Zarówno ślub, jak i przyjęcie w rodzinnym domu Rosy wypadły nadzwyczajnie. Diana miała wątpliwości, zwłaszcza co do tego drugiego, ponieważ miało się ono odbyć w wiejskim dworze, Coniston Hall, pozbawionym wygód i przestrzeni, do których przywykła arystokracja.
Oczywiście od razu zaproponowała, by urządzić wesele w Arradale, ale ojciec Rosy, bogaty właściciel ziemski, odmówił. Na północy mniej liczył się blichtr i tytuły, a bardziej charakter i własna praca. Jego zdaniem Mallorenowie powinni to zaakceptować.
Diana musiała przyznać, że przyjęli to lepiej niż sądziła. Nie starali się izolować, ale wtopili się w różnobarwny weselny tłum, pokazując, że naprawdę potrafią się bawić. Zresztą niedostatki wyrafinowanej elegancji rekompensował zestaw potraw i sposób ich przyrządzenia, zaś z braku sali balowej, urządzono tańce w wielkiej szopie, co chyba odpowiadało wszystkim.
Hrabina tańczyła z wikarym, rumianym panem Hob-wickiem, szwagrem Rosy, Haroldem Davenporetem i swoim zarządcą. Cały czas rozglądała się jednak za markizem. Wciąż czuła jego obecność. Markiz tańczył z miejscowymi paniami, nie przebierając, jeśli idzie o wiek czy urodę, co z pewnością zjednało mu pochlebne opinie.
„Gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie…" Diana nie mogła nic poradzić na to, że te słowa ciągle do niej wracały.
Po jakimś czasie Rothgar zniknął jej z oczu. Odnalazła go we dworze w towarzystwie starszych właścicieli ziemskich. Już chciała podejść i wybawić go z tej, jak jej się wydawało, niezbyt dla niego miłej sytuacji, kiedy zauważyła, że rozmowa jest nadzwyczaj żywa i interesująca dla obu stron.
Zganiła siebie w duchu za to śledzenie markiza i przeszła do pań, które pokrzepiały się właśnie lemoniadą z imbirem. Dzięki kawałkom lodu z piwnic Arradale napój miał prawdziwie orzeźwiające właściwości. Diana próbowała się włączyć do rozmowy, ale dotyczyła ona głównie mężów i dzieci. Znudzona tematem, zerkała co jakiś czas w stronę Rothgara.
Zauważyła, że nie próbuje on upodobnić się do swoich rozmówców. Byłoby to wyjątkowo niemądre posunięcie, ponieważ wszyscy zebrani znali jego pozycję. Na szczęście nie starał się też wywyższać, co podkreślił swoim strojem. Miał on „wiejski", płowożółty kolor i niewiele ozdób. Jedynie elegancki krój zdradzał, że pochodzi z najlepszych londyńskich salonów krawieckich. Nawet koronkowe wykończenia rękawów były mniej obfite niż zwykle, ale za to wykonane z najlepszego materiału.
Miejscowe ziemiaństwo miało na sobie bogatsze i bardziej krzykliwe stroje. Panowie nosili na wygolonych głowach peruki. Było to łatwiejsze niż hodowanie własnych włosów. Natomiast wszyscy Mallorenowie zdecydowali się wystąpić bez peruk, co podkreślało miły i nieformalny charakter uroczystości.
Mieli na szczęście bardzo ładne i bujne włosy. Zwłaszcza markiz, który związał ściągnięte do tyłu kruczoczarne włosy aksamitką. Diana pomyślała o tym, jak przyjemnie byłoby je czuć pod palcami.
Zarumieniona poprosiła o kolejną lemoniadę i przyłożyła chłodną szklankę do policzka. Łudziła się nadzieją, że ostudzi to choć trochę jej wyobraźnię. Na próżno. Ciągle miała przed oczami wyrazistą twarz z jastrzębimi rysami i mocno zarysowanymi kreskami brwi. Niebieskie oczy lśniły dziwnym światłem, które znamionowało siłę i władzę. Markiz wyglądał tak, jakby wciąż balansował między powagą a ironią. Może nie teraz, ale zawsze, kiedy z nią rozmawiał.
