Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział piętnasty

w którym okazuje się, że choć pojęcia „opłacalna sztuka” i „artystyczny geszeft” wcale nie muszą oznaczać contradictio in adiecto, to jednak w dziedzinie kultury nawet epokowe wynalazki nie tak łatwo znajdują sponsorów.

Jak każde większe miasto na Śląsku, Świdnica karą grzywny groziła każdemu, kto poważyłby się wyrzucać na ulicę śmieci bądź nieczystości. Nie wyglądało jednak na to, by zakaz ten egzekwowano przesadnie surowo, wręcz przeciwnie, widać było, ze nikt nic sobie z tego zakazu nie robi. Krótka, acz obfita poranna ulewa podmoczyła uliczki grodu, a kopyta koni i wołów szybko zmiesiły je w gówniano-błotnisto-słomianą topiel. Z topieli, niczym zaklęte wyspy z oceanu, wyrastały stosy odpadków, bogato udekorowane przeróżnymi, niekiedy bardzo widowiskowymi egzemplarzami padliny. Po co gęstszym gnoju człapały gęsi, po co rzadszym pływały kaczki. Ludzie z trudem poruszali się po trotuarach z desek i dranic, co i rusz z nich spadając. Choć wilkierze magistratu groziły grzywną również za puszczanie samopas inwentarza, ulicami w obu kierunkach biegały kwiczące wieprze. Wieprze sprawiały wrażenie oszalałych, kłusowały na oślep na wzór swych biblijnych praszczurów z Gadary, potrącając pieszych i płosząc konie.

Minęli uliczkę Tkaczy, potem huczącą młotkami Bednarską, wreszcie Wysoką, za którą już był rynek. Reynevana korciło, by zajrzeć do pobliskiej a słynnej apteki „Pod Złotym Lindwurmem”, znał bowiem dobrze aptekarza, pana Krzysztofa Eschenloera, u którego studiował kiedyś podstawy alchemii i białej magii. Porzucił jednak zamiar, ostatnie trzy tygodnie sporo nauczyły go o zasadach konspiracji. Nadto Szarlej ponaglał. Nie zwolnił kroku nawet obok żadnej z piwnic, w których nalewano świdnickie marcowe, piwo o światowej renomie. Przeszli szybko – na ile pozwalał ścisk – targ warzywny w podcieniach na wprost ratusza, powędrowali ciasną od wozów uliczką Kraszewicką.

Weszli za Szarlejem pod niskie kamienne sklepienie, w ciemny tunel bramy, w której śmierdziało tak, jak gdyby już z dawien dawna szczały tu starożytne plemiona Ślężan i Dziadoszan. Z bramy wyszli na podwórze. Ciasna przestrzeń zagracona była wszelakim śmieciem i złomem, a kotów było tu tyle, że nie powstydziłby się chram bogini Bastet w egipskim Bubastis.

Koniec podwórza otoczony był podkową krużganka, obok wiodących nań stromych schodów stała drewniana podobizna, nosząca nikłe i pochodzące sprzed wieków ślady farby i pozłotki.

– Jakiś święty?

– Łukasz Ewangelista – objaśnił Szarlej, wstępując na skrzypiące schody. – Patron artystów malarzy.

– A po co myśmy tu przyszli, do owych artystów malarzy?

– Po różny ekwipunek.

– Strata czasu – orzekł niecierpliwy i tęskniący do swej lubej Reynevan. – Tracimy czas! Jaki ekwipunek? Nie rozumiem…

– Dla ciebie – przerwał Szarlej – znajdziemy nowe onuce. Wierz mi, są ci pilnie potrzebne. A i my odetchniemy, gdy pozbędziesz się starych.

Wylegujące się na stopniach koty ustępowały niechętnie. Szarlej zakołatal, masywne drzwi otwarły się i stanął w nich niski, chuderlawy i rozczochrany jegomość z sinym nosem, w chałacie upstrzonym feerią różnobarwnych plam.

– Mistrz Justus Schottel jest nieobecny – oznajmił, śmiesznie mrużąc powieki. – Zajdźcie później, dobrzy… Dla Boga! Oczom nie wierzę! Czcigodny pan…

– Szarlej – uprzedził szybko demeryt. – Nie każcież mi stać na progu, panie Unger.

