– Były już – zauważył kwaśno Reynevan – antyhusyckie krucjaty. Chodziła już na Czechy cała Europa. I zdrowo dostała w skórę. O tym, jak dostawała, opowiadał mi całkiem niedawno naoczny świadek.
– Wiarygodny?
– Wręcz przysłowiowo.
– I co z tego? Dostała, to i wyciągnęła wnioski. Teraz lepiej się przygotuje. Powtarzam: świat katolicki husytów nie zniesie. To tylko kwestia czasu.
– Znoszą ich już od lat siedmiu. Bo muszą.
– Albigensi trzymali się lat sto. I gdzie teraz są? To tylko kwestia czasu, Reinmarze. Czechy spłyną krwią, jak spłynęła Langwedocja katarów. I metodą sprawdzoną w Langwedocji w Czechach też mordować będzie się wszystkich równo, zostawiając Bogu rozpoznanie niewinnych i prawowiernych. Dlatego nie jedziemy do Czech, lecz na Węgry. Tam mogą nam zagrozić co najwyżej Turcy. Wolę Turków niż krzyżowców. Turcy, gdy idzie o mordowanie, nie dorastają krzyżowcom do pięt.
Las był cichy, nic w nim już nie szuściło i nie piszczało, stwory albo przelękły się zaklęć, albo, co bardziej prawdopodobne, zwyczajnie się znudziły. Reynevan dla pewności wrzucił do ognia resztkę ziół.
– Jutro – spytał – dotrzemy już, mam nadzieję, do Świdnicy?
– Absolutnie.
Jazda bezdrożami miała, jak się okazało, swoje złe strony. Gdy się mianowicie wyjechało z bezdroży na drogę, bardzo trudno było się zorientować, skąd i dokąd dana droga wiedzie.
Szarlej postał pochylony nad odciśniętymi w piasku śladami, przyglądał się im, złorzecząc pod nosem. Reynevan puścił konia ku przydrożnym trawom, sam popatrzył na słońce.
– Wschód – zaryzykował – jest tam. Tedy nam raczej trzeba tędy.
– Nie mędrkuj – uciął Szarlej. – Właśnie badam ślady i ustalam, którędy odbywa się główny ruch. I stwierdzam, że my musimy… tędy.
Reynevan westchnął, albowiem Szarlej wskazał dokładnie w tę samą stronę, co i on. Pociągnął konia i ruszył za demerytem, dziarsko maszerującym w wybranym kierunku. Po niedługim czasie wyszli na rozstaje. Cztery absolutnie jednakowo wyglądające drogi wiodły w cztery strony świata. Szarlej zamruczał gniewnie i znowu schylił się nad śladami podków. Reynevan westchnął i zaczął rozglądać się za ziołami, wyglądało bowiem, że bez magicznego nawęzu się nie obędzie.
Krzaki zaszeleściły, koń prychnął, a Reynevan podskoczył.
Z zarośli wyszedł, podciągając portki, dziad, klasyczny przedstawiciel lokalnego folkloru. Jeden z wędrownych proszalnych dziadów, jakich setki łaziły po gościńcach, żebrały po bramach i kruchtach, wybłagiwały datki pod żeńskimi klasztorami i strawę po karczmach i chłopskich zagrodach.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków, amen.
Dziad, ma się rozumieć, wyglądał jak typowy dziad. Jego siermięga pstrzyła się od różnobarwnych łat, łykowe łapcie i krzywy kostur były reminiscencją wielu dróg. Spod obdartej czapy, na którą surowca dostarczyły głównie zające i koty, wyglądał czerwony nos i zmierzwiona broda. Na ramieniu dziad niósł sięgającą ziemi torbę, a na szyi zawieszony na sznurku cynowy garnuszek.
– Wspomagaj Was święty Wacław i święty Wincenty, święta Petronela, święta Jadwiga patronka…
– Kędy to te drogi wiodą? – przerwał litanię Szarlej. – Którędyż to, dziadku, ku Świdnicy będzie?
– Eee? – dziad przyłożył dłoń do ucha. – Jak powiadacie?
– Dokąd drogi wiodą!!!
