Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział dwudziesty czwarty

w którym Reynevan, zamiast na Wągry, jedzie na zamek Bodak w Górach Złotostockich. Nie wie tego, ale wyjść stamtąd zdoła nie inaczej, jak in omnem venturn.

Jechali drogą na Bardo, początkowo szybko, co i rusz oglądając się wstecz, rychło jednak zwolnili. Konie były pomęczone, a i kondycja jeźdźców, jak się pokazało, daleka od dobrej. W siodle garbił się i pojękiwał nie tylko Woldan z Osin z twarzą silnie poranioną przez wgnieciony hełm. Obrażenia pozostałych, choć nie tak spektakularne, dawały się jednak wyraźnie we znaki. Stękał Notker Weyrach, przyciskał do brzucha łokieć i szukał wygodnej pozycji w kulbace Tassilo de Tresckow. Półgłosem wzywał świętych Kuno Wittram, skrzywiony jak po occie siedmiu złodziei. Paszko Rymbaba macał bok, klął, pluł na dłoń i oglądał plwocinę.

Z raubritterów jedynie po von Krossigu nie było nic widać, albo nie oberwał tak mocno jak inni, albo lepiej umiał znosić ból. Widząc wreszcie, ze wciąż musi zatrzymywać się i czekać na zostających w tyle kamratów, Buko zdecydował porzucić drogę i jechać lasami. Ukryci mogli jechać wolno – a bez ryzyka, ze dojdzie ich pościg.

Nikoletta – Katarzyna Biberstein – nie wydała podczas jazdy najmniejszego dźwięku. Choć związane ręce i pozycja na łęku Hubercika musiały dokuczać i ciążyć, dziewczyna nie jęknęła, nie uroniła słowa skargi. Patrzyła przed siebie apatycznie, widać było, że jest zupełnie zrezygnowana. Reynevan podjął kilka skrytych prób kontaktu, ale bez widocznego efektu – unikała jego wzroku, odwracała oczy, nie reagowała na gesty, nie zauważała ich – lub udawała, ze nie zauważa. Tak było aż do przeprawy.

Przez Nysę przeprawili się na odwieczerz, w niezbyt rozsądnie wybranym miejscu, pozornie tylko płytkim, prąd za to był znacznie silniejszy od spodziewanego. Wśród zamętu, chlupotu, klątw i rżenia koni Nikoletta zsunęła się z łęku i byłaby skąpała, gdyby nie czujnie trzymający się w pobliżu Reynevan.

– Odwagi – szepnął jej do ucha, unosząc i tuląc do siebie. – Odwagi, Nikoletto. Wyciągnę cię z tego…

Odnalazł jej małą i wąską dłoń, ścisnął. Mocno odwzajemniła uścisk. Pachniała miętą i tatarakiem.

– Hej! – krzyknął Buko. – Ty! Hagenau! Zostaw ją! Hubercik!

Samson podjechał do Reynevana, wyjął mu Nikolettę z ramion, uniósł jak piórko i posadził przed sobą.

– Ustałem ją wieźć, panie! – uprzedził Buka Hubercik. – Niechaj waligóra mnie małość zmieni!

Buko zaklął, ale machnął ręką. Reynevan przyglądał mu się z rosnącą nienawiścią. Nie bardzo wierzył w ludożercze potwory wodne, bytujące ponoć w odmętach Nysy w okolicach Barda, ale teraz wiele by dał, by jeden z takich potworów wynurzył się ze zmąconej rzeki i zeżarł raubrittera razem z jego ryzogniadym ogierem.

– W jednym – rzekł półgłosem rozbryzgujący obok wodę Szarlej – muszę oddać ci honor. W twojej kompanii nie można się nudzić.

– Szarleju… Winien ci jestem…

– Winien mi jesteś wiele, nie przeczę – demeryt ściągnął wodze. – Ale jeśli miałeś na myśli wyjaśnienia, to te sobie daruj. Poznałem ją. Na turnieju w Ziębicach gapiłeś się na nią jak cielę, później to ona nas ostrzegła, że na Stolzu będą na ciebie dybać. Zakładam, że masz u niej więcej długów wdzięczności. Czy już ci ktoś prorokował, że zgubią cię kobiety? Czy też ja będę pierwszy?

