Niedziela nie zaowocowała niczym nowym. Diana wraz z dworem uczestniczyła w nabożeństwie w kaplicy królewskiej. Następnie odbyło się mniej oficjalne przyjęcie. Bey co prawda wziął w nim udział, ale nie mieli zbyt wielu okazji, żeby porozmawiać. Między innymi dlatego, że lord Randolph ani na chwilę nie spuszczał z niej oka. Diana zauważyła, że już czuł się panem i władcą. Dlatego celowo trzymała go na dystans.
Na szczęście udało jej się przekazać Rothgarowi, że, „Brand" coraz bardziej naciska i że będzie musiała podjąć decyzję po balu maskowym. Na wzmiankę o balu towarzystwo ożywiło się i wszyscy zaczęli wypytywać markiza o dekoracje. On jednak odmówił podania szczegółów.
Diana najpierw zdziwiła się, że sam się tym zajmuje. Później pomyślała, że Bey jest przecież współczesnym De-dalem, człowiekiem, który godzi zainteresowanie automatami z polityką. Mogło to też znaczyć, że czeka ją wiele niespodzianek w czasie maskarady.
Skąd, do diabła, brał na to czas? I czy w ogóle sypia
Kiedy spojrzała na niego po jakimś czasie odniosła w żenię, że jest zmęczony. Ale może to tylko była jej wyobraźnia. Po prostu widziała to, co spodziewała się zobaczyć. Z całą pewnością był bardzo wyciszony i skupiony. Starał się też nie wchodzić w drogę królowej.
Po przyjęciu Diana sama podeszła do monarchini. Pomyślała, że najwyższy czas zająć się sprawą najważniejszą. Poskarżyła się królowej, że przeczytała już romans, który przywiozła z domu i poprosiła o zgodę na odwiedzenie biblioteki królewskiej, a otrzymawszy ją, nie zwlekając skierowała się do prawego skrzydła pałacu.
Zadanie okazało się nadzwyczaj proste. Nikt jej nie przeszkadzał, więc mogła bez przeszkód kartkować kolejne woluminy.
Szukała informacji o rodzinie Rothgara ze strony matki. Mniej więcej po godzinie ustaliła, że wszyscy przodkowie markiza po kądzieli byli normalni, chociaż umierali dość młodo. Jego ciotka zmarła na ospę, osierociwszy szóstkę dzieci, wuj na jakąś nieznaną chorobę, a cioteczny brat w młodym wieku zjadł prawdopodobnie jakieś trujące rośliny. Diana zaniepokoiła się tylko na wzmiankę o Szalonym Randolphie Prease, ale okazało się, że przydomek pochodził od szaleńczej wprost odwagi dziadka Rothgara. Podobno
sam potrafił stawić czoło czterem napastnikom i ocalić króla. Diana uśmiechnęła się do siebie, przypominając sobie zdarzenie na drodze. Ciekawe, czy o Beyu też tak będą pisać?
Po przejrzeniu wszystkich tomów Diana odstawiła je na miejsce. Ręce miała brudne od kurzu, ale była zadowolona. Ani śladu choroby psychicznej. Dopiero po chwili przyszło jej do głowy, że Rothgar zna zapewne historię swojej rodziny. Chodziło więc raczej o to, by zmienić jego nastawienie do sprawy.
Teraz zyskała nowy argument.
Czy wystarczy, żeby go przekonać?
Przymknęła oczy i przypomniała sobie ich wczorajszy pocałunek. Musi coś zrobić. Już zdecydowała, że na balu będzie boginią Dianą i mogła mieć tylko nadzieję, że jej polowanie nie zakończy się tragedią.
Hrabina zaczęła przechadzać się po bibliotece, patrząc na opasłe tomy zawierające wszelkie mądrości. To dziwne, że w zasadzie dotyczyła ona rzeczy tak zmiennej i niestałej, jak ludzkie życie. Czy można zamknąć w słowach to, co tak zwiewne i ulotne? Czy można pisać o miłości i cierpieniu?
Można przynajmniej próbować, pomyślała.
