Литмир - Электронная Библиотека

– Wojny opiumowe? Pytałem o tego attache, Johna Nelsona.

– O, i jest tu jakiś związek?

– Z czym, inspektorze?

– Z wojnami opiumowymi.

– Jeśli jest, to on ma ze sto pięćdziesiąt lat, a jego akta mówią, że tylko trzydzieści dwa.

– Naprawdę? Taki młody, hę?

Ballantyne prowadził rozmowę zbyt wykrętnie, by zadowolić Lina. Jeśli ten stary wyga coś wiedział, to nie zamierzał tego ujawniać. Wszyscy inni, od policjantów z Hongkongu i Koulunu, aż po „specjalistów” zbierających za pieniądze informacje dla konsulatu amerykańskiego, wystawili Nelsonowi najlepsze świadectwa, jakie tylko były możliwe na tym terenie. Jeśli Nelson miał jakąś słabą stronę, to było nią jedynie nadmierne uganianie się za seksem; nie należał przy tym do wybrednych. Ale biorąc pod uwagę, że był heteroseksualistą i kawalerem, zasługiwało to raczej na podziw niż potępienie. Jeden ze „specjalistów” powiedział Linowi, że słyszał, jakoby Nelsonowi zalecono możliwie regularne poddawanie się kontroli lekarskiej. Żadne przestępstwo; attache był po prostu ogierem. Trzeba zaprosić go na kolację.

Zadzwonił telefon. Lin gwałtownie chwycił słuchawkę.

– Słucham?

– Nasz obiekt poszedł na Peak Tram i złapał taksówkę do Wanchai. Jest w kawiarni o nazwie „Monkey Tree”. Jestem tu z nim. Widzę go.

– Lokal stoi na uboczu i jest bardzo zatłoczony – powiedział major. – Czy z kimś się tam spotkał?

– Nie, ale zamówił stolik dla dwóch osób.

– Przyjadę najszybciej jak to możliwe. Jeśli będziesz musiał stamtąd wyjść, skontaktuję się z tobą przez radio. Ty jesteś z Wozu Siódmego, tak?

– Wóz Siódmy, sir… Chwileczkę! Do jego stolika podchodzi jakaś kobieta. Obiekt wstaje.

– Rozpoznajesz ją?

– Nie. Jest za ciemno.

– Zapłać kelnerowi. Spowoduj przerwę w obsłudze gości. Ale nie nachalnie, tylko na parę minut. Pojadę naszą sanitarką, syrenę wyłączę o jedną przecznicę wcześniej.

Catherine, zawdzięczam ci bardzo wiele i ze wszystkich sił chcę ci pomóc. Ale muszę wiedzieć coś więcej niż to, co mi powiedziałaś.

– A więc jest związek, tak? Havilland i Marie St. Jacques.

– Tego nie potwierdzam, nie mogę potwierdzić, ponieważ nie rozmawiałem z Havillandem. Ale rozmawiałem z kimś innym, o kim wiele słyszałem i kto był na tej placówce… To wielki mózg, a mimo to był tak zdesperowany, jak ty zeszłego wieczoru.

– Takie wczoraj sprawiałam na tobie wrażenie? – spytała Catherine, przygładzając szpakowate włosy. – Nie zdawałam sobie z tego sprawy.

– Ej, daj spokój. Nie chodzi o twoje słowa, lecz o sposób, w jaki je wypowiadałaś. Z ledwie skrywanym napięciem. Takim samym tonem jak ja, gdy dawałaś mi fotografie. Zapewniam cię, że potrafię to zauważyć.

– Johnny, uwierz mi. Być może zajmujemy się czymś, do czego żadne z nas nie powinno się nawet zbliżać, czymś znajdującym się tak wysoko, że my… ja… nie mamy dość wiadomości, by podjąć właściwą decyzję.

– Ja muszę ją podjąć, Catherine. – Nelson zaczął się rozglądać w poszukiwaniu kelnera. – Gdzie te cholerne drinki?

– Nie odczuwam pragnienia.

– Ale ja tak. Zawdzięczam ci wszystko, lubię cię i wiem, że nie użyłabyś tych zdjęć przeciwko mnie, a to tylko pogarsza sprawę…

– Oddałam ci wszystkie odbitki, a negatywy spaliliśmy razem.

– A więc mój dług jest tym bardziej rzeczywisty, nie rozumiesz tego? To dziecko miało ile?… Dwanaście lat?

