Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział dziesiąty

w którym zarówno Reynevan, jak i czytelnik mają okazją lepiej poznać Szarleja – sposobność po temu daje wspólna wędrówka i różne towarzyszące tejże wydarzenia. Na koniec zaś pojawiają się trzy wiedźmy – absolutnie klasyczne, absolutnie kanoniczne i absolutnie anachroniczne.

Rozsiadłszy się wygodnie na omszałym pniaku, Szarlej przyglądał się monetom, które wysypał z sakiewek do czapki. Nie ukrywał niezadowolenia.

– Wnosząc z ubioru i obejścia – sarkał – rzekłbyś, zamożni nowobogaccy. A w mieszkach, spójrz sam, chłopcze, jaka bryndza. Jaki śmietnik! Dwa ecu, trochę oberzniętych paryskich soldów, czternaście groszy, półgroszki, magdeburskie fenigi, pruskie skojce i szelągi, denary i halerze cieńsze od opłatków, jakieś inne gówna, których nawet rozpoznać nie potrafię, dalibóg, fałszywe. Więcej, niech mnie diabli, warte te sakiewki, srebrną nicią i perłami wyszywane. Ale sakiewki to nie gotówka, gdzie ja je teraz spieniężę? A monety nie starczy tu nawet na lichego konia, a ja, psiakrew, muszę mieć konia. Niech to mór, odzienie tych fircyków tez więcej było warte. Powinienem ich do goła obedrzeć.

– Wtedy – zauważył dość cierpko Reynevan – w pościg za nami pan von Laasan posłałby pewnie nie dwunastu, ale stu ludzi. I nie jednym, ale wszystkimi traktami.

– Ale posłał dwunastu, więc nie dywaguj.

W samej rzeczy, nie dłużej niż w pół godziny po tym, gdy obaj opuścili Strzegom Bramą Jaworską, z tejże bramy wypadł i pognał gościńcem tuzin jeźdźców w barwach Guncelina von Laasan, wielmoży, pana na strzegomskim zamku i faktycznego władcy grodu. Szarlej jednak, dowodząc sprytu, krótko po wyjeździe kazał Reynevanowi skręcić w las i skryć się w gąszczu. Teraz czekał i upewniał się, czy aby pościg nie zawróci.

Reynevan westchnął i przysiadł obok Szarleja.

– Efekt naszej znajomości jest taki – powiedział – że jeśli dziś rano ścigali mnie tylko bracia Sterczowie i najęte przez nich zbiry, to już na odwieczerz depczą mi po piętach von Laasan i strzegomscy zbrojni. Co będzie dalej, aż strach pomyśleć.

– To ty wzywałeś pomocy – wzruszył ramionami demeryt. – A ja wszak zobowiązałem się do opieki i ochrony. Wspominałem już o tym, ty zaś raczyłeś nie dowierzać, niewierny Tomaszu. Czy naoczny dowód cię przekonał? Czy tez musisz dotknąć ran?

– Gdyby wtedy wcześniej nadbiegła straż – wydął wargi Reynevan – albo kompani tych obitych, to zaiste, byłoby czego dotykać. A o tej porze już bym wisiał. A ty, mój opiekunie i obrońco, wisiałbyś obok. Na sąsiednim haku.

Szarlej nie odpowiedział, wzruszył tylko znowu ramionami i rozłożył ręce. Reynevan uśmiechnął się mimowolnie. Nadal nie nabrał zaufania do dziwnego demeryta i nadal nie rozumiał, skąd brało się zaufanie kanonika Ottona Beessa. Nadal nie tylko nie zbliżał się do Adeli, lecz wręcz zdawał od niej oddalać. Do listy miejscowości, w których nie mógł się pokazać, dopisany został Strzegom. Szarlej jednak, co tu dużo gadać, zaimponował mu trochę. Reynevan oczyma duszy widział już, jak Wolfher Sterczą klęczy i jeden po drugim wypluwa zęby. Jak Morold, który w Oleśnicy targał Adelę za włosy, siedzi i wyje: „Uaaua-uaaua”.

– Gdzie się nauczyłeś tak bić? W klasztorze?

– W klasztorze – potwierdził spokojnie Szarlej. -Wierz mi, chłopcze, klasztory pełne są nauczycieli. Niemal każdy, kto tam przybywa, coś umie. Wystarczy więc chęć do nauki.

– U demerytów, w karmelu, było podobnie?

