Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział siedemnasty

w którym w raubritterskim siodle Kromolin Reynevan robi znajomości, je, pije, przyszywa ucięte uszy i uczestniczy w tingu anielskiej milicji. Do czasu, gdy do Kromolina przybywają zupełnie niespodziewani goście.

Z punktu widzenia strategii i obronności, raubritterska osada Kromolin była ulokowana korzystnie – leżała na wyspie, utworzonej przez szeroką i zamuloną odnogę rzeki Jadkowej. Przystęp dawał skryty wśród wierzb i wiklin most, ale przystępu można było łatwo bronić – świadczyły o tym zapory, kozły i kolczaste kobylice, najwyraźniej przygotowane po to, by w razie konieczności drogę zatarasować. Nawet w półmroku zapadającego zmierzchu widoczne były dalsze elementy fortyfikacji – zasieki i zaostrzone pale, wbite w bagnisty brzeg. Przy samym wjeździe most dodatkowo przegrodzony był grubym łańcuchem, ale ten został natychmiast zdjęty przez pachołków – zanim jeszcze Notker von Weyrach zdążył zadąć w róg. Niewątpliwie wcześniej dostrzeżono ich z czatowni, wznoszącej się nad olszynką.

Wjechali na wyspę, między kryte darnią klecie i szopy. Głównym, podobnym do fortecy budynkiem był, jak się okazało, młyn, to, co mieli za odnogę rzeki okazało się młynówką. Stawidła były podniesione, młyn pracował, koło huczało, woda lała się z szumem, pieniąc białą pianą. Zza młyna i strzech chałup widać było poświatę licznych ogni. Słychać było muzykę, krzyki, rejwach.

– Hulają – odgadł Tassilo de Tresckow.

Zza chałup wypadła rozchełstana i rozchichotana dziewka z powiewającym warkoczem, ścigana przez grubego bernardyna. Oboje wpadli do stodółki, z której po chwili rozległy się śmiechy i piski.

– No proszę – mruknął Szarlej. – Zupełnie jak w domu. Minęli ukrytą w chaszczach, ale dekonspirującą się smrodem latrynę, wyjechali na majdan, pełen ludzi, jasny od ogni, rozbrzmiewający muzyką i gwarem. Dostrzeżono ich, od razu zjawiło się przy nich kilku pachołków i giermków. Zsiedli, o rycerskie konie natychmiast zadbano. Szarlej mrugnięciem dał znak Samsonowi, olbrzym westchnął i odszedł ze służbą, ciągnąc za sobą wierzchowce. Notker von Weyrach oddał armigerowi hełm, ale miecz wziął pod pachę.

– Dużo ludzi zjechało – zauważył.

– Dużo – potwierdził sucho armiger. – A mówią, więcej będzie.

– Chodźcie, chodźcie – ponaglił, zacierając dłonie, Rymbaba. – Głodnym!

– Prawda! – zawtórował Kuno Wittram. – I pić się chce! Przeszli obok buchającej żarem, śmierdzącej węglem i dzwoniącej metalem kuźni, kilku kowali czarnych jak cyklopi uwijało się tam przy robocie, której mieli pełne ręce. Przeszli obok stodoły, którą zamieniono na rzeźnię – w szeroko rozwartych wrotach widać było wiszące za nogi sprawione tusze kilku wieprzy i wielkiego wołu, z tego ostatniego, rozpłatanego właśnie, wywalano do balii wnętrzności. Przed stodołą płonęły ogniska, nad żarem skwierczały na rożnach prosiaki i barany. Parowały i urzekały wonią osmolone kotły i sagany. Obok, na ławach, za stołami lub wprost na ziemi, siedzieli jedzący, wśród rosnących gór ogryzionych kości kłębiły się i gryzły psy. Świeciła oknami i lampami podsienia karczma, z której co i rusz wytaczano beczki, natychmiast oblegane przez spragnionych.

Otoczony zabudowaniami majdan zalany był migotliwym światłem płonących maźnic. Kręciło się tu sporo ludzi, wieśniaków, pachołków, giermków, dziewek, handlarzy, żonglerów, bernardynów, franciszkanów, Żydów i Cyganów. I sporo rycerzy i armigerów, w zbroi i nieodmiennie z mieczami u pasa lub pod pachą.

