Rozdział dwudziesty trzeci
w którym sprawy nabierają obrotu tak kryminalnego, że gdyby kanonik Otto Beess to przewidział, bez żadnych ceregieli ostrzygłby Reynevana w mnichy i zamknął w cysterskiej klauzurze. A Reynevan zaczyna zastanawiać się, czy alternatywa ta nie byłaby dla niego zdrowsza.
Węglarzy i smolarzy z pobliskiej wsi, zmierzających o świtaniu w stronę swego miejsca pracy, zaalarmowały i zaniepokoiły dochodzące stamtąd odgłosy. Co tchórzliwsi wzięli z miejsca nogi za pas. Za nimi pospieszyli ci rozsądniejsi, słusznie rozumiejący, że dziś nici z roboty, węgla się nie wypali, smoły i dziegciu nie wydestyluje, mało tego, jeszcze po karku dostać można. Jedynie nieliczni najśmielsi odważyli podkraść się pod smolarnię na tyle blisko, by wyjrzawszy ostrożnie zza pni, dostrzec na polanie jakieś piętnaście koni i tyluż zbrojnych, z czego część w pełnej płycie. Węglarze zobaczyli, że rycerze gestykulują żywo, usłyszeli podniesione głosy, krzyki, przekleństwa. To ostatecznie przekonało węglarzy, że nic tu po nich, że trzeba uciekać, póki jeszcze można. Rycerze toczyli spór, kłócili się, niektórzy byli wręcz wściekli, a od takich rycerzy biedny chłop mógł spodziewać się samych najgorszych rzeczy, na biednym chłopie rycerze zwykli byli wybijać złość i odreagowywać nerwy. Ba, mógł włażący rozeźlonemu szlachetnie urodzonemu pod rękę chłop wziąć nie tylko pięścią w pysk, butem w rzyć czy nahajką po plecach – bywało, sięgnął w złości pan rycerz po miecz, buzdygan lub topór.
Węglarze uciekli. I zaalarmowali wieś. Podpalać wsie rozzłoszczonym rycerzom zdarzało się również.
Na polanie węglarzy toczył się ostry spór, wrzała kłótnia. Buko von Krossig wrzeszczał, aż płoszyły się trzymane przez giermków konie. Paszko Rymbaba gestykulował, Woldan z Osin pomstował, Kuno Wittram przyzywał na świadków świętych i święte. Szarlej zachowywał względny spokój. Notker von Weyrach i Tassilo de Tresckow usiłowali godzić zwaśnionych.
Białowłosy mag siedział opodal na pieńku i demonstrował lekceważenie.
Reynevan wiedział, czego dotyczyła waśń. Dowiedział się w drodze, gdy nocą cwałowali lasami, kluczyli po dąbrowach i bukowinach, wciąż oglądając się, czy aby nie wyłoni się z mroku pościg, nie pojawią się jeźdźcy w rozwianych płaszczach. Pościgu jednak nie było i dało się porozmawiać. Reynevan dowiedział się wówczas wszystkiego od Samsona Miodka. Dowiedział się i osłupiał, dowiedziawszy.
– Nie pojmuję… – rzekł, gdy ochłonął. – Nie pojmuję, jak mogliście zdecydować się na coś podobnego!
– Chcesz powiedzieć – Samson odwrócił się ku niemu – że gdyby chodziło o któregoś z nas, ty nie podjąłbyś prób ratunku? Nawet desperackich? Chcesz mi coś podobnego powiedzieć?
– Nie, nie chcę. Ale nie rozumiem, jak…
– Właśnie – uciął dość ostro, jak na niego, wielkolud. Próbuję ci wyjaśnić, jak. Ale wciąż przeszkadzasz mi wybuchami świętego oburzenia. Racz posłuchać. Dowiedzieliśmy się, że zawiozą cię na zamek Stolz, by tam niebawem zamordować. Czarny furgon poborcy podatków Szarlej wypatrzył już wcześniej. Gdy więc niespodzianie nawinął się Notker Weyrach ze swą comitivą, plan ułożył się sam.
– Pomoc w napadzie na kolektora. Współudział w grabieży w zamian za pomoc w uwolnieniu mnie?
– Jakbyś przy tym był. Taką właśnie zawarto umowę. A że o przedsięwzięciu zwiedział się, pewnie przez czyjąś gadatliwość, Buko Krossig, trzeba było włączyć i jego.