– Jeszcze lepiej, pod względem nauki oczywiście. Mieliśmy dużo czasu, z którym nie było co począć. Zwłaszcza jeśli nie gustowało się w bracie Barnabie. Brat Barnaba, cysters, choć ładny i pulchny jak dzieweczka, dzieweczką jednak nie był, a fakt ten niektórym z nas odrobinę przeszkadzał.

– Oszczędź mi szczegółów, proszę. Co teraz robimy?

– Wzorem synów Aymona – Szarlej wstał i przeciągnął się – wsiadamy obaj na twego gniadego Bayarda. I ruszamy na południe, ku Świdnicy. Bezdrożami.

– Dlaczego?

– Mimo zdobycia trzech sakiewek, nadal cierpimy na niedostatek argentum et aurum. W Świdnicy znajdę na to antidotum.

–  Pytałem, dlaczego bezdrożami?

– Traktem świdnickim przybyłeś do Strzegomia. Duża szansa, że spotkalibyśmy się tam nos w nos z tymi, którzy cię ścigają.

– Zgubiłem ich. Jestem pewien…

– Oni też liczą na tę pewność – przerwał demeryt. – Z twojej relacji wynikało, że ścigają cię zawodowcy. Takich niełatwo zgubić. W drogę, Reynevanie. Mądrze będzie, nim noc zapadnie, znaleźć się jak najdalej od Strzegomia i pana von Laasan.

– Zgadzam się. Będzie mądrze.

Wieczór zastał ich wśród lasów, zmrok zaskoczył w okolicach jakiejś sadyby, dym pełzał tam po strzechach chat i rozsnuwał się po okolicy, mieszając z mgłą wstającą z łąk. Początkowo mieli zamiar zanocować w bliskim chałup brogu, zakopani w ciepłe siano, ale psy wyczuły ich i obszczekały tak zajadle, że zrezygnowali. Już niemalże po omacku znaleźli na skraju boru na wpół rozwalony pasterski szałas.

W lesie stale coś szuściło, coś chrobotało, coś popiskiwało i powarkiwało, co i rusz zapalały się tez w mroku blade latarenki ślepiów. Najprawdopodobniej były to kuny lub borsuki, ale Reynevan dla pewności wrzucił do ogniska ostatki zebranego na wąwolnickim cmentarzu tojadu, dorzucił zerwany przed wieczorem rozchodnik, mrucząc przy tym pod nosem zaklęcia. Tego, czy były to dobre zaklęcia ani tego, czy dobrze je zapamiętał, nie był jednak całkiem pewien.

Szarlej przyglądał się ciekawie.

– Mów dalej – rzekł. – Opowiadaj, Reinmarze.

O wszystkich swych kłopotach Reynevan opowiedział już Szarlejowi podczas „spowiedzi” u karmelitów, tamże w ogólnych zarysach wyłożył był swe plany i zamiary. Podówczas demeryt nie komentował. Tym bardziej niespodziana była jego reakcja teraz, gdy zaczęła być mowa o szczegółach.

– Nie chciałbym – rzekł, grzebiąc patykiem w ogniu – by sam miły początek naszej znajomości skaziły niedomówienia i nieszczerości. Szczerze a bez ogródek powiem ci tedy, Reinmarze, że twój plan wart jest tego jedynie, by wsadzić go psu w dupę.

– Co?

– Psu w dupę – powtórzył Szarlej, modulując głos jak kaznodzieja. – Do tego nadaje się twój przedstawiony mi przed chwilą plan. Będąc młodzieńcem roztropnym i wykształconym, nie możesz sam tego nie widzieć. Nie możesz też liczyć na to, że ja w czymś takim wezmę udział.

– Ja i kanonik Otto Beess wyciągnęliśmy cię spod klucza – Reynevan, choć gotował się ze złości, zapanował nad głosem. – Nie z miłości, bynajmniej, lecz po to i tylko po to, byś wziął udział. Będąc roztropnym demerytem nie mogłeś tego nie wiedzieć, tam, w klasztorze. A jednak dopiero teraz komunikujesz mi, że udziału nie weźmiesz. Więc i ja powiem szczerze a bez ogródek: wracaj do więzienia u karmelitów.

– Ja wciąż jestem w więzieniu u karmelitów. Przynajmniej oficjalnie. Ale ty chyba tego nie pojmujesz.

