– Twierdzicie – powiedział po chwili Pomurnik – a pogląd ten usankcjonowali już liczni papieże i doktorowie kościoła, że czarownicy i kacerze to jedna wielka sekta, działająca bynajmniej nie chaotycznie, lecz według wielkiego, wymyślonego przez samego Szatana planu. Twierdzicie z uporem, że herezja i maleficium to ta sama tajna, potężna liczebnie, zintegrowana, perfekcyjnie urządzona, kierowana przez diabła organizacja. Organizacja, która w ostrym i zaciętym boju konsekwentnie realizuje plan obalenia Boga i przejęcia władzy nad światem. Dlaczego więc aż tak zapalczywie odpychacie od siebie myśl, że w tym boju także druga wojująca strona… powołała do życia… swoją własną… tajną organizację? Dlaczego tak nie chce się wam w to wierzyć?
– Dlatego choćby – odrzekł spokojnie inkwizytor – że poglądu podobnego nie usankcjonował żaden z papieży ani doktorów kościoła. Dlatego, dodam, że Bóg nie potrzebuje żadnych tajnych organizacji, mając nas, Święte Oficjum. Dlatego, dodam jeszcze, że zbyt wielu widziałem pomyleńców, mających się za Boże narzędzia, działające w boskim posłannictwie i w imieniu Opatrzności. Zbyt wielu już widziałem takich, którzy słyszeli głosy.
– Pozazdrościć. Wieleście widzieli. Któżby przypuścił, patrząc na waszą młodą wielebność.
– Toteż – Grzegorz Hejncze nie przejął się drwiną – gdy wreszcie wpadnie mi w ręce owa sagitta volante, ów samozwańczy demon i Boże narzędzie… Skończy się nie męczeństwem bynajmniej, na które ów pewnie liczy, ale zamknięciem na trzy spusty w Narrenturmie. W Wieży Błaznów bowiem jest miejsce błazna i szaleńca.
Na schodach do podziemia, z którego już od dłuższego czasu nie dobiegały krzyki, zaszurały buty.
Wkrótce do sali wszedł chudy dominikanin. Zbliżył się do stołu, schylił w ukłonie, demonstrując upstrzoną brunatnymi plamami łysinę nad wąskim wianuszkiem tonsury.
– I jak? – spytał z wyraźną niechęcią Hejncze. – Bracie Arnulfie? Wyznał wreszcie?
– Wyznał.
– Bene. Bo już mnie to zaczynało nużyć.
Mnich uniósł oczy. Nie było w nich niechęci. Ani znużenia. Oczywistym było, że procedura w ratuszowym podziemiu nie znużyła go bynajmniej ani nie zdegustowała. Wręcz przeciwnie. Oczywistym było, że z chęcią zacząłby od nowa. Pomurnik uśmiechnął się do bratniej duszy. Dominikanin uśmiechu nie odwzajemnił.
– I cóż? – ponaglił inkwizytor.
– Zeznania są spisane. Powiedział wszystko. Poczynając od wezwania i wywołania demona, poprzez teurgię i konjurację do tetragramacji i demonomagii. Podał treść i obrządek podpisania cyrografu. Opisał osoby, które widywał podczas sabatów i czarnych mszy… Nie zdradził jednak, choć się staraliśmy, miejsca ukrycia magicznych ksiąg i grymuarów… No, ale zmusiliśmy go do podania nazwisk osób, dla których sporządził amulety, w tym i amulety zabójcze. Przyznał się też, że z diabelską pomocą, używając urim i thurim, zmusił do uległości i uwiódł dziewicę…
– O czym ty mi tu bajesz, braciszku – warknął Hejncze. – Co ty mi tu o demonach i dziewicach? Kontakty z Czechami! Nazwiska taboryckich szpiegów i emisariuszy! Skrzynki kontaktowe! Miejsca ukrycia broni i materiałów propagandowych! Nazwiska zwerbowanych! Nazwiska sympatyków husytyzmu!