– Aaa… Drogi… Aha… Wiem! Tamój idzie się na Olszany… A tamój ku Świebodzicom… A tamój… Wciumaści… Zabacułem, kaj…
– Nieważne – Szarlej machnął ręką. – Ja już wszystko wiem. Jeśli tani są Świebodzice, to w przeciwną są Stanowice, przy strzegomskim trakcie. Ku Świdnicy, przez Jaworową Górę, wiedzie zatem właśnie ta droga. Bywaj w zdrowiu, dziadku.
– Wspomagaj was święty Wacław…
– Gdyby zaś – tym razem przerwał Reynevan. – Gdyby zaś ktoś się o nas dopytywał… Toście nas nie widzieli. Pojęliście?
– Co miałem nie pojąć. Wspomagaj was święta…
– Abyś zaś dobrze pamiętał, o co cię proszono – Szarlej pogrzebał w kalecie – naści tu, dziadku, pieniążek.
– Olaboga! Dzięki! Wspomagaj was…
– I was też.
– Spójrz – Szarlej obejrzał się, nim ujechali kawalątek. – Popatrz tylko, Reinmarze, jak on się raduje, jak maca i radośnie obwąchuje monetę, ciesząc się jej grubością i wagą. Zaiste, widok taki jest prawdziwą nagrodą darczyńcy.
Reynevan nie odpowiedział, zajęty obserwacją stad ptaków, które nagle wzbiły się nad lasem.
– Zaprawdę – gadał dalej Szarlej z poważną miną, krocząc obok konia – nigdy nie wolno obojętnie i bezdusznie mijać ludzkiej nędzy. Nigdy nie należy odwracać się do człowieka ubogiego plecami. Głównie dlatego, że człowiek ubogi może wtedy znienacka walnąć kosturem w tył głowy. Słuchasz mnie, Reinmarze?
– Nie. Patrzę na te ptaki.
– Jakie ptaki? O, psia mać! W las! W las, żywo! Szarlej z rozmachem uderzył konia po zadzie, sam zaś puścił się takim pędem, że spłoszony do galopu koń zdołał go doścignąć dopiero za linią drzew. W lesie Reynevan zeskoczył z siodła, zaciągnął wierzchowca w chaszcze, potem dołączył do demeryta, obserwującego gościniec z zarośli. Przez chwilę nic się nie działo, ptaki przestały skrzeczeć, było cicho i tak spokojnie, że Reynevan już, już sposobił się wydrwić Szarleja i jego przesadną płochliwość. Nie zdążył.
Na rozstaje wpadli czterej jeźdźcy, otoczyli dziada wśród łomotu kopyt i chrapu koni.
– To nie strzegomscy – mruknął Szarlej. – A więc muszą to być… Reinmarze?
– Tak – potwierdził głucho Reynevan. – To oni.
Kyrielejson pochylił się z kulbaki, głośno pytał o coś dziada, Stork z Gorgowic napierał na niego koniem. Dziad kręcił głową, składał ręce, niechybnie życząc im, by ich wspomagała święta Petronela.
– Kunz Aulock – rozpoznał, zaskakując Reynevana, Szarlej – vel Kyrielejson. Kawał zbója, choć przecież rycerz ze znacznego rodu. Stork z Gorgowic i Sybek z Kobylejgłowy, rzadkie łotry. A ten w kuniej czapce to Walter de Barby. Obłożony klątwą biskupią za napad na folwark w Ocicach, własność raciborskich panien dominikanek. Nie wspomniałeś, Reinmarze, że twoim tropem podążają aż takie sławy.
Dziad padł na kolana, nadal składał ręce, błagał, krzyczał i bił się w piersi. Kyrielejson zwisł z siodła i chlasnął go przez grzbiet nahajem, użytek z batów zrobili też Stork i pozostali, przy czym zrobił się ścisk, w którym wszyscy wzajem sobie przeszkadzali, a konie jęły się płoszyć i ciskać. Stork i obłożony klątwą de Barby zeskoczyli więc z siodeł i zaczęli okładać wrzeszczącego dziada kułakami, a gdy upadł, wzięli się do kopania. Dziad wrzeszczał i wył, aż litość brała.
Reynevan zaklął, walnął pięścią w ziemię. Szarlej spojrzał na niego koso.