– A jakże, a jakże… Proszę, proszę…

Wewnątrz mocno pachniało farbą, lnianym olejem i żywicą, wrzała wytężona praca. Kilku młodzików w zatłuszczonych i uczernionych fartuchach uwijało się obok dwóch dziwacznych maszyn. Maszyny zaopatrzone były w kołowroty i przypominały prasy. I faktycznie były to prasy. Na oczach Reynevana spod przyciskanego drewnianą śrubą tłoczydła wyciągnięto kartę papieru, na której widniała Madonna z Dzieciątkiem.

– Ciekawe.

– Hę? – sinonosy pan Unger oderwał wzrok od Samsona Miodka. – Co powiadacie, młody panie?

– Że to ciekawe.

– To bardziej – Szarlej uniósł arkusz wyjęty spod drugiej maszyny. Na arkuszu widniało kilka równo ułożonych prostokątów. Były to karty do pikiety, asy, wyżniki i niżniki, nowoczesne, według wzoru francuskiego, w kolorach pigue i trefle.

–  Pełną talię – pochwalił się Unger – znaczy, trzydzieści sześć kart, robimy w cztery dni.

– W Lipsku – odrzekł Szarlej – robią w dwa.

– Ale seryjną tandetę! – uniósł się honorem sinonosy. – Z byle jakich drzeworytów, byle jak malowane, krzywo cięte. Nasze, spójrzcie jeno, jak wyraźne w rysunku, gdy się pokoloruje, arcydzieło będzie. Tedy w nasze grają na zamkach i dworach, ba, w katedrach i kolegiatach, a w te lipskie ino łapserdaki rżną po szynkach i bordelach…

– Dobrze, dobrze. Ile bierzecie za talię?

– Półtorej kopy groszy, jeśli loco pracownia. Jeśli franco klient, dochodzi transport.

– Prowadźcie do indergmaszku, panie Szymonie. Tam na mistrza Schottela zaczekam.

W drugiej izbie, przez którą przechodzili, było ciszej i spokojniej. Przy sztalugach siedziało tu trzech artystów. Byli tak pochłonięci pracą, że nawet nie odwrócili głów.

Na desce pierwszego artysty był tylko grunt i szkic, nie dało się więc odgadnąć, co malowidło będzie wyobrażać. Dzieło drugiego malarza było znacznie bardziej zaawansowane, widniała na nim Salome z głową Jana Chrzciciela na tacy. Salome miała na sobie odzienie powłóczyste i zupełnie przejrzyste, artysta zadbał o to, by widoczne były szczegóły. Samson Miodek parsknął z cicha, Reynevan westchnął. Spojrzał na trzecią deskę. I westchnął jeszcze głośniej.

Obraz był zupełnie niemal gotowy i przedstawiał świętego Sebastiana. Sebastian z obrazu różnił się jednak dość zasadniczo od zwykłych wyobrażeń męczennika. Owszem, nadal stał u pala, nadal z natchnionym uśmiechem mimo licznych strzał wbitych w brzuch i tors efeba. I tu podobieństwa się kończyły. Ten Sebastian był bowiem całkowicie goły. Stał sobie z przyrodzeniem grubaśnym i zwisającym tak okazale, że widok ten każdego mężczyznę musiał przyprawić o zakłopotanie.

– Specjalne zamówienie – wyjaśnił Szymon Unger. – Dla klasztoru cysterek w Trzebnicy. Pozwólcie, panowie, do indergmaszku.

Od strony pobliskiej ulicy Kotlarskiej dolatywał dziki brzęk i łoskot.

– Ci – wskazał ruchem głowy Szarlej, od jakiegoś czasu zajęty pisaniem czegoś na karcie papieru. – Ci snadź mają sporo zamówień. Kręci się interes w kociołkowej branży. A jak u was, drogi panie Szymonie?

– Zastój – odrzekł dość ponuro Unger. – Zamówienia to i nie powiem, są. Ale co z tego? Kiedy nie ma jak towaru rozwozić? Ćwierci mili nie ujedziesz, a już cię zatrzymują, skąd, pry, dokąd, pytają, w jakiej sprawie, po sepetach i jukach grzebią…

– Kto? Inkwizycja? Czy Kolditz?

