Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział dziewiętnasty

w którym nasi bohaterowie trafiają w Ziębicach na bardzo europejski turniej rycerski. Dla Reynevana zaś kontakt z Europą okazuje sią bardzo przykry. Ba, bolesny nawet.

Byli już tak blisko Ziębic, że mogli w całej okazałości podziwiać imponujące mury i wieże, wyłaniające się zza porośniętego lasem pagórka. Dookoła jaśniały strzechy chałup podgrodzia, wśród pól i łąk trudzili się rolnicy, pełzał nisko nad ziemią brudny dym palonych chwastów. Pastwiska pstrzyły się od owiec, łąki nad stawami bieliły od gęsi. Maszerowali obładowani koszami wieśniacy, dostojnie stąpały utuczone woły, turkotały wypełnione sianem i jarzynami wozy. Słowem, gdzie się nie spojrzało, widziało się znamiona dobrobytu.

– Przyjemny kraj – ocenił Samson Miodek. – Pracowita, dostatnia dziedzina.

– I praworządna – Szarlej wskazał na szubienice, uginające się pod ciężarem wisielców. Obok, ku radości wron, kilkanaście trupów gniło na palach, bielały też kości na kołach.

– Prawdziwie! – zarechotał demeryt. – Widać, że prawo tu prawo znaczy, a sprawiedliwość sprawiedliwość.

– Gdzie sprawiedliwość?. – Tu, o.

– Ach.

– Stąd też – gadał dalej Szarlej – bierze się dostatek, jakże słusznie przez ciebie, Samsonie, zauważony. Zaiste, takie miejscowości godzi się odwiedzać w celach sensowniejszych niźli ten, co nam przyświeca. Dla przykładu, by oszwabić, wykiwać i w butlę nabić któregoś z dobrze sytuowanych mieszkańców tej dziedziny, co nie byłoby trudne, jako że dobrobyt masami wręcz rodzi kpów, frajerów, naiwniaków i durniów. A my jedziemy, aby… Eeech… Szkoda słów.

Reynevan nie skomentował ni jednym nawet słowem. Nie chciało mu się. Słuchał podobnych tekstów już od bardzo długiego czasu.

Wyjechali zza pagórka.

– Chryste – sapnął Reynevan. – Ależ ludzi! Co to jest? Szarlej zatrzymał konia, stanął w strzemionach.

– Turniej – odgadł po chwili. – To jest turniej, drodzy panowie. Torneamentum. Co dziś za dzień? Czy ktoś pamięta?

– Ósmy – policzył na palcach Samson. – Mensis Septembris, naturalnie.

– O! – Szarlej spojrzał na niego z ukosa. – To macie tam, w zaświatach, taki sam kalendarz?

– Ogólnie rzecz biorąc, owszem – Samson nie zareagował na zaczepkę. – Pytałeś o datę, odpowiedziałem. Życzysz sobie czegoś jeszcze? Jakiś bliższych danych? Jest święto Narodzin Marii Panny, Nativitas Mariae.

–  A zatem – skonstatował Szarlej – turniej odbywa się z tej właśnie okazji. W drogę, panowie.

Podmiejskie błonie pełne było luda, widać też było prowizoryczne trybuny dla widzów lepszej kategorii, obite kolorowym suknem, udekorowane girlandami, wstęgami, piastowskimi orłami i tarczami herbowymi rycerstwa.

Obok trybun wznosiły się budy rzemieślników i stragany sprzedawców jadła, relikwii i suwenirów, nad wszystkim zaś powiewała feeria różnobarwnych flag, chorągwi, proporców i gonfalonów. Nad pomruk tłumu wybijał się co i raz miedziany głos surm i trąb.

