w którym do tradycji i obyczajów rycerskich wkracza – z hukiem – nowoczesność, a Reynevan – jakby chciał uzasadnić tytuł książki – robi z siebie błazna. I jest zmuszony przyznać sią do tego. Przed całą przyrodą.
Reynevan miał powody do wstydu i złości, uległ bowiem panice. Na widok wjeżdżających do Kromolina Sterczów owładnął nim bezmyślny, głupi strach i strach ten głupio i bezmyślnie nim pokierował. Jego wstyd był tym większy, że w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Miast trzeźwo ocenić sytuację i zadziałać w myśl rozsądnego planu, zareagował jak spłoszone i szczute zwierzę. Wyskoczył przez okno alkierza i rzucił się do ucieczki. Między szopy i klecie, w kierunku gąszcza nadrzecznej wikliny, oferującego, jak mu się wydawało, bezpieczny i ciemny azyl.
Ocaliło go szczęście i katar, który od kilku dni gnębił Stefana Rotkircha.
Sterczowie bowiem dobrze zaplanowali łowy. Wjechali do Kromolina we trzech. Pozostała zaś trójka, czyli Rotkirch, Dieter Haxt i Puchacz von Knobelsdorf, przybyli do osady wcześniej i niepostrzeżenie obsadzili najbardziej prawdopodobne drogi ucieczki. Reynevan jak nic wpakowałby się wprost na zasadzonego za szopą Rotkircha, gdyby nie to, że przeziębiony Rotkirch kichnął, kichnął tak potężnie, że jego spłoszony koń huknął kopytem w deski. Reynevan, choć panika mroziła mu mózg i niemal odbierała władzę w nogach, zatrzymał się w porę, zawrócił, przemknął obok kleci, obok kupy gnoju, na czworakach przepełzł pod płotem i skrył się za suchym chruśniakiem. Trząsł się tak, ze zdawało mu się, iż cały chruśniak szeleści niczym targany wichurą.
– Pst! Pst, panicu!
Obok, za płotem, stał sześcioletni może chłopczyk w filcowej czapie i przewiązanej powrósłem koszuli sięgającej połowy brudnych łydek.
– Pst! Do sernika, panicu… Do sernika… Tamój! Spojrzał we wskazanym kierunku. Na odległą o jakiś rzut kamieniem drewnianą konstrukcję, czworokątną, nakrytą szpiczastym gontowym dachem budę, wznoszącą się prawie trzy sążnie nad ziemią na czterech solidnych słupach. Nazwana sernikiem buda bardziej przypominała wielki gołębnik. A najbardziej pułapkę bez wyjścia.
– Do sernika – ponaglił chłopczyk. – Sybko… Tamój się schowajta…
– Tam?
– Ano. My się wsyscy zawse tam chowamy.
Reynevan nie podjął dyskusji, tym bardziej, że całkiem niedaleko ktoś zagwizdał, a głośne kichnięcie i tup konia zwiastowały zbliżanie się zakatarzonego Rotkircha. Szczęściem Rotkirch, skręciwszy między klecie, wjechał wprost na gęsią obórkę, a gęsi podniosły dziki i zagłuszający wszystko jazgot. Reynevan zrozumiał, że albo teraz, albo nigdy. Skulony puścił się biegiem skrajem chruśniaka, dopadł sernika. I zmartwiał. Nie było drabiny, a o wspięciu się po wygładzonej dębinie słupów nie mogło być i mowy.
Klnąc w duchu swą głupotę już miał zamiar uciekać dalej, gdy usłyszał ciche syknięcie, a z góry, z czarnego otworu, spłynął, niczym wąż, zawęźlony sznur. Reynevan ucapił linę rękoma i nogami, migiem znalazł się na górze, w mrocznym, dusznym i przesyconym odorem starego sera wnętrzu. Tym, który spuścił sznur i pomógł mu wejść, był goliard w czerwonym kabacie i rogatym kapturze. Ten sam, który dopiero co odczytywał w karczmie husycką libellę.
– Pst – syknął, kładąc palec na ustach. – Bądźcie cicho, panie.