– No i teraz mamy.
– Mamy – zgodził się spokojnie Samson.
Mieli. Dyskusja na węglarskiej polanie robiła się coraz bardziej ostra, tak ostra, że niektórym dyskutantom słowa przestawały wystarczać. Dość widoczne było to zwłaszcza w przypadku Buka von Krossig. Raubritter podszedł do Szarleja i chwycił go oburącz za kubrak na piersi.
– Jeszcze raz… – wycharczał wściekle. – Jeszcze raz wymówisz słowo „nieaktualne”, a pożałujesz. Co ty mi tu opowiadasz, łazęgo? Myślisz może, hultaju, że nie mam lepszych zajęć, jak jeżdżenie po lasach? Straciłem czas w nadziei na łup. Nie mów mi, że nadaremno, bo mnie ręka świerzbi.
– Wolnego, Buko – odezwał się pojednawczo Notker von Weyrach. – Po co zaraz gwałty czynić. Dogadamy się może. A ty, panie Szarleju, nieładnie, pozwól sobie rzec, postąpiłeś. Była umowa, ze będziecie podatkowego poborcę śledzili od Ziębic, że dacie nam znać, którędy ów pojedzie, gdzie się zatrzyma. Czekaliśmy na was. Była wspólna impreza. A wy co?
– W Ziębicach – Szarlej wygładził odzienie – gdy prosiłem pomocy panów, gdy za tę pomoc płaciłem intratną informacją i ofertą, co usłyszałem? Że może panowie pomogą, jeśli im się, cytuję, chciało będzie, w uwolnieniu obecnego tu Reinmara Hagenau. Ale z łupu z napadu na poborcę nie dostanie mi się nawet złamany szeląg. Tak ma wyglądać, według panów, wspólna impreza?
– Szło wam o druha. Miał być wolny…
– I jest wolny. Sam się uwolnił, własnym przemysłem. Chyba więc jasne, że pomoc panów nie jest mi już potrzebna.
Weyrach rozłożył ręce. Tassilo de Tresckow zaklął, Woldan z Osin, Kuno Wittram i Paszko Rymbaba zaczęli wrzeszczeć jeden przez drugiego. Buko von Krossig uciszył ich gwałtownym gestem.
– O niego szło, tak? – spytał z zaciśniętymi zębami, wskazując Reynevana. – Jego mieliśmy ze Stolza wyrwać? Jemu skórę ocalić? A ninie, gdy on wolny, tośmy ci, panie Szarlej, niepotrzebni, tak? Umowa rozwiązana, słowo z wiatrem uleciało? Nadto śmiało, panie Szarlej, nadto chybko! Bo jeśli tobie, panie Szarlej, skóra przyjaciela tak droga, jeśli tak o jej całość stoisz, to wiedz, że ja mogę zaraz tę całość naruszyć! Nie pyskuj mi więc, że umowa rozwiązana, bo twój kompan bezpieczny. Albowiem tu, na tej polanie, w zasięgu mojej ręki, obydwu wam cholernie do bezpieczności daleko!
– Spokojnie – uniósł dłoń Weyrach. – Hamuj się, Buko. Ale ty, panie Szarleju, spuść z tonu. Twój druh już fortunnie uwolniony? Dobra twoja. Myśmy tobie, mówisz, niepotrzebni? Ty nam, wiedz, jeszcze mniej. Ruszaj stąd, jeśli taka twoja wola. Wcześniej za ratunek podziękowawszy. Bo i dnia nie ma, jakeśmy was ratowali, jakeśmy wasze dupska, jak ktoś mądrze zauważył, wyciągnęli z pętli. Bo gdyby was tamten nocny pościg doszedł, to na uszach pokąsanych by się pewno nie skończyło. Zapomniałeś już o tym? Ha, prawda, ty szybko zapominasz. Cóż, rzeknij nam jeszcze tylko na odchodnym, którędy poborca z wozem pojechał, którą drogą z rozdroża. I bywaj, czort z tobą.
– Za waszą nocną pomoc – Szarlej odchrząknął, skłonił się lekko, ale nie przed Bukiem i Weyrachem, lecz w kierunku siedzącego na pniu i przyglądającego się obojętnie siwowłosego maga. – Za waszą nocną pomoc dziękuję. Nie chcąc bynajmniej przypominać, że ledwo jakiś tydzień minął, jakeśmy to my pod Lutomią ratowali dupska panów Rymbaby i Wittrama. Tedy kwita jesteśmy.