– Pojmuję – Reynevan przypomniał sobie naraz rozmowę z karmelickim szafarzem od śledzi. – Doskonale pojmuję też, że zależy ci na odpokutowaniu, bo po pokucie nullum crimen, wracasz do łask i przywilejów. Ale rozumiem i to, że kanonik Otto ma cię w ręku. Wystarczy mu bowiem ogłosić, żeś zbiegł od karmelitów, a będziesz wywołańcem do końca życia. Nie będzie powrotu do twojego zakonu i ciepłego klasztorku. Nawiasem mówiąc, jaki to zakon i jaki klasztorek? Można wiedzieć?

– Nie można. W istocie, drogi Reinmarze, pojąłeś rzecz właściwie. Faktycznie, od demerytów wypuszczono mnie niejako nieoficjalnie, pokuta wciąż mi biegnie. A i to prawda, że dzięki kanonikowi Beessowi biegnie mi ona na wolności, za co kanonikowi chwała, albowiem ja kocham wolność. Dlaczegóżby jednak miał świątobliwy kanonik odbierać mi to, co dał? Wszakże czynię to, do czego mnie zobowiązał.

Reynevan otworzył usta, ale Szarlej natychmiast mu przerwał, i to dość obcesowo.

– Twoja opowieść o miłości i zbrodni, choć porywająca, godna zaiste Chretiena de Troyes, mnie porwać nie zdołała. Nie wmówisz mi, chłopcze, że kanonik Otto Beess polecił ci mnie jako pomocnika w wybawianiu z opresji uciśnionych niewiast i wspólnika w rodowej zemście. Ja kanonika znam. To człek mądry. Skierował cię do mnie, bym cię ocalił. A nie po to, byśmy obaj położyli głowy pod topór. Spełnię tedy, czego oczekuje ode mnie kanonik. Ocalę cię przed pościgiem. I wywiozę bezpiecznie na Węgry.

– Nie opuszczę Śląska bez Adeli. I nie pomściwszy brata. Nie kryję, że zdałaby mi się pomoc, że liczyłem na nią. Na ciebie. Ale jeśli nie, to trudno. Sam sobie poradzę. Ty zaś czyń podług woli. Jedź na Węgry, na Ruś, do Palestyny, dokąd tylko chcesz. Ciesz się wolnością, którą tak kochasz.

– Dzięki za sugestię – odrzekł zimno Szarlej. – Ale nie skorzystam.

– Ach. Czemuż to?

– Sam w oczywisty sposób nie poradzisz sobie. Stracisz głowę. A wówczas kanonik upomni się o moją.

– Ha. Jeśli tedy zależy ci na głowie, nie masz wyboru. Szarlej milczał długo. Reynevan zdążył go już jednak trochę poznać i nie liczył, że to koniec.

– Względem brata – przemówił wreszcie niedawny więzień karmelu – będę stanowczy. Choćby z tego powodu, że nie masz pewności, kto go zabił. Nie przerywaj mi! Wróżda rodowa to rzecz poważna. A ty, jak wyznałeś, ni świadków nie masz, ni dowodów, jedyne, czym dysponujesz, to domysły i domniemania. Nie przerywaj, prosiłem! Wysłuchaj. Wyjedźmy, odczekajmy, zbierzmy informacje, zdobędźmy dowody, zgromadźmy środki. Skrzyknijmy partię. Pomogę ci. Jeśli mnie usłuchasz, obiecuję, posmakujesz zemsty tak, jak trzeba ją smakować. Na zimno.

– Ale…

– Jeszcze nie skończyłem. Względem twej wybranki Adeli, plan nadal jest psu do dupy, ale cóż, zawadzając o Ziębice drogi nadto nie nadłożymy. A w Ziębicach wiele się wyjaśni.

– Coś sugerujesz? Adela mnie kocha!

– Czy ktoś przeczy?

– Szarleju?

– Słucham.

– Dlaczego kanonik i ty upieracie się przy Węgrach?

– Bo to daleko.

– A dlaczego nie Czechy? Też daleko. A ja Pragę znam, mam tam znajomków…

– Ty co, do kościoła nie chodzisz? Kazań nie słuchasz? Praga i całe Czechy to teraz kocioł z wrzącą smołą, można się boleśnie poparzyć. A za jakiś czas może być jeszcze weselej. Zuchwałość husytów przekroczyła granice, tak bezczelnej herezji nie zniesie ani papież, ani Luksemburczyk, ani kurfirst saski, ani landgrafowie Miśni i Turyngii, ba, całej Europie solą w oku jest husyckie odstępstwo. I tylko patrzeć, jak cała Europa ruszy na Czechy z krucjatą.

34
{"b":"89087","o":1}