– Nie miałeś o tym pojęcia. Byłeś zamroczony narkotykiem.

– Paszport do krainy zapomnienia. Moja przyszłość to nie sekretarz stanu, lecz szef dziecięcego burdelu. Cóż to był za diabelski odlot!

– Było, minęło, a ty skończ wreszcie z tym melodramatem. Chcę tylko, byś mi powiedział, czy istnieje związek między Havillandem i Marie St. Jacques. A to, jak sądzę, wiesz. Skąd te opory? Bo ja będę wtedy wiedziała, co zrobić.

– Stąd, że jeśli ci powiem, muszę także powiedzieć Havillandowi, że ci mówiłem.

– Więc daj mi godzinę.

– Dlaczego?

– Bo ja mam jeszcze kilka fotografii w moim sejfie w konsulacie – skłamała Catherine Staples.

Osłupiałego Nelsona aż odrzuciło na oparcie krzesła. – O, Boże! Nie mogę w to uwierzyć!

– Johnny, postaraj się zrozumieć. To twarda, bezlitosna gra. Od czasu do czasu wszyscy w nią gramy, ponieważ jest to w interesie naszych pracodawców… a jeśli wolisz, to nawet naszych krajów. Marie St. Jacques była moją przyjaciółką… jest moją przyjaciółką… a jej życie nie ma żadnej wartości dla zarozumialców kierujących tajną operacją, którzy kichają na to, co stanie się z nią i z jej mężem. Wykorzystywali ich oboje i próbowali ich zabić! Pozwól, Johnny, że coś ci powiem. Nienawidzę waszej Centralnej Agencji Wywiadowczej oraz tak szumnie nazywanych Operacji Konsularnych waszego Departamentu Stanu. Nie chodzi o to, że są to sukinsyny, lecz o to, że tak bezdennie głupie sukinsyny. I jeśli tylko wyczuję, że montuje się jakąś operację i znów wykorzystuje tych dwoje, którzy doznali tak wielkiego bólu, zamierzam wykryć, dlaczego tak się dzieje i podjąć odpowiednie działania. Nie będzie się już wystawiać czeków in blanco na ich życie. Ja mam doświadczenie, którego im brak, i jestem dostatecznie rozzłoszczona, nie, dostatecznie rozwścieczona, by zażądać odpowiedzi.

– O, Chryste…

Kelner przyniósł drinki, a gdy Catherine podniosła głowę, by skinąć w podziękowaniu, jej wzrok przyciągnęła postać mężczyzny, który stał koło kabiny telefonicznej w zatłoczonym korytarzu prowadzącym do wyjścia i przyglądał im się. Odwróciła głowę.

– A więc jak, Johnny? – kontynuowała. – Potwierdzasz czy zaprzeczasz?

– Potwierdzam – wyszeptał Nelson chwytając szklankę.

– Dom na Victoria Peak?

– Tak.

– Kim jest człowiek, z którym rozmawiałeś, ten, który tu był przedtem na placówce?

– McAllister. Podsekretarz stanu McAllister.

– Wielki Boże!

Przy wejściu zrobił się nadmierny ruch. Catherine przysłoniła oczy dłonią i obróciła lekko głowę, by ogarniać wzrokiem większą przestrzeń. Wszedł ogromny człowiek, kierując się w stronę telefonu przy ścianie. W całym Hongkongu był tylko jeden taki człowiek: Lin Wenzu, MI 6, Wydział Specjalny! Amerykanie zwerbowali najlepszego, ale to mogło okazać się najgorsze dla Marie i jej męża.

– Nie zrobiłeś nic złego, Johnny – zapewniła kobieta wstając z miejsca. – Porozmawiamy jeszcze, ale w tej chwili muszę pójść do toalety.

– Catherine?

– Co?

– Twarda gra?

– Bardzo twarda, kochanie.

Przeszła obok Wenzu, który skulił się i odwrócił. Weszła do toalety, odczekała kilka sekund, po czym wyszła wraz z dwiema innymi kobietami i uciekła korytarzem do kuchni na zapleczu „Monkey Tree”. Nie odzywając się ani słowem do zdumionych kelnerów i kucharzy, odnalazła tylne wyjście i wydostała się na zewnątrz.