A którędy pojechał kolektor, nie wiem, niestety. Zgubiliśmy ślad orszaku przedwczoraj po południu. A że krótko przed zmierzchem spotkaliśmy Reinmara, to nas kolektor interesować przestał.
– Trzymajcie mnie! – wrzasnął Buko von Krossig. – Trzymajcie mnie, kurwa, bo go zabiję! Bo mnie szlag trafi! Słyszeliście? On zgubił ślad! Jego kolektor interesować przestał! Jego, kurwa, przestało interesować tysiąc grzywien! Nasze tysiąc grzywien!
– Jaki tam tysiąc – palnął bez zastanowienia Reynevan. – Tam nie było tysiąca. Tam było… tylko… pięćset…
Szybko, bardzo szybko pojął bezmiar głupstwa, jakie popełnił.
Buko von Krossig dobył miecza ruchem tak szybkim, że zgrzyt klingi w pochwie, zdało się, brzmiał jeszcze, jeszcze wisiał w powietrzu, gdy ostrze dotykało już Reynevanowego gardła. Szarlej zdołał zrobić tylko pół kroku, nim napotkał piersią równie szybko dobyte klingi Weyracha i de Tresckowa. Brzeszczoty pozostałych zaszachowały i zatrzymały Samsona. Znikły, jak zdmuchnięte wiatrem, wszelkie pozory rubasznej życzliwości. Złe, zmrużone, okrutne oczy raubritterów nie pozwalały wątpić, że z broni zrobią użytek. I że uczynią to bez najmniejszych skrupułów.
Siedzący na pniu siwowłosy mag westchnął i pokręcił głową. Minę miał jednak obojętną.
– Hubercik – rzekł powoli Buko von Krossig do jednego z giermków. – Weź rzemień, zrób stryk i zarzuć na tamten konar. Ani drgnij, Hagenau.
– Ani drgnij, Szarlej – powtórzył jak echo de Tresckow. Miecze pozostałych wparły się mocniej w pierś i szyję Samsona.
– A więc – Buko, nie odejmując sztychu od gardła Reynevana, przybliżył się, zajrzał mu w oczy. – A więc na wozie kolektora jest nie tysiąc, lecz pięćset grzywien. Ty to wiesz. A zatem wiesz i to, którędy wóz pojechał. Masz, chłopcze, wybór prosty: albo to wiesz, albo wisisz.
Raubritterzy spieszyli się, narzucali ostre tempo. Nie żałowali koni. Jeśli tylko teren pozwalał, podrywali je do galopu, gnali ile sił.
Weyrach i Rymbaba, pokazało się, znali okolicę, prowadzili na skróty.
Musieli zwolnić, gdy skrót wypadł poprzez silnie podmokły mszar w dolinie rzeczki Budzówki, lewego dopływu Nysy Kłodzkiej. Dopiero wtedy Szarlej, Samson i Reynevan znaleźli sposobność do krótkiej rozmowy.
– Nie róbcie żadnych głupstw – ostrzegł cicho Szarlej. – I nie próbujcie uciekać. Ci dwaj za nami mają kusze i nie spuszczają z nas oka. Lepiej posłusznie jechać z nimi…
– I wziąć – dokończył z przekąsem Reynevan – udział w bandyckim napadzie? Zaprawdę, Szarleju, daleko zawiodła mnie znajomość z tobą. Zostałem rozbójnikiem.
– Przypominam – wtrącił Samson – że zrobiliśmy to dla ciebie. By uratować ci życie.
– Kanonik Beess – dodał Szarlej – nakazał mi cię strzec i chronić…
– I uczynić wyjętym spod prawa?
– To dzięki tobie – odrzekł ostro demeryt – jedziemy na Ściborową Porębę, to ty wydałeś Krossigowi miejsce popasu poborcy. Szybko wydałeś, nawet nie musiał długo tobą potrząsać. Trzeba było twardziej się trzymać, mężnie milczeć. Byłbyś teraz uczciwym wisielcem o czystym sumieniu. Zda mi się, że lepiej byś się czuł w tej roli.
– Przestępstwo jest zawsze…
Szarlej żachnął się, machnął ręką, popędził konia.