzyło, ale Bourne nie był pewien co. Lewym ramieniem dotknął innego ramienia i było to niczym wstrząs elektryczny. Człowiek, o którego się otarł, najpierw pochylił się do przodu, a potem tak dziko rzucił do tyłu, że Jason stracił równowagę. Odwrócił się i ujrzał człowieka na motocyklu eskorty policyjnej. Uniósł latarkę, by przyjrzeć mu się przez ciemną, plastikową osłonę kasku.

Uderzenie pioruna; ostre, zygzakowate błyskawice przeleciały mu wewnątrz czaszki. Wybałuszył oczy, próbując pojąć rzecz nieprawdopodobną. Patrzył na siebie – sprzed zaledwie paru lat! Śniada twarz pod ciemnym kaskiem była jego własną! To był komandos! Samozwaniec! Morderca!

W patrzących na niego oczach także pojawiła się panika, ale człowiek był szybszy niż Webb. Płaska, sztywna dłoń wystrzeliła do przodu, miażdżąc Jasonowi krtań, odbierając mowę i zdolność myślenia. Bourne upadł na plecy, niezdolny do krzyku, chwytając się ręką za szyję. Morderca zeskoczył z motocykla. Przebiegł obok Jasona i zanurkował” pod sznury.

Dopaść go! Złapać!…Marie! Nie mógł wydusić z siebie ani słowa, tylko histeryczne myśli milcząco krzyczały w jego głowie. Zwymiotował, co wywołało eksplozję bólu w gardle, a potem przeskoczył przez sznur i wpadł w tłum, biegnąc tropem pozostawionym przez uciekającego zabójcę: leżące na ziemi ciała, powalone ciosami pięści.

– Zatrzymać… go! – Tylko to drugie słowo wydobyło się z gardła Jasona i to jako chrapliwy szept. – Przepuśćcie mnie! – wydusił z siebie dwa słowa, ale nikt go nie słuchał. Gdzieś w okolicy terminalu wśród deszczu grała orkiestra.

Trop się urwał! Byli tylko ludzie, ludzie, ludzie! Znaleźć go! Złapać go! Marie! On uciekł! Zniknął!

– Przepuście mnie! – wrzasnął. Słowa były już zupełnie wyraźne, ale nikt nie reagował. Szarpał, ciągnął i rozpychał ludzi na swej drodze ku skrajowi tłumu. Przed nim, za szklanymi drzwiami terminalu, stał zwrócony twarzami ku niemu drugi tłum.

Nic! Nikogo! Morderca uciekł!

Morderca? Morderstwo!

To była ta limuzyna, jadąca na czele limuzyna z flagami obu krajów! To był cel! Gdzieś w samochodzie lub pod nim znajdował się mechanizm zegarowy, który wysadzi ją w powietrze, zabijając szefów obu delegacji. Rezultat: scenariusz… chaos. Przejęcie władzy!

Bourne obrócił się dokoła, gorączkowo rozglądając się za kimś reprezentującym władzę. Dwadzieścia metrów od sznura stał na baczność, gdyż grano właśnie brytyjski hymn narodowy, oficer policji kouluńskiej. Do pasa miał przypięte radio. Szansa! Limuzyny ruszyły w uroczystej procesji w stronę niewidocznej stąd bramy lotniska.

Jason szarpnął sznur w górę przewracając słupek i rzucił się biegiem w stronę niskiego, wyprostowanego chińskiego oficera. – Xunsu! – ryknął.

– Shenme^ – odparł zdumiony mężczyzna, instynktownie sięgając po broń w kaburze.

– Zatrzymaj ich! Samochody, limuzyny! Tę pierwszą!

– O czym ty mówisz? Kim jesteś?

Zrozpaczony Bourne niemalże uderzył oficera. – Mosad! – wrzasnął.

– To ty jesteś tym z Izraela? Słyszałem, że…

– Słuchaj! Łap za radio i każ im się zatrzymać! Wyrzuć wszystkich z tego wozu! On wyleci w powietrze! Zaraz!

W strugach deszczu oficer popatrzył Jasonowi w oczy, a potem jeden raz kiwnął głową i wyszarpnął radio zza paska. – Alarm! Zwolnić kanał i połączyć mnie z Czerwoną Gwiazdą Jeden! Natychmiast!

– Ze wszystkimi wozami! – przerwał Bourne. – Każ im się rozproszyć!

– Zmiana rozkazu! – krzyknął oficer policji. – Alarm dla wszystkich wozów. Łączyć! – Napiętym, ale opanowanym głosem, bardzo wyraźnie i z naciskiem na każde słowo Chińczyk wydawał polecenia. – Tu Kolonia Pięć w trybie alarmowym. Jest ze mną człowiek z Mosadu i przekazuję jego instrukcje. Mają zostać wykonane natychmiast. Czerwona Gwiazda Jeden ma się bezzwłocznie zatrzymać i rozkazać wszystkim wysiąść i pobiec w ukrycie. Wszystkie pozostałe wozy niech skręcą w lewo, w kierunku środka lotniska, jak najdalej od Czerwonej Gwiazdy Jeden. Wykonać natychmiast!

Osłupiałe tłumy usłyszały w oddali, jak silniki samochodów ryknęły jednym głosem. Pięć limuzyn wypadło z szyku, pędząc w stronę zalegających nad lotniskiem ciemności. Pierwsza zahamowała z piskiem, drzwi się otworzyły i wyskoczyli z nich ludzie, rozbiegając się we wszystkie strony.

