Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział czwarty

w którym Reynevan i Zawisza Czarny z Garbowa rozprawiają o tym i o owym na gościńcu brzeskim. Potem Reynevan leczy Zawiszę z gazów, a Zawisza odwdzięcza się cennymi naukami z zakresu historii najnowszej.

Wstrzymując nieco konia, by zostać w tyle, rycerz Zawisza Czarny z Garbowa uniósł się w kulbace i przeciągle pierdnął. Potem westchnął mocno, wsparł oburącz na łęku i pierdnął raz jeszcze.

– To ta kapusta – wyjaśnił rzeczowo, zrównując się znowu z Reynevanem. – W moim wieku nie można jeść tyle kapusty. Na kości świętego Stanisława! Gdy byłem młody, mogłem zjeść, że ho, ho! Koflik, znaczy się więcej niż pół garnca kapusty zjadałem w trzy pacierze. I nic mi nie było. Mogłem jeść kapustę pod każdą postacią, choćby i dwa razy dziennie, byle jeno kminku było w niej dostatek. A teraz, ledwo co małość zjem, to aż mi się gotuje w żywocie, a gazy, sam baczysz, chłopcze, mało mnie niej rozsadzą. Starość, psia mać, nie radość.

Jego koń, potężny kary ogier, bryknął ciężko, jak gdyby rwał się do szarży. Ogier cały, aż po chrapy, okryty był czarnym kropierzem przyozdobionym na kłębie Sulimą, herbem rycerza. Reynevan dziwił się, że od razu nie skojarzył słynnego znaku – nietypowego wszak w heraldyce polskiej, zarówno pod względem figury zaszczytnej, jak i mobiliów.

– Coś taki milczący? – zagadnął go nagle Zawisza. – Jedziemy i jedziemy, a ty jeśliś dziesiątek słów uronił, to wszystko. I to za język ciągniony. Boczysz się na mnie? O Grunwald idzie, hę? Wiesz co, chłopcze? Mógłbym cię zapewnić, że nie mogę być tym, który zabił ci ojca. Żaden byłby dla mnie wysiłek powiedzieć, że nie mogłem się z twym ojcem zetknąć w boju, bo chorągiew krakowska była w centrum szyku wojsk polsko-litewskich, a chorągiew Konrada Białego na krzyżackim skrzydle lewym, aż za Stębarkiem. Ale nie powiem, bo byłoby to kłamstwo. Wtedy, w dzień Rozesłania Apostołów, zabiłem wielu ludzi. W totalnym zamieszaniu i sakramenckiej krętwie, w której mało co było widać. Bo to była bitwa. I tyle.

– Ojciec – odchrząknął Reynevan – nosił na tarczy…

– Nie pamiętam herbów – przerwał ostro i dość obcesowo Sulimczyk. – W walnym boju nie mają one dla mnie żadnego znaczenia. Ważne, w którą stronę zwrócony jest łeb konia. Jeśli w przeciwną niż łeb mojego, to rąbię, choćby tamten Bogurodzicę samą miał na tarczy. Zresztą gdy krew przyklei się do kurzu, a kurz do krwi, to i tak gówno na tarczach widać. Powtarzam, Grunwald to była bitwa. A w bitwie jak to w bitwie. I przy tym zostańmy. Nie bocz się na mnie.

– A i nie boczę się.

Zawisza wstrzymał lekko ogiera, uniósł się na siodle i pierdnął. Z przydrożnych wierzb zerwały się spłoszone kawki. Jadący z tyłu orszak rycerza z Garbowa, złożony ze szpakowatego giermka i czterech zbrojnych pachołków, przezornie trzymał się na dystans. Zarówno giermek, jak i pachołkowie jechali na pięknych koniach, a odziani byli dostatnio i czysto. Jak wypadało na sługi kogoś, kto był starostą kruszwickim i spiskim i kto ciągnął, jak wieść niosła, tenuty z okrągło licząc trzydziestu wsi. Ani giermek, ani pachołkowie nie wyglądali jednak na jedwabnych pańskich pazików. Przeciwnie, wyglądali na tęgich zabijaków, a broni, którą byli obwieszeni, żadną miarą nie można było uznać za paradne ornamenty.

– Tak więc – podjął Zawisza – nie boczysz się. Czemu tedy ty milczący taki?

