Diana obudziła się czując, że nigdy nie była tak wypoczęta. Po chwili zaskoczona zmieszała się, ponieważ ktoś ją pocałował.
Przetarła oczy.
Markiz.
Bey.
Wyciągnęła ręce, chcąc go objąć, ale odsunął się od niej.
– Już prawie świt – powiedział. – Musisz wracać do swojego pokoju.
Wcale nie miała na to ochoty, lecz zrozumiała, że powinna to zrobić. Spojrzała niepewnie na ubranego Rothgara, a on zrozumiał jej prośbę i odwrócił się do okna. Poranna szarość ustępowała właśnie słonecznym żółciom i amarantom.
Diana odszukała swoją wygniecioną halkę, którą szybko włożyła przez głowę. Owinęła się też dokładnie różową kołderką.
– Gotowe – poinformowała markiza.
Odwrócił się od okna i spojrzał na nią tak, jakby znajdowali się na balu. Podał jej ramię. Zauważyła, że nie ma na palcu pierścienia z szafirem. Dianie zrobiło się żal, chociaż pochwaliła w duchu taką przezorność.
Wiele słów cisnęło jej się do ust, ale jakoś nie mogła niczego powiedzieć. Zdecydowała się na to, co się stało z silnym postanowieniem nie wiązania się z Beyem. Pragnęła tylko zaspokoić swoją ciekawość. Gdy to nastąpiło, zamierzała dotrzymać postanowienia, nawet gdyby miała cierpieć z tego powodu.
Podeszli do drzwi i Rothgar wyjrzał pierwszy na korytarz.
– Droga wolna – rzucił, oglądając się za siebie. – Możesz iść. Chciała jeszcze dotknąć jego ramienia, ale się powstrzymała. To markiz zatrzymał ją, kiedy go mijała.
– Myślę, że jesteś bezpieczna. Ale musisz mi powiedzieć, gdybyś… – zawiesił głos – nie miała kolejnej miesięcznej niedyspozycji.
Pobladła tylko i potrząsnęła głową.
– Przecież nie chcesz się ożenić, a ja nie mogę wyjść za mąż – szepnęła. – To będzie mój problem.
– Nieprawda! Wzruszyła ramionami.
– Tak ma być i koniec – mruknęła.
– Tylko nie wydawaj mi rozkazów, Diano – zaczął groźnie, ale skończył miękko i wziął ją w ramiona. Ich usta zetknęły się na moment. I znowu dreszcz rozkoszy przebiegł po jej ciele. Czy już nigdy się od tego nie uwolni?!
– Adieu, Bey – szepnęła, wysuwając się na korytarz.
– Adieu.
Nie oglądając się za siebie, przeszła do drzwi swojego pokoju. Clara jeszcze spała. Diana wyjęła z podręcznej torby kasetkę z biżuterią i wsunęła na palec pierwszy znaleziony pierścień. Następnie położyła się na swoim łóżku, wpatrując się w drewniane krokwie przy suficie. Wiedziała, że już nie zaśnie. Wspomnienia nie dawały jej spokoju. Były cudowne i miały tylko jedną wadę – wszystkie należały do przeszłości.
Rano Diana znowu musiała włożyć swoją powalaną błotem suknię. Zeszła na dół, żeby zjeść śniadanie z markizem. Na szczęście nie musieli rozmawiać, ponieważ dołączył do nich Eresby Motte z plikiem raportów do podpisania. Raz jeszcze wypytał ich o wszystko. Okazało się, że mimo wyglądu safanduły, był niezwykle sprytny. Jeszcze w nocy wysłał swojego człowieka do Ware z poleceniem, by sprawdził, kim byli zamachowcy. Ponieważ w miasteczku nie było zbyt wielkiego ruchu, wywiadówca bez trudu ustalił, że wszystkim zarządzał Francuz, niejaki de Couriac. Jego ludzie nie pochodzili z okolicy.
– A pani de Couriac? – wyrwało się Dianie. Motte spojrzał na nią bystro.
– Nie było z nimi żadnej kobiety. Dlaczego pytasz, pani? Rothgar opowiedział pokrótce historię ich spotkania
z Francuzami. Wspomniał też o chorobie pana de Couriac.