– Czy tu jest…
– Bezpiecznie? Tak. My się zawsze tu chowamy. Reynevan może i próbowałby ustalić, dlaczego w takim razie tak regularnie się chowających nikt regularnie nie znajduje, ale nie było czasu. Tuż obok sernika przejechał Rotkirch. Kichnął i pojechał dalej, nie zaszczycając budowli na słupach nawet spojrzeniem.
– Wyście – odezwał się w mroku goliard – Reinmar z Bielawy. Brat Piotra. Zamordowanego w Balbinowie.
– Bezbłędnie – potwierdził po chwili Reynevan. – Ty zaś skryłeś się tu ze strachu przed Inkwizycją.
– Bezbłędnie – potwierdził po chwili goliard. – To, co w karczmie czytałem… Artykuły…
– Wiem, co to były za artykuły. Ale ci, co przyjechali, to nie Inkwizycja.
– Nigdy nie wiadomo.
– Prawda. Ale wyglądało, że masz protektorów. A jednak się ukryłeś.
– A wy nie?
Sernik miał w ścianach liczne otwory, służące zapewnieniu suszonym gomółkom obiegu powietrza, ale i umożliwiające wszechstronną obserwację. Reynevan przywarł okiem do dziury wychodzącej na karczmę i oświetlony przez maźnice majdan. Mógł widzieć, co się działo. Odległość nie pozwalała słyszeć. Ale domyślić się wcale nie było trudno.
Narada wojenna w karczmie trwała jeszcze, opuścili ją tylko nieliczni. Sterczów powitały więc na majdanie głównie psy, oprócz tych tylko armigerzy i kilku zaledwie raubritterów, wśród nich Kuno Wittram i John von Schoenfeld z obandażowaną gębą. „Powitali” było zresztą słowem wybitnie za dużym, mało który z rycerzy w ogóle podniósł głowę. Wittram i dwóch jeszcze całą uwagę poświęcali szkieletowi barana, z żeber którego zdrapywali i pakowali do ust resztki mięsa. Schoenfeld gasił pragnienie małmazją, ciągnąc ją za pomocą przepchniętej przez bandaże słomki. Kowale i kupcy poszli spać, dziewki, mnisi, waganci i Cyganie gdzieś przezornie znikli, pachołkowie udawali bardzo zajętych. Skutek był taki, że Wolfher Sterczą musiał powtórzyć zadane pytanie.
– Pytałem – zagrzmiał z wysokości siodła – czyście widzieli młodzika, odpowiadającego opisowi. Czy był lub jest tu taki? Może ktoś wreszcie zechce mi odpowiedzieć? Hę? Czyście, zaraza na was, pogłuchli?
Kuno Wittram wypluł baranią kostkę wprost pod kopyta Sterczowego konia. Drugi rycerz wytarł palce o wapenrok, spojrzał na Wolfhera i znacząco obrócił pas z mieczem. Schoenfeld, nie podnosząc wzroku, zabulgotał przez swoją słomkę.
Podjechał Rotkirch, po chwili dołączył Dieter Haxt. Obaj przecząco pokręcili głowami pod pytającymi spojrzeniami Wolfhera i Morolda. Wittich zaklął.
– Kto widział takiego, któregom opisał? – powtórzył Wolfher. – Kto? Może ty? Nie? A może ty? Tak, ty, wielgusie, do ciebie mówię! Widziałeś?
– Nie – zaprzeczył stojący pod karczmą Samson Miodek. – Nie widziałem.
– Kto widział i wskaże – Wolfher oparł się o łęk – ten dostanie dukata. No? Ot, dukat, żebyście nie myśleli, że łżę. Wystarczy wskazać mi człeka, którego szukam. Potwierdzić, że tu jest lubo był. Kto to uczyni, dukat jego! No? Kto chce zarobić? Ty? A może ty?
Jeden z pachołków zbliżył się z ociąganiem, rozglądając niepewnie.
– Ja, panie, widzia… – zaczął. Ale nie dokończył, bo John von Schoenfeld potężnie kopnął go w tyłek. Pachołek upadł na czworaki. A potem zerwał się i uciekł, kulejąc.