W końcu, żeby usprawiedliwić jakoś swoją wizytę w bibliotece wybrała dwie niezbyt grube książki. Jedna zawierała wiersze, a druga opis podróży do Wirginii. Kiedy po umyciu rąk przeszła do apartamentów królowej, Charlotte poleciła jej przeczytać fragment tej drugiej. Książka okazała się ciekawa i pouczająca.
Dopiero po kolacji mogła przejść do siebie, gdzie już czekał na nią grecki kostium do przymiarki. Przyniosły go dwie panie, a nie sam mistrz, ponieważ Diana musiała się rozebrać, żeby włożyć suknię.
Clara aż otworzyła usta, widząc przebranie Diany.
– Bez gorsetu, milady!?
– Nie pasowałby do tego stroju – wyjaśniła cierpliwie Diana, sama zaniepokojona tym, co kostium odsłaniał zamiast zasłaniać.
Czuła się pod nim naga. Na rysunku widziała co prawda, że jedno ramię jest odsłonięte, ale nie było to jeszcze jej ramię. Co gorsza, pozbawiony fiszbinów i krynoliny strój ujawniał kształt jej bioder i pupy, a przylegający do ciała materiał opinał się na piersiach, które w dodatku poruszały się przy każdym ruchu. Diana nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego!
Zbulwersowana Clara raz jeszcze pokręciła głową.
– Powinien być gorset, pani.
Diana zaczerwieniła się jeszcze mocniej, ale nie dała się zbić z tropu. W gorsecie to przebranie straciłoby całą swoją naturalność i autentyzm.
– Nie, Claro. Musi tak zostać.
Jednocześnie czuła, że końce jej piersi nabrzmiały nagle i stały się twarde. W lustrze dostrzegła, że ich ksztalt przebija przez cienką tkaninę.
– Czy… czy można by dać trochę więcej materiału? spytała starszą z kobiet.
Zagadnięta pochyliła lekko głowę.
– Mistrz Mannerly uważa, że tak jest dobrze – rzekla pewnym głosem.
Hrabina musiała przyznać, że strój jest doskonale dopasowany. Był zarazem elegancki i prosty. Co więcej, podkreślał jej naturalną urodę. Być może tylko wyglądałaby w nim trochę blado, gdyby pomalowała twarz i użyła pudru. Nie zdecydowała się jednak na to, żeby wystąpić w całej swej krasie. Może w ten sposób zdoła zachęcić Rothga-ra. Pamiętała jeszcze, jak patrzył na jej piersi „Pod Białą Gęsią". Teraz też będzie je miał tuż przed oczami.
– Świetnie – zgodziła się zarumieniona Diana. – Mogę prosić dodatki?
Kobiety założyły jej srebrne pantofelki i maskę, a skwaszo-na Clara odsunęła się w kąt. Maska była naprawdę piękna, wykonana ze srebra i zdobiona perłami, układała się na twarzy w półksiężyc. Co prawda symbolem bogini Diany był księżyc w pełni, ale przecież nie mogła wyrzec się takiego cuda.
Hrabina z uśmiechem wyciągnęła ręce po łuk i strzały. Całe przedsięwzięcie wydawało jej się coraz bardziej ekscytujące. Najpierw przypięła sobie kołczan ze srebrnymi strzałami, a potem sięgnęła po łuk.
– O, prawdziwy! – ucieszyła się. – Mistrz Mannerly wziął dosłownie to, co mówiłam o autentyzmie.
Diana zajmowała się też przez jakiś czas łucznictwem pod czujnym okiem Carra. Potem zdecydowała się na nowocześniejszą broń. Jednak od czasu do czasu lubiła dla relaksu postrzelać z łuku. Wyjęła więc strzałę i złożyła się do strzału. Jako cel wybrała gałąź nad ponurym mnichem na tapecie w odległym kącie pokoju.
– Ależ, pani! – wykrzyknęła Clara.
– Cicho, bo ściągniesz tu cały pałac – zgromiła ją i naciągnęła cięciwę.