– Szarleju…

– Nie trudź się – przerwał demeryt. – Rozumiem. Dług wdzięczności plus afekt wielki, ergo znowu przyjdzie nadstawić karku, a Węgry wciąż dalej i dalej. Trudna rada. Proszę cię tylko o jedno: pomyśl, zanim zaczniesz czynić. Możesz mi to obiecać?

– Szarleju… Ja…

– Wiedziałem. Uważaj, milcz. Patrzą na nas. I poganiaj konia, poganiaj! Bo cię nurt uniesie!

Pod wieczór dotarli do podnóża Reichensteinu, Gór Złotostockich, północno-zachodniego krańca granicznych pasm Rychlebów i Jesionika. W leżącej nad płynącą z gór rzeczką Bystrą osadzie zamierzali popasać i posilić się, jednak tamtejsi chłopi okazali się niegościnni – nie dali się ograbić. Zza broniącego wjazdu zasieku w stronę raubritterów sypnęły się strzały, a zacięte oblicza uzbrojonych w widły i oksze kmieciów nie zachęcały do wymuszania gościnności. Kto wie, do czego doszłoby w zwykłej sytuacji, teraz jednak szwank i zmęczenie zrobiły swoje. Pierwszy obrócił konia Tassilo de Tresckow, za nim pospieszył zapalczywy zwykle Rymbaba, zawrócił, nawet nie rzuciwszy w stronę wsi słowem brzydkim, Notker von Weyrach.

– Chamy przeklęte – dogonił ich Buko Krossig. – Trzeba, jak czynił mój ociec, przynajmniej raz na pięć lat burzyć im te budy, palić im to wszystko do gołej ziemi. Inaczej bieszą się. Dostatek w głowach im przewraca. W pychę wbija.

Chmurzyło się. Od wsi niosło dymem. Szczekały psy.

– Przed nami Czarny Las – ostrzegł od czoła Buko. – Trzymać się w kupie! Z tyłu nie zostawać! Na konie baczyć!

Ostrzeżenie zostało potraktowane poważnie. Bo też i Czarny Las, gęsty, mokry i zamglony kompleks buków, cisów, olch i grabów, bardzo poważnie się prezentował. Tak poważnie, że aż ciarki chodziły po plecach. Czuło się od razu drzemiące gdzieś tam w gąszczu zło.

Konie chrapały, rzucały łbami.

I jakoś nie wzbudził sensacji zbielały szkielet leżący przy samym skraju drogi.

Samson Miodek mruczał cicho.

Nel mezzo del cammin di nostra vita mi ritrovai per una selva oscura che la diritta via era smarrita…

–  Chodzi za mną – wyjaśnił, widząc spojrzenie Reynevana – ten Dante.

– I wyjątkowo pasuje – wzdrygnął się Szarlej. – Milutki lasek, szkoda gadać… Samemu tędy jechać… Po ciemku…

– Odradzam – rzekł, podjeżdżając, Huon von Sagar. – Stanowczo odradzam.

Jechali w góry, pod coraz to większą stromiznę. Skończył się Czarny Las, skończyły bukowiny, pod kopytami zazgrzytał wapień i gnejs, zastukał bazalt. Na zboczach jarów wyrosły skałki o fantastycznych kształtach. Zapadał zmierzch, ciemniało szybko, a to przez chmury, kolejną czarną falą nadciągające od północy.

Na wyraźny rozkaz Buka Hubercik przejął Nikolettę od Samsona. Nadto Buko, jadący dotychczas na czele, zdał prowadzenie na Weyracha i de Tresckowa, sam trzymał się w pobliżu giermka i branki.

– Psiakrew… – mruknął Reynevan do jadącego obok Szarleja. – Przecież ja muszę ją uwolnić… A ten wyraźnie powziął podejrzenia… Strzeże jej, a nas cały czas obserwuje… Dlaczego?

– Może – odrzekł cicho Szarlej, a Reynevan z przerażeniem zorientował się, że to wcale nie jest Szarlej. – Może przyjrzał się twojej twarzy? Będącej zwierciadłem tak uczuć, jak i zamiarów?

Reynevan zaklął pod nosem. Było już ciemnawo, ale nie tylko szarówkę winił za pomyłkę. Siwowłosy czarodziej ewidentnie użył magii.

– Wydasz mnie? – spytał wprost.