– Bo zdaje mi się – odważył się Reynevan – że to wy więcej boczycie się na mnie. I wiem, czemu.

Zawisza Czarny obrócił się w siodle i długo mu się przyglądał.

– Ot – przemówił wreszcie – odezwała się żałościwym głosem ukrzywdzona niewinność. Wiedz, synku, że nie godzi się to, chędożyć cudze żony. I jeśli chcesz znać moje zdanie, jest to podły proceder. I wart kary. Mówiąc szczerze, wcaleś w moich oczach nie lepszy od takiego, co w tłumie obrzyna kieski albo okrada kurniki. Ot, myślę, jeden z drugim drobny hultaj, mizerny huncwot, któremu udało się skorzystać z okazji.

Reynevan nie skomentował.

– Był w Połszcze przed wiekami zwyczaj – podjął Zawisza Czarny – że schwytanego amatora cudzych żon prowadzono na most i do tego mostu ćwiekiem żelaznym przybijano mu worek z jajcami. I kładziono podle gaszka nóż. Pry, chcesz na swobodę, to się odetnij.

Reynevan nie skomentował i tym razem.

– Już się nie przybija – skonkludował rycerz. – A szkoda. Mojej pani Barbary płochą nie nazwiesz, ale gdy pomyślę, że jej chwilę słabości wykorzystuje tam może w Krakowie jaki galant, jaki tobie, chłopcze, podobny gładyszek… Ach, co tu gadać.

Ciszę, która zapadła na chwil kilka, przerwała po raz kolejny zjedzona przez rycerza kapusta.

– Taaak – Zawisza stęknął z ulgą i popatrzył w niebo. – Wiedz jednak, chłopcze, że cię nie potępiam, albowiem temu jeno kamieniami godzi się miotać, kto sam jest bez grzechu. I tym sposobem podsumowawszy, nie mówmy już o tym więcej.

– Miłość wielką jest rzeczą i niejedno ona ma imię odezwał się Reynevan, nadęty nieco. – Pieśni i romansów słuchajęcy, nikt nie wydziwia na Tristana i Izoldę, na Lancelota i Ginewrę ani na trubadura Gwilelma de Cabestaing i panią Małgorzatę z Roussillonu. A mnie i Adelę wcale nie mniej wielka, gorąca i szczera miłość łączy. A masz, wszyscy jakby się uwzięli…

– Jeśli ta miłość taka wielka – Zawisza dał pozór zaciekawienia – czemu tedy ty nie przy twej lubej? Czemu fugas chrustas, iście jak przydybany złodziejaszek? Tristan, by móc być przy Izoldzie, znalazł sposób, przeodział się, jeśli mnie pamięć nie myli, w łachmany oparszywiałego żebraka. Lancelot, by wybawić swą Ginewrę, samojeden uderzył na wszystkich Rycerzy Okrągłego Stołu.

– Nie takie to proste – Reynevan spłonił się jak alkiermes. – Dużo przyjdzie jej, gdy mnie złapią i ubiją. O mnie samym już nie wspominając. Ale sposób znajdę, nie bójcie się. Choćby w przebraniu, jak Tristan właśnie. Miłość zawżdy zwycięży. Amor vincit omnia.

Zawisza uniósł się w kulbace i pierdnął. Trudno było ocenić, czy był to komentarz, czy tylko kapusta.

– Jeden z tej dysputy spór – powiedział – żeśmy pogadali, bo ckniło się milczkiem jechać, z nosem spuszczonym. Gadajmy jeszcze, młody panie Ślązaku. Na obojętny temat.

– Czemu – odważył się po chwili Reynevan – tędy jedziecie? Nie bliżej z Krakowa na Morawę przez Racibórz? I Opawsko?

– Może i bliżej – zgodził się Zawisza. – Ale ja, widzisz, Raciborczyków cierpieć nie mogę. Z niedawno zmarłego księcia Jana, świeć Panie nad jego duszą, kawał był skurwysyna. Nasłał morderców na Przemka, syna księcia cieszyńskiego Noszaka, a ja i Noszaka znałem, i Przemko druhem mi był. Tak tedy z raciborskiej gościny nie korzystałem ani onegdaj, ani teraz nie będę, bo synalek Jana, Mikołajek, dzielnie, jak mówią, kroczy po rodzica śladach. Nadto drogi nadłożyłem, bo było z Kantnerem o czym pogadać w Oleśnicy, powtórzyć mu, co rzekł był pod jego adresem Jagiełło. Do tego, droga przez Dolny Śląsk zwykle obfituje w atrakcje. Choć widzę, że przesadzona coś ta opinia.