– Czy to możliwe, panie, żeby chował do ciebie urazę? -spytał go stary sędzia.
Markiz poruszył się na swoim miejscu.
– Nie widzę powodów – odparł. – Starałem się mu pomóc.
Umysł Eresby'ego Motte'a pracował wyjątkowo sprawnie. Sędzia milczał przez chwilę, pijąc herbatę, o którą poprosił wcześniej.
– W tej sprawie brakuje mi jednej rzeczy. Motywów. -Posłał Rothgarowi ostre spojrzenie. – Oczywiście wiesz, panie, że musisz uważać.
Zapewne, podobnie jak oni, policzył napastników i zauważył, że jeden zbiegł.
– Sam nie wiem, dlaczego. – Markiz wzruszył ramionami. – Nic nie zrobiłem tym ludziom. Nie mam pojęcia, dlaczego na mnie napadli. Wydawało mi się, że ten osobnik był wyjątkowo zazdrosny o żonę – dodał, napotkawszy pełne niedowierzania spojrzenie sędziego.
Po kolejnych pytaniach, które wskazywały, że Motte nie w pełni uwierzył w wersję markiza, Rothgar wstał i podał rękę Dianie.
– Pan wybaczy, panie sędzio, ale musimy już ruszać. Lady Arradale ma się jeszcze dzisiaj spotkać z królową.
Sędzia podniósł się ze swego miejsca.
– Ależ oczywiście – zgodził się, ale nie poddał do końca. – Pozwolisz, panie, że poślę do ciebie mojego człowieka, gdyby pojawiły się jakieś nowe kwestie?
– Naturalnie.
Pożegnali się i wyszli przed gospodę. Do Londynu nie było już daleko. Diana zachwiała się, widząc ciemną plamę na karecie.
– Nic ci nie jest? – zaniepokoił się Bey.
– Nie, po prostu zapomniałam o tym – szepnęła. – Biedny człowiek.
Rothgar wiedział, co wymazało złe wspomnienia z jej pamięci. Sam jednak pamiętał, że musi zająć się rodziną woźnicy.
– Już będzie dobrze – zapewnił ją, rozglądając się dokoła. Jego ludzie dobrze strzegli terenu. Na zmianę trzymali wartę. Teraz, kiedy dał im znak, powoli zaczęli przygotowywać się do odjazdu.
Diana spojrzała na swoją suknię.
– Mam nadzieję, że już niedługo będę się mogła przebrać – rzekła z westchnieniem. – Clara zrobiła, co mogła, ale część tego brudu po prostu nie chce zejść.
Pomyślała, że to dobra metafora życia. Niektórych zmian i doświadczeń nie da się już odwrócić.
– Powóz będzie czekał na nas w Londynie – pocieszył ją. – Przebierzesz się w Malloren House.
Clara i Fettler zasiedli już na swoich miejscach. Diana wraz z markizem usadowiła się naprzeciwko i natychmiast wyjechali na londyński gościniec.
Nie rozmawiali i nawet nie udawali, że czytają. Nie patrzyli też na siebie. Mimo to w powozie czuć było atmosferę intymności. Tak przynajmniej wydawało się Dianie.
Przypomniała sobie ostrzeżenia Rosy. Teraz sama doświadczała czegoś w rodzaju zakochania i nie potrafiła tego oddzielić od seksu. Czyżby więc przyjaciółka miała rację?
Diana nie wiedziała, co o tym sądzić. Chwilami wydawało jej się, że Bey jest jej brakującą połową i że pragnie go bardziej niż kogokolwiek na świecie. Potem znowu przychodziła refleksja, że połączyła ich tylko ta jedna noc i że tak naprawdę nie mają ze sobą nic wspólnego.
Jednak im dłużej nad tym myślała, tym trudniej było jej uwierzyć, że są dla siebie zupełnie obcy. Zaczęła też
rozważać praktyczne strony ewentualnego małżeństwa. Jej niezależność?
O nią się nie obawiała. Wiedziała, że markiz by ją respektował. A władza?