Nagły świst przeszył powietrze i strzała wbiła się wprost w gałąź. Mnich wciąż był ponury, choć przecież zachował życie.
– Niezła broń, ale parę metrów to żadna odległość -stwierdziła Diana i podeszła do otwartego okna. – Może powinnam wybrać jakiś cel w ogrodzie.
– Lepiej nie, pani.
Kobiety z pracowni krawieckiej stały spokojnie. Widocznie miały za zadanie niczemu się nie dziwić.
Diana podniosła łuk do góry, ale po chwili go opuściła. Ktoś mógł przecież zobaczyć strzał.
– Dobrze, Claro, ale muszę ci powiedzieć, że nagle odżyłam. Tak, jakbym wśliznęła się w moje stare buty.
– Które, pani? Te żółte? – spytała Clara odbierając jej łuk i strzały.
– Nie, chodzi mi o to… Zresztą nieważne.
Diana pożegnała obie panie i pozwoliła Clarze pomóc przy rozbieraniu. Następnie stanęła przy otwartym oknie i spojrzała na księżyc w pełni, swój prawdziwy symbol. To tam trafiało to wszystko, co źle wykorzystano lub stracono na ziemi. Nadzieje i miłości, marzenia i złamane serca.
Tam też zapewne dotarły jej życzenia. Nic dziwnego, że jest dziś tak jasny i świeci tak przejmująco.
Kiedy zegar w holu Malloren House wydzwonił dziesiątą, Bryght odesłał Portię ze śpiącym Francisem na górę. Służba już kończyła ścielenie łóżek. Jednak Bryght nie wybierał się jeszcze na spoczynek. Spojrzał na Rothgara mile zaskoczonego ich niespodziewanym przybyciem.
– To Elf nalegała, żebyśmy szybko skończyli naszą wyprawę – wyjaśnił.
Wskazał jeszcze służbie bagaże, które należało rozpakować jak najszybciej. Inne mogły poczekać do jutra. Rothgar patrzył na to wszystko, jakby nic się nie działo.
– Jak się miewa lady Arradale? – Od razu przeszedł do sedna. – Czy nic złego się nie stało, Bey?
Rothgar wzruszył ramionami.
– Wręcz przeciwnie. Jutro wydaję bal maskowy na jej cześć – poinformował brata. – Wasza pomoc bardzo się przyda. Elf i Fort pojechali pewnie do Walgrave House, co?
Bryght skinął głową.
– Oczywiście chciała od razu przyjechać tutaj, ale Fort jej to wyperswadował. Możesz się jej spodziewać jutro rano. Będzie chciała wydobyć z ciebie wszystkie twoje sekrety.
Markiz jedynie rozłożył ramiona, jakby chciał zademonstrować w ten sposób swoją otwartość.
– Nie mam nic do ukrycia – zadeklarował. Brat spojrzał na niego z troską.
– I pewnie chętnie poprowadzi bal – dodał.
– Świetnie, chociaż mam już odpowiednią osobę – powiedział Rothgar, a następnie wskazał przejście do swego gabinetu. – Chodźmy, może napijesz się wina?
Bryght zgodził się z przyjemnością. Najpierw jednak musiał zająć się resztą bagażu, więc zaproponował, że przyjdzie do niego za chwilę. Kwadrans po dwunastej obaj bracia unieśli kieliszki wypełnione czerwonym porto.
– Za spotkanie! – rzekł Rothgar.
Bryght przyglądał mu się uważnie. Bey był zupełnie spokojny, ale tego należało się spodziewać. Jego zachowanie tak naprawdę nie świadczyło o niczym. Dlatego Bryght po-tanowił zadać mu bezpośrednie pytanie:
– Czy król naciska na małżeństwo lady Arradale?
– Tak. W tej chwili ma jednego poważnego kandydata, lorda Randolpha Somertona – odparł Rothgar.
Brat zmarszczył czoło, usiłując go sobie przypomnieć.
– Nie, nic o nim nie wiem – stwierdził w końcu. – Czy to dobry kandydat?
– Przystojny i czarujący. Poza tym ojciec chętnie by się go pozbył, bo lubi karty.