Pobiegła boczną uliczką do Gloucester Road i skręciła w lewo przyspieszając kroku, póki nie znalazła budki telefonicznej. Wrzuciła monetę i nakręciła numer.

– Halo?

– Marie, znikaj z mieszkania! Mój wóz jest w garażu o jedną przecznicę na prawo od wyjścia z budynku. Garaż nazywa się „Pałac Minga”, ma czerwony szyld. Leć tak szybko, jak potrafisz! Spotkam się z tobą. Pospiesz się!

Catherine przywołała taksówkę.

Kobieta nazywa się Staples, Catherine Staples! – krzyczał ostrym tonem Lin Wenzu do słuchawki w „Monkey Tree”, zagłuszając hałas panujący w korytarzu wyjściowym. – Wrzuć dyskietkę konsulatu do komputera i przeszukaj. Szybko! Potrzebny mi jej adres i masz się diablo-diablo postarać, żeby był aktualny! – Major czekał słuchając. Mięśnie szczęki drgały mu z wściekłości. Wreszcie usłyszał adres i wydał kolejny rozkaz.- Jeśli jakiś wóz z naszej grupy jest w tamtej okolicy, złap go przez radio i każ tam lecieć na złamanie karku. Gdyby takiego nie było, wysyłaj natychmiast inny. – Lin przerwał słuchając odpowiedzi. – Niech na nią czekają. Gdy ją zauważą, mają ją otoczyć i brać. My już jedziemy.

^›Vóz piąty, zgłoś się! – powtarzał radiooperator do mikrofonu z ręką na wyłączniku w prawym dolnym rogu stojącej przed nim konsolety. Pokój był biały, bez okien, pomruk klimatyzatora cichy, ale nieprzerwany, warkot urządzenia filtrującego powietrze jeszcze cichszy. Trzy ściany zajmowały baterie skomplikowanej aparatury radiowej i komputerowej nad niepokalanie białymi blatami z najgładszego plastiku. Wnętrze miało w sobie coś antyseptycznego i surowego. Mogłoby to być laboratorium elektroniczne w zasobnym instytucie medycznym, ale nie było. Była to zupełnie inna instytucja. Centrum łączności MI 6, Wydział Specjalny, Hongkong.

– Wóz piąty, zgłaszam się! – rozległ się zadyszany głos z odbiornika. – Dostałem twoją wiadomość, ale byłem o całą ulicę dalej, śledząc Tajlandczyka. Mieliśmy rację. Narkotyki.

– Przejdź na falę kodowaną! – zarządził operator, przerzucając wyłącznik. Rozległ się gwizd i urwał równie nagle, jak się włączył. – Masz zostawić tego Tajlandczyka – kontynuował radiowiec. – Jesteś najbliżej. Jedź na Arbuthnot Road, najszybsza droga jest przez bramę do Ogrodów Botanicznych. – Podał adres Catherine Staples i zakończył rozkazem: – Amerykanka. Przypilnować. Zdjąć ją.

– Aiya – wyszeptał bez tchu agent Wydziału Specjalnego.

Marie próbowała nic poddawać się panice, narzucając sobie opanowanie wbrew temu, co czuła. Sytuacja była absurdalna. Ale równocześnie śmiertelnie poważna. Ubrana była w źle leżący na niej szlafrok Catherine, ponieważ wzięła długą, gorącą kąpiel. Co gorsza uprała swoje ubranie w zlewozmywaku. Było nadal mokre, rozwieszone na plastikowych fotelikach na małym balkonie mieszkania Catherine. Tak naturalna, tak logiczna wydawała się potrzeba, by zmyć z siebie pot i brud Hongkongu, a także z cudzego ubrania. A od tanich sandałków miała na podeszwach stóp bąble; największy przekłuła igłą. Trudno było z tym chodzić. Ale chodzić nie śmiała, musiała biec.

Co się stało? Catherine nie należała do osób wydających arbitralne rozkazy. Ona sama też nie, szczególnie wobec Dawida. Ludzie typu Catherine starannie unikali takiej postawy, ponieważ ofiara traci wówczas jasność myślenia. A jej przyjaciółka Marie St. Jacques była w tej chwili ofiarą; nie w takim stopniu jak biedny Dawid, ale jednak ofiarą. Rusz się! Jakże często Jason używał tego słowa w Zurychu i Paryżu. I jak często ona sama podrywała się na ten dźwięk.

67
{"b":"97651","o":1}