Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział dwudziesty dziewiąty

w którym bohaterowie wyswobodzeni z Narrenturmu są wolni – ale, jak się okazuje, nie całkiem. Biorą udział w wydarzeniach historycznych, dokładniej: w puszczaniu z dymem kilku wsi i miasteczek. Potem Samson ratuje to, co można, potem dzieją się różne rzeczy, aż wreszcie na koniec bohaterowie odchodzą. Droga ich, by użyć metafory poety, wiedzie in parte ove non eche luca.

Leżący na dachach śnieg zakłuł w oczy oślepiającą bielą. Reynevan zachwiał się, gdyby nie ramię Samsona, byłby jak nic spadł ze schodów. Od strony hospicjum dobiegał wrzask i huk wystrzałów. Jęczał boleśnie dzwon kościoła szpitalnego, biły tez na alarm dzwony wszystkich świątyń Fr ankensteinu.

– Prędzej! – krzyknął Halada. – Ku bramie! I kryj się! Strzelają!

Strzelali. Bełt z kuszy świsnął im nad głowami, rozłupał deskę. Kuląc się, zbiegli na podwórze. Reynevan potknął się, upadł na kolano w błoto zmieszane z krwią. W okolicach bramy i przy szpitalu leżeli zabici – kilku bożogrobców w habitach, kilku pachołków, kilku żołnierzy Inkwizycji, pozostawionych widać przez Grzegorza Hejncze.

– Prędzej! – ponaglił Tybald Raabe. – Do koni!

– Tutaj! – wrył przy nich wierzchowca Czech w zbroi, z pochodnią w ręku, osmolony i okopcony jak diabeł. – Żywo, żywo!

Zamachnął się, cisnął pochodnię na strzechę szopy. Pochodnia stoczyła się po mokrej słomie, zasyczała w błocie. Czech zaklął.

Zaleciało dymem i pożarem, ponad dachy stajni wystrzelił płomień, kilku Czechów wywodziło stamtąd tupiące konie. Znowu huknęły strzały, rozbrzmiał wrzask, łomot, walczono, jak można się było domyślić, przy szpitalnym kościele, z kościoła właśnie, z okienek wieży i z okien chóru strzelano z kusz i hakownic, biorąc na cel wszystko, co się ruszało.

U wejścia do płonącego budynku medicinarium leżał oparty o mur bożogrobiec. Był to brat Trankwilus. Mokry habit tlił się na nim i parował. Mnich oburącz trzymał się za brzuch, spomiędzy palców obficie lała się krew. Oczy miał otwarte, patrzył wprost przed siebie, ale widzieć nie widział już chyba niczego.

– Dobić – wskazał na niego Halada.

– Nie! – cienki krzyk Reynevana powstrzymał husytów. – Nie! Zostawcie go!

– On kona… – dodał ciszej, widząc groźne i wściekłe spojrzenia. – Pozwólcie mu umrzeć w pokoju.

– Tym bardziej – zawołał osmolony jeździec – że czas nagli, nie ma co trwonić go na półtrupa! Dalej, dalej, na koń!

Reynevan, wciąż jak w półśnie czy w transie, wskoczył na siodło podanego mu konia. Jadący obok Szarlej trącił go kolanem.

Przed sobą miał szerokie bary Samsona, z drugiego boku Urbana Horna.

– Uważaj – syknął do niego Horn właśnie – za kim się ujmujesz. To są Sierotki z Hradca Kralove, Z nimi nie ma żartów…

–  To był brat Trankwilus…

– Wiem, kto to był.

Wypadli za bramę, prosto w dym. Płonął i buchał płomieniami szpitalny młyn i szopy wokół niego. W mieście nadal biły dzwony, na murach roiło się od ludzi.

Dołączyli do nich następni konni, prowadzeni przez wąsacza w cuir-boulli i kolczym kapturze.

– Tam – wąsacz wskazał na kościół – już drzwi do kruchty niemal wyrąbane! A byłoby co złupić! Bracie Brazda! Jeszcze trzy pacierze i byłoby po wszystkim!

– Jeszcze dwa pacierze – nazwany Brazda osmolony wskazał na mury miejskie – a tamci doliczą się wreszcie, ilu nas naprawdę jest. Wtedy wyjdą i w równie krótkim czasie zrobią z nami koniec. W konie, bracie Velku!