– Z tych rzeczy – zająknął się mnich – nie wyznał niczego.
– Tedy – Hejncze wstał – jutro zabierzcie się za niego od nowa. Panie von Grellenort…
– Poświęćcie mi – Pomurnik oczami wskazał chudego zakonnika – jeszcze chwilkę.
Inkwizytor odprawił mnicha niecierpliwym gestem. Pomurnik czekał, aż wyjdzie.
– Chciałbym – powiedział – dowieść dobrej woli. Licząc, że zostanie to tajemnicą, w sprawie tych zagadkowych zabójstw chciałbym, jeśli wolno, doradzić waszej wielebności…
– Nie mówcie jeno, proszę – Hejncze, nie podnosząc wzroku, pukał palcami o stół. – Nie mówcie, że winni są Żydzi. Używający urim i thurim.
– Radziłbym pojmać… I dokładnie przesłuchać… Dwie osoby.
– Nazwiska.
– Urban Horn. Reinmar z Bielawy.
– Brat tego zamordowanego? – Grzegorz Hejncze zmarszczył się, ale trwało to tylko sekundę. – Ha. Bez komentarza, bez komentarza, panie Birkarcie. Bo znowu gotowiście wytknąć mi brak znajomości Pisma, tym razem historii o Kainie i Ablu. Tych dwóch zatem. Ręczycie mi słowem?
– Ręczę.
Przez chwilę mierzyli się kłującymi spojrzeniami. Znajdę obu, myślał inkwizytor. I to szybciej, niż przypuszczasz. Moja w tym głowa. A moja, myślał Pomurnik, w tym, byś nie znalazł ich żywymi.
Żegnam, panie von Grellenort. Bóg z wami. Amen, wasza wielebność.
Aptekarz Zachariasz Voigt stękał i jęczał. W celi ratuszowego karceru rzucono go w kąt, w dołek, w którym zbierała się cała ściekająca z murów wilgoć. Słoma była tu zgniła i mokra. Aptekarz nie mógł jednak zmienić miejsca, nawet pozycję zmieniał nieznacznie i z ledwością – miał poprzetrącane łokcie, powyciągane stawy barkowe, połamane golenie, pogruchotane palce rąk, do tego rwące jątrzącym bólem oparzeliny na bokach i stopach. Leżał więc na wznak, stękał, jęczał, mrugał pokrytymi zakrzepłą krwią powiekami. I majaczył.
Wprost ze ściany, wprost z pokrytego liszajem pleśni muru, wprost, wydawało się, ze szczelin między cegłami wyszedł ptak. I natychmiast przeobraził się w czarnowłosego i czarno odzianego człowieka. To znaczy, w człekokształtną postać. Zachariasz Voigt wiedział bowiem dobrze, ze to nie był człowiek.
– O panie mój… – zastękał, wijąc się na słomie. – O, książę ciemności… Mistrzu ukochany… Przybyłeś! Nie porzuciłeś w potrzebie wiernego twego sługi…
– Muszę cię rozczarować – powiedział czarnowłosy, schylając się nad nim. – Nie jestem diabłem. Ani wysłannikiem diabła. Diabeł losem jednostek przejmuje się mało.
Zachariasz Voigt otworzył usta jak do krzyku, ale zdołał tylko zaskrzeczeć. Czarnowłosy chwycił go za skronie.
– Miejsce ukrycia traktatów i grymuarów – powiedział. – Przykro mi, ale muszę je z ciebie wydobyć. Ty nie będziesz już miał z ksiąg żadnego pożytku. A mnie bardzo się przydadzą. Przy okazji ocalę cię od dalszych tortur i ognia stosu. Nie dziękuj.
– Jeśliś nie diabłem… – oczy tracącego władzę nad sobą czarownika rozwarły się w zgrozie. – Tedy przybywasz… Od tego drugiego? O Boże…
– Znowu cię rozczaruję – uśmiechnął się Pomurnik. – Ten losem jednostek przejmuje się jeszcze mniej.