Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział dwudziesty drugi

w którym okazuje sią, że nasi bohaterowie bardzo pechowo wybrali miejsce na nocleg. Potwierdza się też – choć rzecz ujawni się dużo później – znana prawda, że w historycznych czasach najdrobniejsze nawet zdarzenie może okazać się brzemienne w historyczne skutki.

Reynevan, mimo zmęczenia, spał źle i niespokojnie. Przed zaśnięciem ciskał się w kłującym, pełnym ostów sianie i wiercił między Szarlejem a Samsonem, zarabiając na kilka przekleństw i kuksańców. Potem jęczał przez sen, widząc krew płynącą z ust przeszywanego mieczami Peterlina. Wzdychał, widząc nagą Adelę de Sterczą, siedzącą okrakiem na księciu Janie Ziębickim, pojękiwał, widząc, jak książę bawi się jej tańczącymi rytmicznie piersiami, głaszcząc je i ściskając. Potem, ku jego zgrozie i rozpaczy, miejsce zwolnione przez Adelę zajęła na księciu Nikoletta Jasnowłosa, czyli Katarzyna Biberstein, ujeżdżając niezmordowanego Piasta z nie mniejszymi niż Adela energią i entuzjazmem. I z nie mniejszą w finale satysfakcją.

Potem były półgołe dziewczyny z rozwianym włosem, lecące na miotłach przez podświetlone łunami niebo, wśród stad kraczących wron. Był pełznący po ścianie pomurnik, bezgłośnie rozwierający dziób. Był oddział cwałujących wśród pól zakapturzonych rycerzy, krzyczących niezrozumiale. Była turris fulgurata, trafiona piorunem, rozsypująca się wieża, był spadający z niej człowiek. Był człowiek biegnący po śniegu, palący się, cały w płomieniach. Potem była bitwa, huk dział, palba samostrzałów, łomot kopyt, rżenie koni, szczęk oręża, krzyki…

Obudził go łomot kopyt, rżenie koni, szczęk oręża, krzyki. Samson Miodek w samą porę zakrył mu usta dłonią.

Podwórzec grangii roił się od pieszych i konnych.

– Aleśmy wpadli – mruknął Szarlej, obserwujący majdan przez szparę między belkami. – Zaprawdę, jak jeż w gówno.

– Czy to pościg? Z Ziębic? Za mną?

– Gorzej. To jakiś, cholera, zjazd. Cały tłum ludzi. Widzę wielmożów. I rycerzy. Psiakrew, akurat tutaj? Na tym odludziu?

– Zwiewajmy póki czas.

– Niestety – Samson wskazał głową w stronę owczarni – czas minął. Zbrojni gęsto otoczyli cały teren. Wygląda, że po to, by nikogo tu nie dopuścić. Ale wątpię, by zechcieli kogoś wypuścić. Zbyt późno się zbudziliśmy. Aż dziw, że nie wyrwał nas ze snu aromat, mięso pieką od świtu…

Faktycznie, od strony podwórca dolatywał coraz silniejszy zapach pieczeni.

– Ci zbrojni – Reynevan znalazł i dla siebie dziurę do patrzenia – noszą biskupią barwę. To może być Inkwizycja.

– Pięknie – mruknął Szarlej. – Kurwa, pięknie. Jedyna nasza nadzieja w tym, że do stodoły nie zajrzą.

– Niestety – powtórzył Samson Miodek. – Nadzieja to płonna, bo właśnie tu idą. Zakopmy się w siano. A gdyby nas znaleźli, udawajmy idiotów.

– Tobie łatwo mówić.

Reynevan dogrzebał się przez siano aż do desek pułapu, znalazł szparę, przyłożył do niej oko. Widział więc, jak do stodoły wpadli knechci, ku jego rosnącemu przerażeniu penetrując wszystkie zakamarki, bodąc nawet glewiami snopki i słomę w sąsieku. Jeden wdrapał się na drabinę, ale na poddasze nie wszedł, zadowolił się pobieżnym rzutem oka.

– Chwała i dzięki – wyszeptał Szarlej – odwiecznemu żołnierskiemu olewactwu.

Niestety, nie był to koniec. Po knechtach do stodoły wpadli pachołkowie i mnisi. Klepisko uprzątnięto i wymieciono. Nasypano pachnącej jedliny. Wtarabaniono ławy. Wstawiono sosnowe krzyżaki, na nich ułożono deski. Deski nakryto płótnem. Zanim jeszcze wniesiono antałki i kubki, Reynevan wiedział już, na co się zanosi.