Rynsztunek rycerzy określał ich status i stan majątkowy. Większość była w pełnej płycie, a kilku wręcz pyszniło się wyrobami norymberskich, augsburskich i insbruckich mistrzów sztuki płatnerskiej. Byli jednak i tacy, których stać było tylko na płytę niekompletną, na noszone na kolczym pancerzu napierśniki, obojczyki, opachy lub nabiodrki.

Przeszli obok spichrza, na schodach którego koncertowała grupa grajków wagantów, rzępoliły gęśle, piskały fujarki, buczała basetla, grały fletnie i rożki. Waganci podskakiwali do rytmu, podzwaniały przy tym przyszyte do ich strojów dzwoneczki i brzękadełka. Opodal, na drewnianym podeście, kilku rycerzy tańczyło, jeśli można było tak nazwać skoki i hołubce kojarzące się raczej z chorobą świętego Wita. Czyniony przez nich na deskach łomot prawie zagłuszał gędźbę, a wzbijany kurz unosił się wiercącą w nosie chmurą. Dziewki i Cyganki śmiały się i piszczały cieniej od goliardzkich piszczałek.

Na środku majdanu, na wielkim, wytyczonym na rogach maźnicami kwadracie udeptanej ziemi oddawano się rozrywkom bardziej męskim. Rycerze w zbrojach poddawali próbom wzajemne umiejętności w posługiwaniu się orężem i wytrzymałość blach. Dzwoniły klingi, hukały o tarcze topory i morgensterny, rozbrzmiewały dosadne klątwy i zachęcające okrzyki widzów. Dwóch rycerzy, z tego jeden ze złotym karpiem Glaubitzów na tarczy, bawiło się dość ryzykownie, bo bez hełmów. Glaubitz zadawał ciosy mieczem, jego przeciwnik, osłaniając się puklerzem, próbował chwycić broń w zęby łamacza głowni.

Reynevan stanął, by przyglądać się walce, ale Szarlej pociągnął go za łokieć, nakazując iść za raubritterami, których najwyraźniej jadło i napoje interesowały bardziej niż orężne zapasy. Niebawem znaleźli się w samym środku uczty i zabawy. Przekrzykując zgiełk, Rymbaba, Wittram i de Tresckow witali się ze znajomymi, wymieniali uściski dłoni i walnięcia w plecy. Wkrótce wszyscy, wliczając Szarleja i Reynevana, siedzieli już w ścisku za stołem, ogryzali z mięsa wieprzowe i baranie łopatki i spełniali kubki pod życzenia zdrowia, szczęścia i tego, by się nam dobrze działo. Gardząc czymś tak nikczemnie małym jak kubek, srodze widać spragniony Rymbaba pił miód z mieszczącego garniec ceberka, złocisty trunek lał mu się z wąsów na napierśnik.

– Zdrowia! W ręce wasze!

– Na honor, w wasze!

– Żeby nam się dobrze działo!

Oprócz walczącego na majdanie Glaubitza byli wśród raubritterów i inni, którzy najwyraźniej nie uważali, by zbójecki proceder hańbił rodowy herb i wcale się z owym nie kryli. Niedaleko Reynevana miażdżył zębami chrząstki dryblas w jace z herbem rodu Kottwitzów – czerwonym haikiem w polu srebrnym. W pobliżu kręcił się drugi, kędzierzawy, noszący Różę, herb Porajów, polskich rycerzy takim właśnie skrzykujących się cri de guerre. Jeszcze inny, szeroki w barach jak tur, odziany był w lentner ozdobiony złotym rysiem. Reynevan nie pamiętał, co to za herb, ale wnet mu przypomniano.

– Pan Bożywoj de Lossow – dokonał prezentacji Notker von Weyrach. – Panowie Szarlej i Hagenau.

– Na honor – Bożywoj de Lossow wyjął z ust świńskie żebro, tłuszcz kapnął na złotego rysia. – Na honor, powitać. Hagenau, hmm… Potomek jaki tego słynnego poety?

– Nie.

– Aha. Tedy napijmy się. Zdrowia!

– Zdrowia.