– Nie wydam – odrzekł po, chwili magik. – Ale gdybyś chciał popełnić głupstwo, sam cię powstrzymam. Wiesz, że zdołam. Nie rób zatem głupstw. A na miejscu się zobaczy…

– Na jakim miejscu?

– Teraz moja kolej.

– Słucham?

– Kolej na moje pytanie. Cóż to, nie znasz reguł gry? Nie graliście w to w uczelni? W quaestiones de quodlibet? Zapytałeś pierwszy. Kolej na mnie. Kim jest ten olbrzym, którego nazywacie Samsonem?

– Jest moim kompanem i druhem. Zresztą, czemu sam go nie zapytasz? Utaiwszy się pod magicznym kamuflażem.

– Próbowałem – przyznał bez skrępowania czarodziej. – Ale to ćwik. Przejrzał kamuflaż z punktu. Skąd wyście go wytrzasnęli?

– Z klasztoru benedyktynów. Ale, jeśli to quodlibet, to teraz moja kolej. Co sławny Huon von Sagar robi w comitivie Buka von Krossig, śląskiego rycerza rabusia?

– Słyszałeś o mnie?

– Któż nie słyszał o Huonie von Sagar? I o Matavermis, potężnym zaklęciu, które latem roku tysiąc czterysta dwunastego ocaliło od szarańczy pola nad Wezerą.

– Nie było tej szarańczy aż tak znowu wiele – odrzekł skromnie Huon. – A co do twojego pytania… Cóż, zapewniam sobie wikt, opierunek i byt na jakim takim poziomie. Kosztem, rzecz jasna, pewnych wyrzeczeń.

– Tyczących nieraz spraw sumienia?

– Reinmarze de Bielau – czarodziej zaskoczył Reynevana wiedzą. – Gra w pytania to nie dysputa o etyce. Ale odpowiem: nieraz tak, owszem. Sumienie jest jednak jak ciało: da się hartować. A każdy kij ma dwa końce. Zadowolonyś z odpowiedzi?

– Tak bardzo, że nie mam dalszych pytań.

– Tedy wygrana przy mnie – Huon von Sagar poderwał karosza. – A względem panny… Zachowaj zimną krew i nie rób głupstw. Powiadam, na miejscu się zobaczy. A już prawie jesteśmy na miejscu. Przed nami Czeluść. Bywaj więc, bo robota czeka.

Musieli się zatrzymać. Idąca kreto pod stromiznę droga częściowo ginęła w kamienistym piargu, powstałym na skutek osunięcia się zbocza, częściowo ucinała się i nikła w przepaści. Przepaść była wypełniona siwą mgłą, nie pozwalającą ocenić faktycznej głębokości. Po drugiej stronie migotały w szarówce światełka, majaczyły zarysy budowli.

– Z siodeł – skomenderował Buko. – Panie Huonie, prosimy.

– Trzymajcie konie – mag stanął na skraju urwiska, uniósł swój koślawy kij. – Trzymajcie je solidnie.

Machnął kosturem, krzyknął zaklęcie, ponownie, jak na Ściborowej Porębie, brzmiące z arabska, lecz znacznie dłuższe, zawiłe i skomplikowane – również w intonacji. Konie zachrapały, cofnęły się, tupiąc mocno.

Powiało zimnem, raptownie, znienacka spadł na nich lodowaty chłód. Mróz zakłuł w policzki, zatrzeszczał w nosach, załzawił oczy, sucho i boleśnie wdarł się z oddechem do krtani. Temperatura spadała gwałtownie, byli jakby wewnątrz sfery, która, zdawałoby się, zasysa całe zimno świata.

– Trzymajcie… konie… – Buko zasłonił twarz rękawem. Woldan z Osin zajęczał, trzymając się za obandażowaną głowę. Reynevan czuł, jak grabieją mu i tracą czucie palce zaciśnięte na rzemieniu wodzy.

Ściągane przez czarodzieja całe zimno świata, do tej pory tylko wyczuwalne, naraz zrobiło się widoczne, przybrało postać kłębiącej się nad przepaścią białej poświaty. Poświata najpierw zaskrzyła się śnieżynkami, potem zbielała oślepiająco. Rozległ się przeciągły, narastający trzask, chrupiące crescendo, osiągające kulminację w szklanym i jękliwym jak dzwon akordzie.

85
{"b":"89087","o":1}