– Ha! – domyślił się bystro Reynevan. – To dlatego w pełnej zbroi jedziecie! I na bojowym koniu! Bitki wypatrujecie. Zgadłem?

– Zgadłeś – przyznał spokojnie Zawisza Czarny. – Gadali, roi się tu u was od raubritterów.

– Nie tu. Tu bezpiecznie. Dlatego tak ludno.

W samej rzeczy, na brak towarzystwa narzekać nie mogli. Sami nie dogonili co prawda nikogo i nikt ich nie wyprzedził, za to w przeciwnym kierunku, z Brzegu ku Oleśnicy, ruch był ożywiony. Minęli już kilku kupców na nagrużonych, rysujących głębokie koleiny wozach, w eskorcie kilkunastu zbrojnych o wyjątkowo bandyckich gębach. Minęli pieszą kolumnę obładowanych łagwiami maziarzy, anonsowanych wcześniej ostrym zapachem żywicy. Minęli grupkę konnych Krzyżaków z Gwiazdą, minęli podróżującego z giermkiem młodego joannitę o twarzy cherubina, minęli wolarzy pędzących woły, a także pięciu podejrzanie wyglądających pielgrzymów, którzy, choć grzecznie spytali o drogę do Częstochowy, w oczach Reynevana podejrzanymi być nie przestali. Minęli jadących na drabiniastym wozie goliardów, wesołymi i niezbyt trzeźwymi głosy śpiewających In cratere meo, pieśń ułożoną do słów Hugona z Orleanu. A teraz właśnie – rycerza z niewiastą i małym orszaczkiem. Rycerz był w pysznej bawarskiej zbroi, a wspięty dwuogoniasty lew na tarczy dowodził przynależności do rozległego rodu Unruhów. Rycerz – widzieć to się dało – momentalnie rozpoznał herb Zawiszy, i pozdrowił ukłonem, ale tak dumnym, by jasnym było, że nie gorsi Unruhowie od Sulimczyków. Odziana w jasno-fioletową suknię towarzyszka rycerza jechała po damsku na pięknej skarogniadej klaczy i nie nosiła – o dziwo – żadnego nakrycia głowy, wiatr swobodnie igrał w jej złotych włosach. Przejeżdżając obok, kobieta uniosła głowę, uśmiechnęła się leciutko i obdarzyła zagapionego na nią Reynevana spojrzeniem tak zielonym i wymownym, że chłopiec aż zadrżał.

– Oj – powiedział po chwili Zawisza. – Nie umrzesz ty, chłopaczku, śmiercią naturalną.

I pierdnął. Z siłą bombardy średniego wagomiaru.

– By dowieść – rzekł Reynevan – żem na was wcale za wasze złośliwości i przytyki nie krzywy, uleczę was z tych wzdęć i gazów.

– Ciekawość, jak.

– Zobaczycie. Niech no tylko trafi się pasterz.

Pasterz trafił się nawet prędko, ale zobaczywszy skręcających ku niemu z gościńca konnych rzucił się do panicznej ucieczki, wpadł w chaszcze i znikł jak sen jaki złoty. Zostały tylko beczące owce.

– Było – ocenił, stając w strzemionach, Zawisza – sposobem go brać, z zasadzki. Bo teraz go już po tych wertepach nie dognamy. Wnosząc z tempa, w jakim wiał, już zdążył zresztą odgrodzić się od nas Odrą.

– Albo i Nysą – dodał Wojciech, giermek rycerza, dowodząc żywego dowcipu i znajomości geografii.

Reynevan nie przejął się jednak drwinami wcale. Zsiadł, pewnym krokiem udał się do pasterskiego szałasu, skąd po chwili wyłonił się z wielkim pękiem suchych ziół.

– Nie pasterz mi potrzebny – wyjaśnił spokojnie – lecz to. I odrobinka wrzątku. Garnek się znajdzie?

– Wszystko – rzekł sucho Wojciech – się znajdzie.

13
{"b":"89087","o":1}