W pewnym momencie Rothgar wstał, żeby nalać sobie kolejnego drinka. Natychmiast popatrzyła w jego stronę, jakby łączyła ich niewidzialna smycz. Przekonana, że było to zbyt ostentacyjne, zaczerwieniła się aż po korzonki włosów i rozejrzała dokoła, chcąc sprawdzić, czy ktoś zauważył jej spojrzenie.
Niespodziewanie podpłynęła do niej ubrana na biało Rosa.
– Jeśli będziesz tak na niego patrzeć, ludzie zaczną plotkować – szepnęła jej do ucha przyjaciółka.
– Nie bądź głupia! – obruszyła się Diana.
Rosa wzięła ją pod rękę i odciągnęła w jakiś ustronny kąt. Wyglądała pięknie w swoim koronkowym staniku wyszywanym perłami. Biały welon ocieniał jej delikatną twarz.
– Elf pytała mnie już o to, co łączy cię z jej bratem.
– Z markizem? To przecież nonsens!
Kuzynka znała ją jednak na tyle dobrze, żeby nie dać się zwieść.
– Lord Rothgar jest interesującym mężczyzną – zauważyła. – I przystojnym, zwłaszcza jeśli kogoś fascynują drapieżniki.
– Do licha, przecież jest też głęboko ludzki!
Rosa spojrzała na nią z bezgranicznym zdziwieniem, a hrabina przeklęła w myśli swój szybki język.
– Oczywiście on mi się wcale nie podoba. – Diana postanowiła wybrnąć z niezręcznej sytuacji. – Ale to nie znaczy, że nie mogę widzieć jego zalet. Czasami bardzo mi go żal, Roso.
– Żal?! Lorda Rothgara?! – powtórzyła przyjaciółka, jakby chcąc się upewnić, że mówią o tej samej osobie.
– Jesteś taka, jak inni! Widzisz w nim tylko doskonale funkcjonującą maszynę, a nie żywego człowieka! Powinnaś mu być wdzięczna. To dzięki niemu stanęłaś na ślubnym kobiercu!
– Jestem, ale…
– Tak, to prawda, że jest inteligentny, elegancki, a poza tym zajmuje się sprawami największej wagi państwowej -ciągnęła Diana ze świadomością, że wkrótce pożałuje swoich słów. – Ale popatrz, jaki jest samotny! Nie widzisz, że nawet najbliższa rodzina go nie rozumie?!
– A ty? Ty rozumiesz? – spytała nieufnie Rosa.
Hrabina skinęła głową.
– Naturalnie. Ponieważ ja też czuwam nad dobrem ro dżiny i postanowiłam nigdy nie wchodzić w związki małżeńskie – powiedziała zdecydowanie. – Oczywiście, przy zachowaniu odpowiednich proporcji.
– Jeśli dobrze pamiętam, nie miałaś w rodzinie choroby psychicznej – rzuciła niewinnie przyjaciółka.
Diana starała się jej nie słuchać.
– Poza tym, jest człowiekiem znanym…
– To chyba dobrze – wtrąciła zaraz Rosa.
Jednak Diana wiedziała, co oznacza popularność. Markiz nie mógł pewnie przejść ulicą, nie będąc rozpoznanyn. A wielbiciele potrafią być natrętni. Sama coś o tym wiedziała, chociaż była tylko jedną ze znanych osób z północy Anglii. Ale prawdziwą anonimowość zapewniało jej jedynie przebranie. Skorzystała z niego w zeszłym roku udając pryszczatą pokojówkę Rosy. To właśnie wtedy spotkała markiza po raz pierwszy.
– Nie ma też czasu na prawdziwe przyjaźnie – dodala Diana, myśląc o swojej sytuacji.
To prawda, że miała wielu znajomych, ale tylko Rosa była jej prawdziwą przyjaciółką. A teraz traciła nawet ją.
– Ma przecież piękną kochankę – stwierdziła Rosa, nie wiedząc, że tym jednym zdaniem wywoła prawdziwą burzę w sercu hrabiny.
– Czy… czy nie boi się, że spłodzi dziecko? – spytala ze ściśniętym gardłem.