Wydarzenie w zasadzie nikogo dziwić nie powinno. Książę ziębicki Jan wraz z kilkoma innymi książętami i wielmożami śląskimi należał do Rudenbandu, Towarzystwa Obroży, którego członkowie zobowiązywali się do turniejowania przynajmniej raz do roku. W odróżnieniu jednak od większości książąt, którzy z kosztochłonnego obowiązku wywiązywali się raczej niechętnie i mało regularnie, Jan z Ziębic co i rusz urządzał turnieje. Księstwo, malutkie wszak, było, wbrew pozorom, mało dochodowe, kto wie, czy nie najuboższe pod tym względem na Śląsku, mimo to książę Jan zastawiał się, a stawiał się. Zadłużył się po uszy u Żydów, sprzedał, co miał do sprzedania, puścił w dzierżawę, co miał do puszczenia. Od ruiny uratowało go małżeństwo z Elżbietą Melsztyńską, bardzo bogatą wdową po wojewodzie krakowskim Spytku. Księżna Elżbieta, póki żyła, hamowała nieco Jana i jego szeroki gest, ale gdy zmarła, książę ze zdwojoną siłą wziął się za trwonienie schedy. W Ziębicach znowu zaczęły się turnieje, hulaszcze uczty i wystawne polowania.

Znowu zagrzmiały trąby, zakrzyczał tłum. Byli już na tyle blisko, by ze wzgórza zobaczyć szranki – klasyczne, długie na półtrzeciasta, szerokie na sto kroków, ogrodzone podwójnym płotem z bali, po zewnętrznej szczególnie solidnym, zdolnym powstrzymać napór tłuszczy. Wewnątrz szranków ustawiono barierę, wzdłuż której, pochyliwszy kopie, właśnie szarżowało na siebie dwóch rycerzy. Tłum ryczał, gwizdał i bił brawo.

– Ten turniej – ocenił Szarlej – owo hastiludium, które podziwiamy, ułatwi nam zadanie. Całe miasto się tu zebrało. Patrzcie, o, tam powłazili nawet na drzewa. Założę się, Reinmarze, że twojej ukochanej nie pilnuje nikt. Zsiadajmy z koni, by nie rzucać się w oczy, obejdźmy ten hałaśliwy jarmark, wmieszajmy się między rolników i wkroczmy do miasta. Veni, vidi, vici!

–  Nim pójdziemy w ślady Cezara – pokręcił głową Samson Miodek – należałoby sprawdzić, czy ukochanej Reinmara nie ma trafunkiem wśród turniejowych spektatorów. Jeśli zebrało się całe miasto, może i ona tu jest?

– A cóż Adela – Reynevan zsiadł z konia – miałaby robić wśród tego towarzystwa? Ją tu więżą, przypominam. Więźniów nie zaprasza się na turnieje.

– Zapewne. Ale cóż szkodzi sprawdzić? Reynevan wzruszył ramionami.

– Dalejże więc. Chodźmy.

Musieli iść ostrożnie, uważając, by nie wdepnąć w kupę. Okoliczne zagajniki stały się, jak przy okazji każdego turnieju, powszechną latryną. Ziębice liczyły sobie około pięciu tysięcy mieszkańców, turniej mógł też przywabić gości, co razem dawało w przybliżeniu jakieś pięć i pół tysiąca osób. Wyglądało na to, że każda z tych osób była w krzakach przynajmniej dwukrotnie, by wysrać się, wysikać i wyrzucić niedogryziony obwarzanek. Śmierdziało jak diabli. Ewidentnie nie był to pierwszy dzień turnieju.

Trąby zatrąbiły, tłum znowu krzyknął jednym wielkim głosem. Tym razem byli już na tyle blisko, by wcześniej usłyszeć trzask kruszonych kopii i łomot, z jakim zderzyli się kolejni zawodnicy.

– Wystawny turniej – ocenił Samson Miodek. – Wystawny i bogaty.

– Jak to u księcia Jana.

Minął ich krzepki parobczak, prowadzący w krzaki hożą, rumianą i ognistooką krasawicę. Reynevan z sympatią przyjrzał się parze, życząc im w duchu, by znaleźli miejsce dyskretne i zarazem wolne od gówien. Myśl zaprzątnął mu natrętny obraz tego, czemu zaraz para w krzakach się odda, w kroczu przyjemnie zamrowiło. Nic to, pomyślał, nic to, mnie od podobnych rozkoszy z Adelą dzielą też już tylko chwile.

– Tędy – Szarlej z właściwym sobie wyczuciem poprowadził ich między budy kowali i płatnerzy. – Dajcie wierzchowce tu, do płotu. I chodźcie tędy, tu luźniej.