Rothgar miał jej tyle, że na pewno nie pragnął więcej. Mogłaby tylko skorzystać, gdyby stał się jej sojusznikiem. A geografia?
Odległość dzieląca ich dobra mogła stać się zarówno wrogiem, jak i sojusznikiem. Z całą pewnością musieliby znaleźć sposób sprawnego zarządzania zarówno na północy, jak i południu kraju. Być może oznaczałoby to okresy rozłąki, ale Diana wiedziała, jak przyjemnie byłoby się później spotykać.
W końcu zaczęła się dziwić, że już wcześniej nie pomyślała o mężu, który byłby znaczniejszy od niej. Przecież w ten sposób mogła jedynie skorzystać. Zerknęła w bok, na Rothgara i… porzuciła swoje nadzieje. To prawda, że jej problemy można jakoś rozwiązać, lecz Bey wciąż obawiał się szaleństwa w rodzinie. Nie będzie łatwo go przekonać, że może warto zaryzykować.
Wyjrzała za okno i stwierdziła, że przejeżdżają przez coraz gęściej zabudowane tereny. Co chwila też na ich drodze pojawiały się zajazdy i gospody. Nasilił się również lokalny ruch. Wszystko wskazywało na to, że są już blisko Londynu.
Niedługo się rozstaną.
Diana pomyślała o swojej wcześniejszej rozmowie z markizem. Prosił ją, żeby powiedziała mu o ewentualnym dziecku. Dopiero teraz zrozumiała, ile kosztowała go ta prośba. Nie, nie może być w ciąży. Jeśli Bey kiedykolwiek zdecyduje się na dziecko, musi to być jego samodzielna, w pełni świadoma decyzja.
Jednocześnie przypomniała sobie sposób, w jaki traktował dzieci z rodziny. Jaka szkoda, że nie chce mieć własnych. Z całą pewnością byłby dla nich dobrym ojcem. Musi tylko pokonać strach, który, jak jej się wydawało, nie miał racjonalnych podstaw. Wynikał jedynie ze strasznych
doświadczeń dzieciństwa.
Jednak Diana była świadoma, że najtrudniej pozbyć się obsesji. Dlatego stwierdziła, że jeśli nawet będzie miała dziecko, to nie powie o niczym Rothgarowi. Da je na wychowanie komuś ze swojej posiadłości, chociaż na pewno będzie jej bardzo żal. Ale jeszcze bardziej obawiała się strachu Beya. Na pozór był człowiekiem silnym, ale wiedziała, że każdy, nawet najmocniejszy, ma swoją piętę Achillesa.
Tak jak jej słabym punktem było uczucie do Rothgara. Teraz zrozumiała to z całą jasnością.
Nagle wzdrygnęła się, kiedy pomyślała o automacie, który podróżował tuż za nią w kufrze podróżnym, owinięty w szmatki niczym małe dziecko. Poczuła się tak, jakby to było ich nienarodzone dziecko ukryte przed światem.
Do licha, przecież musi być jakiś sposób, żeby pokonać trudności. Pomyślała z bólem, że zgodziłaby się nawet na małżeństwo bez dzieci, gdyby istniał jakiś skuteczny sposób zapobiegania ciąży. Broszura Elf nie pozostawiała w tym względzie wątpliwości. Nawet, gdyby oboje z Ro-thgarem zawsze uważali, i tak nie byliby całkiem bezpieczni. Diana słyszała co prawda o babkach mieszkających w niektórych wioskach, które potrafiły „zamawiać" bezpłodność, ale bała się tego rodzaju metod. Poza tym nie wierzyła do końca w ich skuteczność. Natomiast konwencjonalna medycyna nie miała jej nic do zaoferowania.
Zrozpaczona raz jeszcze spojrzała w bok, żeby upewnić się, czy Bey jest przy niej. Siedział z przymkniętymi oczami. Wysoki, smukły z jastrzębimi rysami. Jaka szkoda, że nie przekaże żadnej z tych cech potomkom!
Markiz poczuł jej wzrok na sobie i otworzył oczy.
– Czy coś cię „niepokoi, pani? Mogę w czymś pomóc?