– Pan Wencel de Hartha – przedstawiał kolejnych podchodzących Weyrach. – Pan Buko von Krossig.

Reynevan przyjrzał się ciekawie. Noszący lamowaną mosiądzem zbroję Buko von Krossig był osobą na Śląsku sławną, zwłaszcza od ubiegłorocznych Zielonych Świątek, kiedy to dopuścił się głośnej grabieży na orszaku i osobie kustosza głogowskiej kolegiaty. Teraz, zmarszczywszy czoło i zmrużywszy powieki, sławny raubritter wpatrywał się w Szarleja.

– Czy my się nie znamy? Czyśmy się już gdzie nie widzieli?

– Nie wykluczam – odparł swobodnie demeryt. – Może w kościele?

– Zdrowia!

– Szczęścia!

– Żeby nam się!

– …rada – mówił Buko von Krossig do Weyracha. – Będziemy radzić. Niech jeno wszyscy zjadą. Traugott von Barnhelm. I Ekhard von Sulz.

– Ekhard Sulz – skrzywił się Notker von Weyrach. – No jasne. Ten wszędy nos wściubi. A o czym to radzić mamy?

– O wyprawie – rzekł rycerz siedzący opodal, dystyngowanie niosąc do ust kawałki mięsa, które sztyletem odrzynał z trzymanego w garści udźca. Miał długie, silnie szpakowate włosy, zadbane dłonie i oblicze, którego szlachetności nie kaziły nawet stare szramy.

– Podobno – powtórzył – wyprawa się szykuje.

– A na kogóż to, panie Markwarcie? Szpakowaty nie zdążył odpowiedzieć. Na majdanie wszczęło się zamieszanie i rwetes. Ktoś klął, ktoś wrzeszczał, urwanie zaskomlał kopnięty pies. Ktoś gromko wołał cyrulika lub Żyda. Lub obu.

– Słyszycie? – wskazał głową szpakowaty, uśmiechając się drwiąco. – Rychło w czas. Co tam się stało? Hę? Panie Jaśku?

– Otto Glaubitz poszczerbił Johna Schoenfelda – odrzekł zdyszany rycerz z wąsami cienkimi i opadającymi jak u Tatara. – Medyka mu trza. A ów uszedł. Przepadł, parch, szelma.

– A kto się wczoraj odgrażał, że nauczy Żyda jeść obyczajnie? Kto się brał przemocą karmić go świniną? Kogom prosił, by w pokoju ostawić nieboraka? Kogom upominał?

– Jako zwykle praw byliście, cny panie von Stolberg – przyznał niechętnie wąsaty. – Ale co nam teraz czynić? Schoenfeld krwawi jak wieprz, a po cyruliku jeno jego żydowskie przyrządy ostały…

– Dawać tu te przyrządy – rzekł głośno i bez zastanowienia Reynevan. – I dawać tu rannego. I światła, więcej światła!

Rannym, który po chwili z hukiem zbroi wylądował na stole, okazał się ów z majdanu, jeden z walczących bez hełmu. Skutkiem nierozwagi okazał się rozrąbany aż do kości policzek i nadcięte mocno, zwisające ucho. Ranny klął i rzucał się, krew obficie lała się na lipowe deski stołu, plamiła mięso, wsiąkała w chleb.

Przyniesiono sakwę medyka, w świetle kilku skwierczących łuczyw Reynevan zabrał się do pracy. Znalazł flakon z larendogrą, wylał zawartość na ranę, przy tej operacji pacjent zatrzepotał jak jesiotr i o mało nie spadł ze stołu, musiano go więc przytrzymać. Reynevan prędko nawlókł dratwą krzywą igłę i wziął się do szycia, starając się robić w miarę równe ściegi. Operowany jął potwornie bluźnić, plugawię dotykając niektórych dogmatów religijnych, szpakowaty Markwart von Stolberg zatkał mu więc usta kawałem schabu. Reynevan podziękował wzrokiem. I szył, szył i wiązał pod ciekawym wzrokiem oblegającej stół publiki. Ruchami głowy opędzając się od ciem, gęsto lecących do pochodni, skupiał się na tym, by przytwierdzić ucięte ucho jak najbliżej pierwotnej lokalizacji.

58
{"b":"89087","o":1}