– Jedni i drudzy. Księża inkwizytorzy u dominikanów, o rzut burakiem stąd, rezydują. A w pana starostę Kolditza jakby diabeł wstąpił. A to wszystko przez to, że naraz złapali paru czeskich emisariuszy z kacerskimi pismami i manifestami. Ci, jak ich na ratuszu mistrz małodobry przypiekł, wyznali, z kim się znosili, kto im dopomagał. U nas, a takoż w Jaworze, w Rychbachu, po wsiach nawet, w Kleczkowie, we Wirach… Tylko tu, w Świdnicy, ośmiu na stosach spłonęło na błoniu przed Dolną Bramą. Ale prawdziwa bieda to się zaczęła tydzień temu, gdy w dniu Bartłomieja apostoła, w samo południe, na wrocławskim gościńcu, zamordował ktosik bogatego kupca, pana Mikołaja Neumarkta. Dziwna, oj dziwna to była sprawa…

– Dziwna? – zainteresował się nagle Reynevan. – Czemu?

– A bo to, młody panie, nikt wyrozumieć nie mógł, kto i dlaczego pana Neumarkta ubił. Jedni gadali, pry, rycerze rabusie, choćby taki Hayn von Czirne albo Buko Krossig. Drudzy zasię mówili, że to Kunz Aulock, też zbir nielichy. Aulock, gadają, jakiegoś junaka, wywołańca, po całym Śląsku goni, bo ów junak czyjąś żonę zhańbił gwałtem i czarostwem. Inni mówią, że to musowo ten właśnie ścigany junak ubił. Jeszcze inni gadali, że mordercami są husyci, którym się pan Neumarkt czymsiś naraził. Jak tam było naprawdę, nie zgadniesz, ale pan starosta Kolditz się wściekł. Klął się, że zabójcę pana Neumarkta, gdy go złapie, żywcem ze skóry obłupi. A skutek taki, że nijak towar rozwozić, bo cięgiem kontrolują, jedni albo drudzy, jak nie Inkwizycja, to starostowi… Tak, tak…

– Tak, tak.

Reynevan, który od dłuższego czasu zabawiał się bazgraniem węglem po karcie, poderwał nagle głowę, szturchnął łokciem Samsona Miodka.

– Publicus super omnes – powiedział cicho, pokazując mu kartę. – Annis de sanctimonia. Positione hominis. Voluntas vitae.

– Słucham?

– Voluntas vitae. A może pofestas vitae? Staram się odtworzyć napis na nadpalonym papierze Peterlina. Na tym, który wyciągnąłem z ognia w Powojowicach. Zapomniałeś? Twierdziłeś, że to ważne. Miałem sobie przypomnieć, co tam było napisane. Więc sobie przypominam.

– Ach, prawda. Hmmm… Potestas vitae? Niestety. Z niczym mi się nie kojarzy.

– A mistrza Justusa – mówił do siebie Unger – jak nie ma, tak nie ma.

Jakby na wypowiedziane zaklęcie drzwi otwarły się i stanął w nich jegomość odziany w czarną, obszerną i podbitą futrem delię z bardzo szerokimi rękawami. Nie wyglądał na artystę. Wyglądał na burmistrza.

– Witaj, Justus.

– Na kości świętego Wolfganga! Pawle? To ty? Na swobodzie?

– Jak widzisz. A zwę się teraz Szarlejem.

– Szarlej, hmm… A twoi… Hmm… kompanioni?

– Oni też na swobodzie.

Mistrz Schottel pogłaskał kota, który, zjawiwszy się nie wiedzieć skąd, ocierał mu się o łydki. Potem siadł za stołem, splótł dłonie na brzuchu. Przyjrzał się bacznie Reynevanowi, długo, bardzo długo nie odrywał wzroku od Samsona Miodka.

– Przyjechałeś po pieniądze – odgadł wreszcie ponuro. – Muszę cię uprzedzić…

– Że interesy idą źle – uciął bezceremonialnie Szarlej. – Wiem. Słyszałem. Tu jest lista. Spisałem, znudzony czekaniem na ciebie. Wszystko, co na niej figuruje, muszę mieć jutro.

51
{"b":"89087","o":1}