Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział trzeci

w którym mowa o rzeczach tak mało – pozornie – mających ze sobą wspólnego jak polowanie z sokołami, dynastia Piastów, kapusta z grochem i herezja czeska. A także o dyspucie o tym, czy, komu i kiedy należy dotrzymywać słowa.

Nad rzeczką Oleśniczką, wijącą się wśród czarnych olszowych łęgów, kęp białych brzóz i zieloniutkich łąk, na wzniesieniu, z którego widać było strzechy i dymy wsi Borowa, książęcy orszak zrobił dłuższy postój Ale nie po to, by popasać. Wręcz przeciwnie. Po to, by się zmęczyć. Znaczy, po wielkopańsku rozerwać.

Gdy podjeżdżali, z mokradeł zerwały się chmary ptactwa, kaczek, cyranek, głowienek, rozeńców, czapli nawet. Na ten widok książę Konrad Kantner, pan na Oleśnicy, Trzebnicy, Miliczu, Ścinawie, Wołowie i Smogorzewie, a pospołu z bratem Konradem Białym także na Koźlu, natychmiast rozkazał orszakowi zatrzymać się i podać sobie ulubione sokoły. Książę maniakalnie wręcz uwielbiał polowanie z sokołami. Oleśnica i ich finanse mogły poczekać, biskup wrocławski mógł poczekać, polityka mogła poczekać, cały Śląsk i cały świat mogły poczekać – na to, by książę mógł zobaczyć, jak jego faworytny Raby drze pierze z krzyżówek, i przekonać się, ze Srebrny będzie dzielny w powietrznej walce z czaplą.

Książę cwałował więc po szuwarach i łęgach jak opętany, a wraz z nim – równie dzielnie, choć trochę z musu – jego najstarsza córka Agnieszka, seneszal Rudiger Haugwitz i kilku paziów karierowiczów.

Reszta orszaku czekała pod lasem. Nie zsiadając z koni, albowiem nikt nie mógł wiedzieć, kiedy księciu się sprzykrzy. Zagraniczny gość księcia ziewał dyskretnie. Kapelan mruczał – zapewne modlitwę, komornik liczył – zapewne pieniądze, minnesinger składał – zapewne rymy, niewiasty księżniczki Agnieszki obgadywały – zapewne inne niewiasty, a młodzi rycerze zabijali nudę objeżdżając i penetrując okoliczne zarośla.

– Ciołek!

Henryk Krompusz wrył konia i obrócił nim, zdziwiony mocno, po czym nadstawił uszu, próbując ustalić, który to z krzaków właśnie okrzyknął go z cicha jego własnym familiarnym przydomkiem.

– Ciołek!

– Kto tu? Pokaz się! Krzaki zaszeleściły.

– Święta Jadwigo… – Krompusz ze zdumienia aż otworzył gębę. – Reynevan? To ty?

– Nie, święta Jadwiga – odrzekł Reynevan głosem kwaśnym jak agrest w maju. – Ciołek, ja potrzebuję pomocy… Czyj to orszak? Kantnera?

Do Krompusza, nim do owego wreszcie zaczęło docierać, dołączyli dwaj inni oleśniccy rycerze.

– Reynevan! – jęknął Jaksa z Wiszni. – Chryste Panie, jak ty wyglądasz!

Ciekawe, pomyślał Reynevan, jak ty byś wyglądał, gdyby ci koń padł zaraz za Bystrem. Gdybyś musiał całą noc błąkać się po bagnach i uroczyskach nad Świerzną, a nad ranem zamienić mokre i ubłocone łachy na gwizdniętą z wiejskiego płota siermięgę. Ciekawe, jak ty byś po czymś takim wyglądał, wymuskany paniczu.

Przyglądający się im dość ponurym wzrokiem trzeci oleśnicki rycerz, Benno Ebersbach, zapewne myślał podobnie.

– Zamiast dziwować się – powiedział sucho – dajcie mu jakieś odzienie. Zdejmuj te łachmany, Bielau. Nuże, panowie, wyciągajcie z juków, co tam który ma.

– Reynevan – do Krompusza nadal słabo dochodziło. -To ty?

Reynevan nie odpowiedział. Wciągnął rzucone mu koszulę i kabat. Był tak zły, że aż bliski płaczu.

– Potrzebuję pomocy… – powtórzył. – Nawet bardzo potrzebuję.