– Nie, Reinmarze – powiedział zimno. – Nic z tych rzeczy. To nie są francuscy lalusie ze Strzegomia. To jest czterech kutych, uzbrojonych po zęby zbójów i rzeźników. To jest Kunz Aulock, któremu chyba nie dałbym rady nawet jeden na jednego. Porzuć więc głupie myśli i nadzieje. Siedzimy jak myszy pod miotłą.
– I przypatrujemy się, jak mordują Bogu ducha winnego człowieka.
– I owszem – odparł po chwili demeryt, nie spuściwszy wzroku. – Bo jeśli mam wybierać, moje życie bardziej mi lube. A ja, prócz ducha Bogu, winien jestem kilku osobom pieniądze. Byłoby to nieetycznym głupim ryzykanctwem pozbawiać ich szans na zwrot długu. Zresztą, próżno gadamy. Już po wszystkim. Znudzili się.
W rzeczy samej, de Barby i Stork potraktowali dziada kilkoma pożegnalnymi kopniakami, napluli na niego, wsiedli na konie, za chwilę cała czwórka galopowała, hałłakując i wzbijając kurz, w kierunku Jaworowej Góry i Świdnicy.
– Nie zdradził nas – westchnął Reynevan. – Zbili go i skopali, a on nas nie wydał. Na przekór twoim szyderstwom, ocaliła nas dana biednemu jałmużna. Miłosierdzie i szczodrość…
– Gdyby Kyrielejson, miast brać się do bata, dał mu skojca, dziadyga wydałby nas jednym tchem – skomentował zimno Szarlej. – Jedziemy. Niestety, znowu przez dzikie bezdroża. Ktoś tu, jak pamiętam, przechwalał się całkiem niedawno, że zgubił pościg i zatarł za sobą ślady.
– A nie godzi się – Reynevan zlekceważył sarkazm, patrzył, jak dziad na czworakach szuka w rowie czapki – nie godzi się odwdzięczyć? Dać nawiązkę? Dysponujesz wszak pochodzącym z grabieży grosiwem, Szarleju. Okaż więcej miłosierdzia.
– Nie mogę – w butelkowych oczach demeryta zapaliła się drwina. – A to z miłosierdzia właśnie. Dałem dziadowi fałszywą monetę. Gdy będzie próbował wydać jedną, obiją go tylko. Jeśli złapią z kilkoma więcej, powieszą. Miłosiernie oszczędzę mu więc takiego losu. W las, Reinmarze, w las. Nie trwońmy czasu.
Spadł krótki i ciepły deszcz, gdy ustał, mokry las zaczął zasnuwać się mgłą. Ptaki nie śpiewały. Było cicho. Jak w kościele.
– Twoje grobowe milczenie – odezwał się wreszcie idący obok konia Szarlej – zdaje się coś wskazywać. Dezaprobatę jakby. Pozwól, niech zgadnę… idzie o tego dziada?
– Owszem, o niego. Postąpiłeś nieładnie. Nieetycznie, delikatnie mówiąc.
– Ha. Ktoś, kto zwykł pieprzyć cudze żony, zaczyna nauczać moralności.
– Nie porównuj, łaskawie, rzeczy nieporównywalnych.
– Tylko ci się zdaje, że są nieporównywalne. Nadto, mój niecny, w twym mniemaniu, uczynek podyktowany był troską o ciebie.
– Zaiste, trudno to pojąć.
– Przy sposobności ci to wyjaśnię – Szarlej zatrzymał się. – Na razie jednak proponowałbym skupienie się na rzeczy ważniejszej nieco. Nie mam mianowicie pojęcia, gdzie jesteśmy. Zgubiłem się w tej parszywej mgle.
Reynevan rozejrzał się, spojrzał w niebo. W rzeczy samej, przezierający przez mgłę blady krążek słońca, jeszcze przed momentem widoczny i wskazujący kierunek, teraz znikł zupełnie. Gęsty opar wisiał nisko, niknęły w nim nawet czubki wyższych drzew. Przy ziemi mgła zalegała miejscami tak, że paprocie i krzaki zdawały się wystawać z oceanu mleka.
– Miast frasować się losem ubogich dziadów – odezwał się znowu demeryt – i przeżywać rozterki moralne, użyłbyś raczej swych talentów celem odnalezienia drogi.