Runęli w galop, rozbryzgując błoto i topniejący śnieg. Reynevan oprzytomniał już na tyle, by móc policzyć Czechów – i wyszło mu, że zaatakowali Frankenstein we dwudziestu. Nie wiedział, czy bardziej podziwiać brawurę i efronterię, czy dziwić się rozmiarom poczynionych przez taką garstkę zniszczeń – oprócz zabudowań hospicjum i szpitalnego młyna ogień trawił budy farbiarzy na brzegach Budzówki, płonęły też szopy przy moście i stodoły na przedbramiu, u samej niemal Bramy Kłodzkiej.

– Do zobaczenia! – nazwany Velkiem wąsacz w cuir-boulli odwrócił się, pogroził pięścią zebranym na murach mieszczanom. – Do zobaczenia, papieżnicy! Jeszcze tu wrócimy!

Z murów odpowiedziała palba i wrzask. Wrzask bardzo bojowy i odważny – obywatele grodu też zdążyli już policzyć husytów.

Gnali na złamanie karku, zupełnie nie szczędząc wierzchowców. Choć wyglądało to na zupełną głupotę, było, jak się okazało, częścią planu. Pokonawszy w imponującym tempie dystans blisko półtorej mili, dojechali w pokryte śniegiem Góry Sowie, za Srebrną Górę, gdzie w leśnym jarze czekało na nich pięciu młodych husytów i zmiana koni. Dla byłych więźniów Narrenturmu znalazł się przyodziewek i ekwipunek. Znalazło się też trochę czasu -między innymi na rozmowę.

– Samsonie? Jak nas odnalazłeś?

– Nie było to proste – olbrzym dociągnął popręg. – Po aresztowaniu zniknęliście jak sen. Próbowałem się dowiadywać, ale nadaremno, nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Nie wiedzieć czemu. Szczęściem, jeśli ze mną gadać nie chcieli, robili to przy mnie, moją obecnością mało się krępując. Z jednych plotek wynikało, że zabrano was do Świdnicy, z innych, że do Wrocławia. Wówczas napatoczył się pan Tybald Raabe, znajomy z Kromolina. Trochę potrwało, nim zdołaliśmy się dogadać, z początku brał mnie, ha, za upośledzonego umysłowo. Półgłówka, znaczy.

– Dalibyście pokój, panie Samsonie – rzekł z lekkim wyrzutem goliard. – Już tę kwestię dyskutowaliśmy, po co wracać. A że wyglądacie, z przeproszeniem, jak…

– Wszyscy wiemy – przerwał zimno skracający obok puśliska Szarlej – jak Samson wygląda. Słuchamy, co było dalej.

– Pan Tybald Raabe – głupkowate usta Samsona skrzywił uśmiech – nie wyszedł poza stereotyp. Z jednej strony lekceważąco odmawiał rozmowy, z drugiej lekceważył moją przytomność tak dalece, że rozmawiał przy mnie. Z różnymi ludźmi i o różnych sprawach. Szybko zorientowałem się, kim jest pan Tybald Raabe. I dałem mu do zrozumienia, że wiem. I ile wiem.

– Tak było, paniczu – goliard pokraśniał, zakłopotany.

– Oj, obleciał mnie wtedy strach… Ale rzecz się prędko… wyjaśniła…

– Wyjaśniło się – przerwał spokojnie Samson – że pan Tybald ma znajomości. Wśród husytów z Hradca Kralove. Dla nich bowiem, jak się zapewne już domyślacie, pracuje jako wywiadowca i emisariusz.

– Cóż za zbieg okoliczności – Szarlej wyszczerzył zęby.

– I jakiż urodzaj na…

– Szarleju – uciął zza swego konia Urban Horn. – Nie drąż tematu. Dobrze?

– Ależ dobrze, dobrze. Mów dalej, Samsonie. Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać?

– A to rzecz ciekawa. Kilka dni temu, w oberży pod Broumovem, podszedł do mnie młodzieniec. Dziwny nieco. W sposób oczywisty wiedział, kim jestem. Niestety, z początku nie potrafił wydukać nic poza zdaniem, cytuję, „ażebyś z zaniknięcia wypuścił jeńców, z więzienia tych, co mieszkają w ciemności”.