Trochę potrwało, nim do stodoły wkroczyli wielmoże. Zrobiło się kolorowo, pojaśniało od zbroi, klejnotów, złotych łańcuchów i klamr, słowem, rzeczy zupełnie nie pasujących do obskurnego wnętrza.

– Zaraza… – szepnął Szarlej, też z okiem przy szparze. – Akurat w tej stodole urządzili sobie tajną naradę. Nie byle jakie to figury… Konrad, biskup wrocławski, we własnej osobie. A ten obok niego to Ludwik, książę na Brzegu i Legnicy…

– Ciszej…

Reynevan też rozpoznał obu Piastów. Konrad, od lat ośmiu biskup Wrocławia, zadziwiał swą iście rycerską posturą i czerstwym obliczem, zaskakującymi wobec zamiłowania do opilstwa, obżarstwa i wszeteczeństwa, powszechnie znanych i przysłowiowych już przywar kościelnego dostojnika. Pewnie była to zasługa mocnego organizmu i zdrowej piastowskiej krwi, inni bowiem dostojnicy, nawet chlejący mniej i kurwiący się rzadziej, w wieku Konrada nosili już brzuchy do kolan, wory pod oczami i sinoczerwone nosy – jeśli jeszcze mieli nosy. Liczący zaś sobie czterdzieści wiosen Ludwik Brzeski przypominał króla Artura z rycerskich miniatur – długie falujące włosy okalały, niby aureola, oblicze natchnione jak u poety, choć męskie zarazem.

– Prosim za stół, szlachetni panowie – przemówił biskup, znowu zaskakując, tym razem dźwięcznym głosem młodzieńca. – Choć to stodoła, nie pałac, ugościmy czym chata bogata, a proste wiejskie jadło nagrodzimy węgrzynem, jakiego i u króla Zygmunta w Budzie nie zawsze staje. Co nam potwierdzi królewski kanclerz, imć pan Schlick. Jeśli, rzecz jasna, takim trunek znajdzie.

Młody, lecz bardzo poważnie i bogato wyglądający mężczyzna ukłonił się. Na lentnerze nosił herb – klin srebrny w polu czerwonym i trzy pierścienie o odwrotnej tynkturze.

– Kaspar Schlick – szepnął Szarlej. – Osobisty sekretarz, poufnik i doradca Luksemburczyka. Duża kariera jak na takiego gołowąsa…

Reynevan wyciągnął słomkę z nosa, nadludzkim wysiłkiem tłumiąc kichnięcie. Samson Miodek syknął ostrzegawczo.

– Szczególnie serdecznie witam – kontynuował biskup Konrad – jego dostojność Jordana Orsiniego, członka kolegium kardynalskiego, ninie legata Jego Świątobliwości papieża Marcina. Witam także przedstawiciela państwa zakonnego, szlachetnego Gotfryda Rodenberga, wójta z Lipy. Witam również naszego czcigodnego gościa z Polski oraz gości z Moraw i z Czech. Witajcie i siadajcie.

– Aż tu pieprzonego Krzyżaka przyniosło – mruczał Szarlej, usiłując nożem powiększyć szparę w pułapie. – Wójt z Lipy. Gdzie to? W Prusiech pewnie. A któż ci inni będą? Widzę tam pana Putę z Czastolovic… Ten barczysty, z czarnym lwem w złotym polu, to Albrecht von Kolditz, starosta świdnicki… Zaś ten z Odrzywąsem w herbie to musi być któryś z panów z Kravarz.

– Bądź cicho – syknął Samson. – I przestań dłubać… Bo nas wykryją po wpadających do kubków drzazgach…

Na dole, w rzeczy samej, wznoszono kubki i przepijano do się, służba uwijała się z dzbanami. Kanclerz Schlick skomplementował wino, ale nie wiadomo było, czy nie z dyplomatycznej grzeczności. Siedzący za stołem wydawali się nawzajem znać. Z pewnymi wyjątkami.

– Kimże jest – zainteresował się biskup Konrad – wasz młody towarzysz, monsignore Orsini?