– Spróbujmy podejść bliżej trybuny – powiedział Reynevan. – Jeśli Adela tu jest, to…

Jego słowa zagłuszyły fanfary.

– Aux honneurs, seigneurs chevaliers et escuiers! – zakrzyknął gromko marszałek heroldów, gdy fanfary przebrzmiały. – Aux honneurs! Aux honneurs!

Dewizą księcia Jana była nowoczesność. I europejskość. Wyróżniając się w tym względzie nawet pośród Piastów śląskich, książę ziębicki cierpiał na kompleks prowincjusza, bolał nad tym, że jego księstwo leży na peryferiach cywilizacji i kultury, na rubieży, za którą już nic, tylko Polska i Litwa. Książę ciężko to przeżywał i chorobliwie wręcz parł ku Europie. Dla otoczenia było to nieraz bardzo uciążliwe.

– Aux honneurs! – krzyczał po europejsku marszałek heroldów, odziany w żółty tabart z wielkim czarnym piastowskim orłem. – Aux honneurs! Laissez les aller!

Rzecz jasna, marszałek, stary dobry niemiecki Marschall, u księcia Jana zwał się z europejska Roy d'armes, pomagali mu heroldowie – europejscy persewanci, a gonitwa na kopie przez płot, stare dobre Stechen uber Schranken, zwała się kulturalnie i europejsko: la jouste.

Rycerze złożyli kopie w toki i z łomotem kopyt poszli na się wzdłuż bariery. Jeden, jak wynikało z godeł na kropierzu, wyobrażających szczyt góry nad srebrno-czerwoną szachownicą, pochodził z rodu Hobergów. Drugi rycerz był Polakiem, świadczył o tym herb Jelita na tarczy i kozioł w klejnocie modnie zakratowanego turniejowego hełmu.

Europejski turniej księcia Jana przyciągnął mnóstwo gości ze Śląska i zagranicy. Przestrzeń między płotami szranków i specjalnie ogrodzony plac wypełniali bajecznie kolorowi rycerze i giermkowie, w tym i przedstawiciele co ważniejszych śląskich rodów. Na tarczach, końskich kropierzach, lentnerach i wapenrokach widniały zatem jelenie poroża Bibersteinów, baranie głowy Haugwitzów, złote klamry Zedlitzów, turze łby Zettritzów, szachownice Borschnitzów, skrzyżowane klucze Uechteritzów, ryby Seidlitzów, bełty Bolzów i dzwonki Quasów. Jakby tego było mało, tu i ówdzie widziało się godła czeskie i morawskie – ostrzewie panów z Lipy i Lichtenburka, odrzywąsy panów z Kravarz, Dube i Bechyni, osęki Mirovskich, lilie Zvolskich. Nie brakowało i Polaków – Starychkoniów, Awdańców, Doliwów, Jastrzębców i Łodziów.

Wspomożeni potężnymi ramionami Samsona Miodka Reynevan i Szarlej wdrapali się na węgiel, a potem na dach budy kowala. Stamtąd Reynevan uważnie zlustrował bliską już trybunę. Zaczął od końca, od osób mniej ważnych. Był to błąd.

– Na Boga – westchnął bardzo głośno – Adela tam jest! Tak, na mą duszę… Na trybunie!

– Która to?

– Ta w zielonej sukni… Pod baldachimem… Obok…

– Obok samego księcia Jana – nie przegapił Szarlej. – Rzeczywiście, piękność. Cóż, Reinmarze, gustu gratuluję. Znajomości kobiecej duszy pogratulować nie mogę. Potwierdza się, oj, potwierdza mój pogląd, że poronionym pomysłem była nasza ziębicka odyseja.

– To nie jest tak – zapewnił sam siebie Reynevan. – To nie może być tak… Ona… Ona jest więźniem…

– Czyim, zastanówmy się? – Szarlej osłonił oczy dłonią. – Obok księcia siedzi Jan von Biberstein, pan na zamku Stolz, za Bibersteinem leciwa niewiasta, której nie znam…

– Eufemia, starsza siostra księcia – rozpoznał Reynevan. – Za nią… Czyżby Bolko Wołoszek?

66
{"b":"89087","o":1}