– Widzimy i wiemy – potwierdził skinieniem głowy Ebersbach. – I też jesteśmy zdania, że bardzo. Jak najbardziej bardzo. Chodź. Trzeba pokazać cię Haugwitzowi. I księciu.

– On wie?

– Wszyscy wiedzą. O sprawie jest głośno.

Jeśli Konrad Kantner ze swą pociągłą twarzą, przedłużonym łysiną czołem, czarną brodą i przenikliwymi oczami mnicha niezbyt przypominał typowego przedstawiciela dynastii, to w przypadku jego córki Agnieszki nie mogło być wątpliwości – niedaleko upadło to jabłuszko od śląsko-mazowieckiej jabłoni. Księżniczka miała płowe włosy, jasne oczy i mały, zadarty, wesoły nosek Piastówny, unieśmiertelniony już słynną rzeźbą w katedrze naumburskiej. Agnieszka Kantnerówna, jak szybko obliczył Reynevan, miała około piętnastu lat, musiała więc już być komuś zaswatana. Reynevan nie pamiętał plotek.

– Wstań, – Wstał.

– Wiedz – przemówił książę, wiercąc go ognistym spojrzeniem – że nie pochwalam twego uczynku. Ba, mam go za niecny, naganny i karygodny. I szczerze doradzam ci skruchę i pokutę, Reinmarze Bielau. Mój kapelan zapewnia mnie, że w piekle jest specjalna enklawa dla cudzołożników. Biesy mocno trapią tam grzeszników na narzędziu grzechu. W szczegóły nie wejdę z uwagi na obecność dziewczęcia.

Seneszal Rudiger Haugwitz parsknął gniewnie. Reynevan milczał.

– Jakie zadośćuczynienie dasz Gelfradowi von Sterczą – ciągnął Kantner – to już sprawa twoja i jego. Nie mieszać mi się do tej rzeczy, zwłaszcza, żeście obaj wasalami nie moimi, ale księcia Jana na Ziębicach. I w zasadzie do Ziębic powinienem cię odprawić. Umywszy ręce.

Reynevan przełknął ślinę.

– Ale – podjął książę po chwili dramatycznego milczenia – jam nie Piłat, to raz. Dwa, przez wzgląd na twego ojca, który pod Tannenbergiem położył życie u boku mego brata, nie dopuszczę, by zamordowano cię w ramach głupiej rodowej wróżdy. Trzy, w ogóle najwyższy czas, by skończyć z rodowymi wróżdami i żyć jak przystało na Europejczyków. To tyle. Pozwalam ci podróżować w moim orszaku choćby i do samego Wrocławia. Ale w oczy mi się nie pchaj. Bo nie cieszy ich twój widok.

– Wasza książęca…

– Odejdź, powiedziałem.

Polowanie było zakończone definitywnie. Sokoły dostały kapturki na łby, upolowane kaczki i czaple kruszały, przytroczone do drabinek wozu, książę był zadowolony, jego orszak też, bo zapowiadająca się na dłużej gonitwa wcale długo nie trwała. Reynevan złowił kilka wyraźnie wdzięcznych spojrzeń – po orszaku zdążyło się roznieść, że to ze względu na niego książę skrócił polowanie i wznowił podróż. Reynevan miał uzasadnione obawy, że nie tylko to zdążyło się roznieść. Uszy mu płonęły jak na cenzurowanym.

– Wszyscy – zaburczał do jadącego obok Benno Ebersbacha – wszystko wiedzą…

– Wszyscy – potwierdził wcale nie wesoło oleśnicki rycerz. – Ale, na twoje szczęście, nie wszystko.

– Hę?

– Ty durnia udajesz, Bielau? – spytał Ebersbach, nie podnosząc głosu. – Kantner jak nic przegnałby cię, a może i odesłał w pętach kasztelanowi, gdyby wiedział, że w Oleśnicy padł trup. Tak, tak, nie wybałuszaj na mnie oczu. Młody Nikłaś von Sterczą nie żyje. Rogi Gelfrada rogami, ale zabitego brata Sterczowie nie wybaczą ci w życiu.

– Palcem… – powiedział po serii głębokich oddechów Reynevan. – Palcem nawet nie tknąłem Niklasa. Przysięgam.

– Do kompletu – Ebersbach w sposób widoczny nie przejął się przysięgą – piękna Adela oskarżyła cię o czary. O to, żeś ją zauroczył i bezwolną wykorzystał.