– Podobno jest bezpłodna.
– To… bardzo… wygodne – zauważyła, czując, że kazde słowo kaleczy jej krtań.
Nie, nie powinna się tak bardzo przejmować sprawami markiza! Jednocześnie starała się przekonać, że kieruje nią jedynie współczucie.
– Jest bardzo piękna – ciągnęła Rosa. – W hiszpańskim typie.
Diana spojrzała ze zdziwieniem na przyjaciółkę.
– Chcesz powiedzieć, że Malłorenowie przedstawili cię. tej kurtyzanie?! – Nie posiadała się ze zdumienia.
Rosa w odpowiedzi potrząsnęła głową.
– To nie jest kurtyzana. I nikt tak naprawdę nie wie, czy rzeczywiście jest kochanką lorda. Tak się tylko mówi. -Rosa ponownie zniżyła głos. – To uczona i poetka. W jej domu odbywają się przyjęcia literackie. Byliśmy nawet na jednym z Brandem.
Uczona i poetka! pomyślała smutno Diana. Mimo starannego wykształcenia, nie była ani jednym, ani drugim. Czuła, że coś dławi ją w gardle, dlatego pociągnęła Rosę do drzwi, żeby wyjść na powietrze.
Kiedy znalazły się na zewnątrz, odetchnęła parę razy głębiej, a następnie zaproponowała, żeby poszły zobaczyć tańce. Tam przynajmniej nie było markiza.
– To pewnie ciekawa osobowość – rzuciła Diana, nie mogąc się uwolnić od myśli na temat kochanki markiza.
– Kto? – zdziwiła się Rosa. – A, tak, oczywiście. Elegancka i światowa. Wyglądają razem jak dwoje pięknych, rasowych kotów.
– Kotów? Trudno mi sobie wyobrazić markiza w charakterze kanapowca, który łasi się do czyichś rąk.
Rosa zaśmiała się krótko.
– Przecież sama mówiłaś, że nie jest pozbawiony uczuć.
Diana tylko machnęła ręką i spojrzała na wirujące pary. Nie było sensu niczego tłumaczyć. Rosa należała już do innego świata i z całą pewnością nie zrozumiałaby skomplikowanej psychiki lorda Rothgara.
Myśli Diany krążyły wciąż wokół niego. Tak, ona potrafiła go zrozumieć. A jednocześnie sprawiało jej przyjemność wyobrażanie sobie, że markiz właśnie do niej się łasi. Że to ona może zaspokoić jego kocią potrzebę pieszczot.
Muzyka zamilkła i tancerze skłonili się sobie głęboko. Zapowiedziano następny taniec. Panowie ustawili się w jednym rzędzie, a panie w drugim. Flecista dał znak i rozpoczęto skocznego jiga.
Atmosfera robiła się coraz bardziej swobodna. Dżentelmeni emablowali damy, a młodzież pozwalała sobie nawet od czasu do czasu na wymianę pocałunków. Wzrok Diany padł na grupę dzieci, które bawiły się w swoim kółku. Był wśród nich Arthur, który po swojemu podskakiwał w takt muzyki. Zapłonione i szczęśliwe córki lady Steen znalazły sobie partnerów i tańczyły z dorosłymi.
– Widziałam go z siostrzeńcem – powiedziała po chwili hrabina. – To zadziwiające, jak się potrafi nim opiekować.
Tym razem Rosa nie musiała już pytać, o kogo jej chodzi.
– Tak, wygląda jak tygrys z barankiem – zaczęła, ale zaraz umilkła widząc błyski w oczach Diany. – Tak, widać, że powinien mieć dzieci.
Skoro nie zjadł jeszcze małego Arthura, dodała w duchu.
Hrabina patrzyła na maluchy, myśląc o tym, że nie potrafi być w ich towarzystwie tak naturalna i swobodna jak Rothgar. Jej wzrok padł na dziecko, które wirowało w tańcu jak kołowrotek. Nieco dalej zauważyła żonę lorda Bryghta, trzymającą w ramionach uśpionego synka. Wśród kobiet z sąsiedztwa była jeszcze jedną żoną i matką. Bez trudu znalazła z nimi wspólny język.