Osiem sekund później to nastąpiło. Limuzyna zwana Czerwoną

Gwiazdą Jeden eksplodowała dwanaście metrów od otwartej bramy. Płonący metal i odłamki szkła wyleciały w górę wśród deszczu, a orkiestra umilkła w pół taktu.

Pekin, 23.25

Za północnymi przedmieściami Pekinu znajduje się ogromne osiedle, o którym rzadko się wspomina i z pewnością nie jest ono dostępne dla zwykłych ludzi. I choć jest to głównie podyktowane względami bezpieczeństwa; niemniej w tym egalitarnym społeczeństwie stanowi ono zjawisko nieco ambarasujące. Bo wewnątrz tej rozległej zalesionej enklawy wśród wzgórz znajdują się wille najpotężniejszych ludzi w Chinach. Osiedle otoczone jest wysokim murem z szarego kamienia, bram wejściowych strzegą zahartowani weterani armii, a gęsty las wewnątrz nieustannie patrolowany jest przez agresywne psy. A gdyby ktoś chciał się zastanawiać nad istniejącymi tutaj związkami politycznymi czy towarzyskimi, musiałby zauważyć, że żadnej z tych willi nie widać z okien innych, ponieważ każda jest otoczona własnym murem wewnętrznym, a wszyscy strażnicy ochrony osobistej wybierani spośród ludzi, którzy przez wiele lat musieli wykazać się posłuszeństwem i ślepym oddaniem. Jeśli nazwa osiedla jest kiedykolwiek wymieniana, to mówi się o nim jako o Górze Nefrytowej Wieży, co nie odnosi się do góry pochodzenia geologicznego, lecz do ogromnego pagórka, wznoszącego się nad innymi. W swoim czasie, w miarę przypływów i odpływów powodzenia politycznego, przemieszkiwali tam tacy ludzie, jak Mao Tse-tung, Liu Szao-ci, Lin Piao czy Czou En-laj. Obecnym mieszkańcem osiedla był człowiek kształtujący przyszłość ekonomiczną Republiki Ludowej. Prasa światowa określała go tylko nazwiskiem Sheng, lecz wszyscy wiedzieli natychmiast, kogo ono oznacza. Pełne jego nazwisko brzmiało Sheng Chouyang.

Czterodrzwiowy brązowy samochód pędził drogą biegnącą wzdłuż imponującego szarego muru. Zbliżył się do Bramy Numer Sześć i w tym momencie kierowca, jakby czymś zaabsorbowany, nagle wcisnął hamulec i wóz z poślizgiem zakręcił ku bramie, zatrzymując się tuż przed jaskrawopomarańczową barierą, odbijającą światła przednich reflektorów. Podszedł wartownik.

– Kim jest ten, do którego przyjechałeś, i jak się nazywasz? Chcę zobaczyć twoją legitymację służbową.

– Do ministra Shenga – oświadczył kierowca. – A moje nazwisko nie jest istotne i żadne papiery nie są potrzebne. Poinformuj rezydencję ministra, że przybył jego wysłannik z Koulunu.

Żołnierz wzruszył ramionami. Tego rodzaju odpowiedzi były wręcz standardowe na Górze Nefrytowej Wieży, a dalsze wypytywanie mogło tylko spowodować przeniesienie z tego rajskiego miejsca, gdzie ilości zbywającego mieszkańcom jedzenia przekraczały wszelkie wyobrażenie, a za posłuszeństwo i lojalną służbę można było nawet dostać zagraniczne piwo. Niemniej wartownik posłużył się telefonem. Gość musiał być wpuszczony zgodnie z przepisami. Inne postępowanie mogło spowodować, że winny musiałby uklęknąć w polu, by otrzymać strzał w potylicę. Wartownik wszedł więc do kordegardy i nakręcił numer willi Sheng Chouyanga.

– Wpuść go. Szybko!

Nie podchodząc do samochodu wartownik nacisnął guzik i pomarańczowa bariera uniosła się. Auto wpadło-na teren, o wiele za szybko jak na jazdę po żwirowanej drodze, pomyślał wartownik. Wysłannikowi niezmiernie się spieszyło.

– Minister Sheng jest w ogrodzie – oświadczył oficer armii stojący w drzwiach. Spoglądał w przestrzeń za gościem, przeszukując wzrokiem ciemność. – Idź do niego.

Wysłannik popędził przez pierwszy pokój zapełniony meblami z czerwonej laki w stronę korytarza, za którym znajdował się otoczony murem, przepiękny ogród z czterema połączonymi stawami pełnymi lilii wodnych, które delikatnie podświetlały żółte lampy ukryte pod wodą. Dwie przecinające się ścieżki wysypane białymi kamykami tworzyły „X” między basenami, a na końcu każdej z nich ustawione były w półkole czarne wiklinowe fotele i stoły. Na końcu wschodniej ścieżki, pod ceglaną ścianą, siedział samotny mężczyzna. Był to człowiek średniego wzrostu, szczupły, z krótko przystrzyżonymi, przedwcześnie posiwiałymi włosami i zmizerowaną twarzą. Jedyne, co mogło zaskoczyć kogoś widzącego go po raz pierwszy, to jego oczy, czarne oczy martwego człowieka o nigdy nie mrugających powiekach.

Ale mimo tego wrażenia były to także oczy fanatyka, którego ślepe oddanie jednej sprawie stanowiło istotę jego siły; źrenice tliły się białym żarem, a oczy ciskały błyskawice. Takie były oczy Sheng Chouyanga i w tej chwili płonęły.

77
{"b":"97651","o":1}