– To mój sekretarz – odparł legat papieski, mały, siwy i mile uśmiechnięty staruszek. – Zwie się Mikołaj z Kuzy. Wielką wróżę mu karierę w służbie naszego Kościoła. Vero, wielce mi się w mej misji przysłużył, umie bowiem jak nikt heretyckie, a zwłaszcza lollardzkie i husyckie tezy obalać. Jego dostojność biskup krakowski może potwierdzić.

– Biskup krakowski… – syknął Szarlej. – Zaraza… To jest…

– Zbigniew Oleśnicki – potwierdził szeptem Samson Miodek. – Na Śląsku, w konszachtach z Konradem. Cholera, aleśmy wpadli. Bądźcie cicho jako te myszki. Bo jeśli nas odkryją, to po nas.

– Jeśli tak – podjął na dole biskup Konrad – to może wielebny Mikołaj z Kuzy rozpocznie? Bo przecie właśnie taki cel przyświeca naszemu zgromadzeniu: husyckiej zarazie kres położyć. Nim tu jadła podadzą a wina, nim podjemy i popijemy, niechaj nam księżyk Husa nauki obali. Słuchamy.

Służba wniosła na nosiłkach i zwaliła na stół upieczonego wołu. Błysnęły i poszły w ruch sztylety i noże. Młody Mikołaj z Kuzy wstał zaś i zaczął przemawiać. A choć oczy świeciły mu się na widok pieczystego, głos młodego księdza nie zadrżał.

– Iskra rzecz jest mała – mówił z egzaltacją – lecz gdy na suchą rzecz trafi, miasta, mury, lasy wielkie gubi. Kwas też mała i nikczemna rzecz się zda, a wszakże wszystkie dzieże kwasi. Zaś nieżywa mucha, powiada Eklezjastes, zepsuje naczynie wonnego olejku. Tak zła nauka od jednego się poczyna, ledwie dwóch albo trzech ma na początku słuchaczów, lecz pomału kancer się w ciele szerzy, a jako mówią: parszywa owca wszystką trzodę zaraża. A tak iskrę wnetże, skoro się ukaże, gasić, i kwas od dzieży odmiatać, i złe ciało odcinać, i parszywą owcę z owczarni wypędzać potrzeba, aby dom wszystek i ciało, i dzieża, i bydło nie zginęło…

– Złe ciało odcinać – powtórzył biskup Konrad, szarpiąc zębami kawał wołowiny, ociekający tłuszczem i krwawym sokiem. – Dobrze, iście dobrze prawicie, młody panie Mikołaju. W chirurgii sprawa! Żelazo, ostre żelazo najlepszą na husycki kancer medycyną. Wyciąć! Rżnąć heretyków, rżnąć, a bez litości!

Zgromadzeni za stołem też wyrazili aprobatę, bełkocąc z pełnymi ustami i gestykulując ogryzanymi kośćmi. Wół pomału przemieniał się w woli szkielet, a Mikołaj Kuzańczyk obalał po kolei wszystkie husyckie błędy, po kolei obnażał wszystkie niedorzeczności nauki Wiklefa: zaprzeczanie Przemienieniu, zaprzeczanie istnieniu czyśćca, odrzucanie kultu świętych i ich wizerunków, odrzucanie spowiedzi usznej. Wreszcie doszedł do komunii sub utraque specie i obalił ją również.

– Pod jedną – wołał – pod chleba jeno postacią ma być dla wiernych komunia. Mówi przecie Mateusz: Chleba naszego powszedniego, panem nostrum supersubstantialem daj nam dzisiaj. Mówi Łukasz: Wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Gdzie tu o winie mowa? Zaprawdę, jeden i tylko jeden jest od Kościoła uchwalony i potwierdzony zwyczaj, by pospolity człowiek pod jedną tylko postacią przyjmował. I na tym każdy, który wyznawa, poprzestawać winien!

– Amen – dokończył, oblizując palce, Ludwik Brzeski.

– Dla mnie – lwio ryknął biskup Konrad, cisnąwszy kość w kąt – mogą sobie husyci przyjmować choćby nawet pod postacią klistiery, od dupy strony! Ale te skurwysyny chcą mnie ograbić! O bezwzględnej sekularyzacji dóbr kościelnych wrzeszczą, o ewangelicznym jakoby ubóstwie kleru! Znaczy się: nam odebrać, a między siebie rozdrapać! O, na mękę Pańską, temu nie być! Po moim trupie! A prędzej po ich kacerskiej padlinie! Oby zdechli!

76
{"b":"89087","o":1}