– Nawet jeśli to prawda – odpowiedział po małej chwili Reynevan – to zmuszono ją do tego. Grożąc śmiercią. Przecie mają ją w ręku…

– Nie mają – zaprzeczył Ebersbach. – Od augustianów, u których publicznie oskarżyła cię o czarcie praktyki, piękna Adela uciekła do Ligoty. Za furtę klasztoru cysterek.

Reynevan odetchnął z ulgą.

– Nie wierzę – powtórzył – w te oskarżenia. Ona mnie kocha. A ja kocham ją.

– Pięknie.

– A żebyś wiedział, ze pięknie.

– Prawdziwie pięknie – spojrzał mu w oczy Ebersbach – zrobiło się wszelakoż, gdy zrewidowali twoją pracownię.

– Ha. Tego się bałem.

– I jakże słusznie. Moim skromnym zdaniem tylko dlatego nie masz już na karku Inkwizycji, że jeszcze nie skończyli inwentaryzować diabelstw, które u ciebie znaleźli. Przed Sterczami Kantner może cię obroni, ale przed Inkwizycją raczej nie. Gdy rozniesie się o tym czarnoksięstwie, sam cię im wyda. Nie jedź z nami do Wrocławia, Reynevan. Odłącz się wcześniej i uciekaj, skryj się gdzieś. Dobrze ci radzę.

Reynevan nie odpowiedział.

– A tak przy okazji – rzucił od niechcenia Ebersbach.

– Faktycznie znasz się na magii? Bo ja, widzisz, pannę ostatnio poznałem… No… Jakby tu rzec… Przydałby się jakiś eliksir…

Reynevan nie odpowiedział. Od czoła orszaku rozległ się okrzyk.

– Co jest?

– Byków – zgadł Ciołek Krompusz, popędzając konia.

– Karczma „Pod Gąsiorem”.

– I chwalić Boga – dodał półgłosem Jaksa z Wiszni – bom zgłodniał okrutnie przez całe to zasrane polowanie.

Reynevan i tym razem nie odpowiedział. Dobywające się z jego trzewi przeciągłe burczenie było aż nadto wymowne.

Gospoda „Pod Gąsiorem” była duża i zapewne znana, sporo było tu bowiem gości, zarówno miejscowych, jak i przyjezdnych, co dało się miarkować po koniach, wozach i krzątających się wokół tychże pachołkach i zbrojnych. Gdy orszak księcia Kantnera z wielkim fasonem i hałasem wjechał na podwórze, karczmarz był już uprzedzony. Wypadł przed wejście jak kula z bombardy, rozganiając drób i rozpryskując gnój. Przestępował z nogi na nogę i giął się w ukłonach.

– Powitać, powitać, Bóg w dom – dyszał. – Jakiż to zaszczyt, jakiż honor, że wasza jaśnie oświecona łaskawość…

– Ludno tu coś dzisiaj – Kantner zsiadł z przytrzymywanego przez pachołków gniadosza. – Kogóż to gościsz? Któż to garnki tu opróżnia? Starczy aby i dla nas?

– Niechybnie starczy, niechybnie – zapewnił karczmarz, z trudem łapiąc oddech. – A już i nie ludno wcale… Ścierciałków, goliardów i kmieciów wen wygnałem… ledwo com wasze miłoście na gościńcu zoczył. Wolna całkiem izba ninie, wolny także alkierz, jeno…

– Jeno co? – nastroszył brwi Rudiger Haugwitz.

– W izbie goście. Ważne i duchowne osoby… Posły. Nie śmiałem…

– To i dobrze – przerwał Kantner – że nie śmiałeś. Mnie byś despekt uczynił i całej Oleśnicy, gdybyś śmiał. Goście to goście! A jam Piast, nie saraceński sułtan, dla mnie żadna ujma jeść pospołu z gośćmi. Prowadźcie, panowie.

W zadymionej nieco i przepełnionej zapachem kapusty izbie faktycznie nie było ludno. Po prawdzie, to zajęty był jeden tylko stół, za którym zasiadało trzech mężczyzn. Wszyscy mieli tonsury. Dwóch nosiło strój charakterystyczny dla duchownych w podróży, ale tak bogaty, że nie mogli to być żadni zwykli proboszcze. Trzeci miał na sobie habit dominikanina.

10
{"b":"89087","o":1}