– Izajasz! – zdumiał się Reynevan.

– Owszem. Ustęp czterdziesty drugi, wers siódmy.

– Nie w tym rzecz. On się tak nazywał… Tak go nazywaliśmy… I on wskazał wam… Wieżę Błaznów?

– Nie powiem, by mnie to bardzo zdziwiło.

– I wówczas – rzekł po chwili Szarlej, z naciskiem i znacząco – husyci z Hradca śmiałym zagonem wdarli się w ziemię kłodzką, aż pod odległy o sześć mil od granicy Frankenstein, podpalili pół podgrodzia, zdobyli hospicjum bożogrobców i Narrenturm. A wszystko to, jeśli dobrze zrozumiałem, tylko dla nas dwu. Dla mnie i dla Reynevana. Naprawdę, panie Tybaldzie Raabe, nie wiem, jak dziękować.

– Powody – chrząknął goliard – wnet się wyjaśnią. Cierpliwości, panie.

– Cierpliwość nie należy do mych największych cnót.

– Przyjdzie wam więc nad ową cnotą nieco popracować – powiedział zimno Czech zwany Brazdą, dowódca oddziału, który podjechał i wstrzymał konia obok nich. – Powody, dla których wyciągnęliśmy was z jamy, wyjaśnią się, gdy czas przyjdzie. Nie wcześniej.

Brazdą, jak większość Czechów w oddziale, nosił na piersi wycięty z czerwonego sukna kielich. Ale jako jedyny przypiął husyckie godło wprost na widoczny na wapenroku herb – czarne skrzyżowane ostrzewie w polu złotym.

– Jestem Brazdą z Klinsztejna, z rodu Ronoviców – potwierdził domysły. – A teraz koniec rozhoworów, dalej w drogę. Czas nagli. A to wraże terytorium!

– Niebezpiecznie tu, fakt – zgodził się kpiąco Szarlej – nosić kielich na piersi.

– Przeciwnie – odparł Brazdą z Klinsztejna. – Taki znak chroni i broni.

– Doprawdy?

– Będzie okazja, sami zobaczycie.

Okazja zdarzyła się nawet szybko.

Na świeżych rumakach oddział rychło pokonał Przełęcz Srebrną, za nią, w okolicach wsi Ebersdorf, wpakowali się wprost na zbrojny poczet, złożony z ciężkozbrojnych i strzelczych. Poczet liczył co najmniej trzydziestu ludzi, a jechał pod czerwoną chorągwią ozdobioną baranią głową, herbem Haugwitzów.

I faktycznie, Brazda z Klinsztejna miał absolutną rację. Haugwitz i jego ludzie wytrwali w miejscu tylko do momentu, gdy rozpoznali, z kim mają sprawę. Potem rycerze i kusznicy zawrócili konie i uciekli cwałem, takim, że błoto gęsto pryskało spod kopyt.

– I co powiecie – Brazda odwrócił się do Szarleja – na znak Kielicha? Nieźle działa, nieprawdaż?

Nie można było polemizować.

Cwałowali, wciąż zmuszając konie do wielkiego wysiłku. Łykali w pędzie płatki śniegu, który zaczął padać.

Reynevan pewien był, że jadą do Czech, że zaraz po zjeździe w dolinę Ścinawki skręcą i pojadą w górę rzeki, ku granicy, drogą wiodącą wprost do Broumova. Zdziwił się, gdy oddział galopem pomknął przez obniżenie w kierunku siniejących na południowym zachodzie Gór Stołowych. Nie on jeden się zdziwił.

– Dokąd jedziemy? – przekrzyczał pęd i śnieg Urban Horn. – Hej! Halada! Panie Brazda!

– Radków! – odkrzyknął krótko Halada.

– Po co?

– Ambroż!

Radków, którego Reynevan nie znał, bo tu nie bywał, okazał się całkiem sympatycznym miasteczkiem, malowniczo rozpostartym u podnóża zjeżonych lasami gór. Nad pierścieniem muru wznosiły się czerwone dachy, ponad nie strzelała w niebo smukła wieża kościoła. Widok byłby nastrajał, gdyby nie fakt, że nad miasteczkiem wznosiła się potężna chmura dymu.

112
{"b":"89087","o":1}