Schoenfeld wziął się pod boki, spojrzał na Wolfhera i niewyraźnie zabełkotał spod bandaży.
– Hę? – Sterczą pochylił się na kulbace. – Czego? Co on rzekł? Co to było?
– Nie jestem pewien – odrzekł spokojnie Samson. – Ale wydaje mi się, że coś o zasranych Judaszach.
– I mnie się tak zdaje – potwierdził Kuno Wittram. – Na beczkę świętego Wilibroda! Nie lubimy Judaszów, tu, w Kromolinie.
Wolfher poczerwieniał, a potem zbladł, zaciskając pięść na trzonku nahąja. Wittich ruszył konia, a Morold sięgnął po miecz.
– Nie radzę – rzekł stojący w drzwiach karczmy Notker von Weyrach, mający u jednego boku de Tresckowa, u drugiego Woldana z Osin, a za plecami Rymbabę i Bożywoja de Lossow. – Nie radzę zaczynać, panowie Sterczowie. Bo klnę się na Boga, co wy zaczniecie, to my skończymy.
– To oni zamordowali mi brata – sapnął Reynevan, wciąż z okiem przy dziurze w ścianie sernika. – Oni, Sterczowie, zlecili to zabójstwo. Da Bóg, dojdzie do kłótni… I raubritterzy ich rozsieką… Peterlin będzie pomszczony.
– Nie liczyłbym na to.
Odwrócił się. Oczy goliarda świeciły w mroku. Co on sugeruje, pomyślał. Na co mam nie liczyć, na kłótnię czy na zemstę? Czy ani na jedno, ani na drugie?
– Nie chcę zwady – mówił, spuściwszy z tonu, Wolfher Sterczą. – I nie szukam kłopotów. Ot, pytam grzecznie. Człek, którego ścigam, brata mi ubił i bratową zhańbił. Moje prawo dochodzić sprawiedliwości…
– Oj, panowie Sterczowie – pokiwał głową Markwart von Stolberg, gdy przebrzmiały śmiechy. – Kiepsko żeście się z tą waszą bolączką do Kromolina wybrali. Idźcie, radzę wam, dokądś indziej szukać sprawiedliwości. Do sądu, przykładowo.
Weyrach parsknął, de Lossow ryknął śmiechem. Stercza pobladł, świadom, że z niego kpią, Morold i Wittich zgrzytali zębami tak, że niemal krzesali iskry. Wolfher kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, na majdan wpadł cwałem Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem.
– Łajdaki – zgrzytnął zębami Reynevan. – Że też nie ma na nich kary… Że też nie smagnie ich Bóg swoim biczem, że też nie ześle na nich jakiegoś anioła…
– Kto wie? – westchnął w pachnącej serem ciemności goliard. – Kto wie?
Puchacz podjechał do Wolfhera, mówił coś szybko, podniecony i czerwony na twarzy, wskazywał w stronę młyna i mostu. Nie musiał mówić długo. Bracia Sterczowie dali rumakom ostrogi i galopem puścili się przez majdan, w stronę przeciwną, między klecie, w kierunku brodu na rzece. Za nimi gnali, nie oglądając się za siebie, Puchacz, Haxt i kichający Rotkirch.
– Krzyż na drogę! – splunął za nimi Paszko Rymbaba.
– Poczuły myszy kota! – zaśmiał się sucho Woldan z Osin.
– Tygrysa – poprawił znacząco Markwart von Stolberg. Stał bliżej i dosłyszał, co Puchacz powiedział Wolfherowi.
– Ja tam – rzekł z ciemności goliard – nie wychodziłbym jeszcze.
Reynevan, już prawie wisząc na zawęźlonej linie, zatrzymał się.
– Nic mi już nie grozi – zapewnił. – Ale ty uważaj. Za to, co czytałeś, palą na stosie.
– Są rzeczy - goliard przysunął się bliżej, tak by sącząca się szparą jasność księżyca oświeciła mu twarz – są rzeczy warte tego, by życiem dla nich ryzykować. Sami dobrze o tym wiecie, panie Reynevanie.