Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział ósmy

w którym z początku jest pięknie. A później nie bardzo.

Reynevan był wesół i szczęśliwy. Przepełniała go radość, a wszystko dokoła zachwycało pięknem. Piękna była dolina Górnej Oławy, wcinającej się zakolami w zielone wzgórza. Pięknie dreptał biegnącą wzdłuż rzeki drogą przysadzisty gniady źrebiec, podarunek od kanonika Ottona Beessa. Cudnie śpiewały wśród drzew drozdy, jeszcze cudniej wśród łąk skowronki. Nastrojowo brzęczały pszczoły, żuki i końskie muchy. Wiejący od wzgórz zefirek przynosił upojne wonie – już to jaśminu, już to czeremchy. Już to gówna – były widać w okolicy ludzkie sadyby.

Reynevan był wesół i szczęśliwy. Miał powody.

Nie udało mu się, mimo wysiłków, spotkać ani pożegnać z niedawnymi towarzyszami podróży, żałował tego, zwłaszcza tajemnicze zniknięcie Urbana Horna rozczarowało go mocno. Ale to właśnie wspomnienie Horna natchnęło go do działania.

Oprócz gniadego ogierka z białą strzałką na czole kanonik Otto obdarzył go dodatkowo na drogę trzosem, i to o wiele cięższym niż sakieweczka otrzymana przed tygodniem od Konrada Kantnera. Ważąc trzos w ręku i po wadze domyślając się wewnątrz nie mniej niż trzydziestu praskich groszy, Reynevan po raz kolejny przekonywał się o wyższości stanu duchownego nad rycerskim.

Ów trzos odmienił jego los.

W jednej ze strzelińskich karczem, które odwiedził w poszukiwaniu Horna, napotkał bowiem totumfackiego kanonika, ojca Felicjana, łapczywie wyjadającego z rynki usmażoną w grubych plastrach kiełbasę i popijającego tłustość ciężkim lokalnym piwem. Reynevan z miejsca wiedział, co należy uczynić. I nawet nie musiał się zbytnio wysilać. Księżulo na widok trzosa oblizał się, a Reynevan wręczył mu go bez cienia żalu. I bez liczenia, ile w nim faktycznie jest. Rzecz jasna, natychmiast zdobył wszystkie potrzebne informacje. Ojciec Felicjan powiedział wszystko, ba, był gotów zdradzić dodatkowo kilka sekretów zasłyszanych na spowiedzi, Reynevan jednak odmówił grzecznie, albowiem imiona penitentów nic mu nie mówiły, a ich grzechy i grzeszki nie interesowały go wcale.

Wyjechał ze Strzelina rankiem. Bez szeląga niemal przy duszy. Ale wesół i szczęśliwy.

Jechał zaś bynajmniej nie tam, dokąd kazał mu jechać kanonik. Nie głównym traktem, na zachód, przez Dębowe Góry, południowym podnóżem Raduni, ku Świdnicy i Strzegomiowi. Całkiem wbrew kategorycznemu zakazowi, obróciwszy się do masywu Raduni i Ślęzy plecami, Reynevan jechał na południe, w górę Oławy, drogą wiodącą do Henrykowa i Ziębic.

Wyprostował się w siodle, łowiąc nozdrzami kolejne niesione przez wiatr miłe wonie. Ptaszęta śpiewały, przygrzewało słonko. Ach, jakżeż piękny był świat cały. Reynevan miał ochotę zakrzyczeć z radości.

Piękna Adela, Gelfradowa żona, zdradził mu ojciec Felicjan w zamian za ważącą około trzydziestu groszy sakiewkę, choć, wydawałoby się, osaczona przez szwagrów Sterczów w ligockim klasztorze cysterek, zdołała uciec i zmylić pogonie. Umknęła do Ziębic, by tam utaić się w klasztorze klarysek. Prawda, opowiadał księżulo, wylizując rynkę, prawda, że książę ziębicki Jan, zwiedziawszy się, surowo nakazał mniszkom wydać żonę swego wasala. Wziął ją pod areszt domowy, dopokąd nie wyjaśni się sprawa domniemanego cudzołóstwa. Ale, tu ojciec Felicjan beknął zdrowo i piwnie, choć grzech woła kary, niewiasta jest w Ziębicach bezpieczna, ze strony Sterczów nie grozi już jej samosądna przemoc ni ukrzywdzenie. Książę Jan, tu ojciec Felicjan wysmarkał się, dobitnie przestrzegł Apecza Sterczę, ba, na posłuchaniu palcem mu pogroził. Nie, nie zdołają już Sterczowie niczego złego uczynić bratowej. Nie ich siła.

Reynevan popędził gniadosza przez żółtą od dziewanny i fioletową od łubinu łąkę. Chciało mu się śmiać i krzyczeć z radości. Adela, jego Adela pokazała Sterczom dulę, zrobiła z nich durniów i kpów, wystrychnęła na dudków. Myśleli, że osaczyli ją w Ligocie, a ona – smyk! I tyle ją widzieli. Ach, jak pieklił się pewnie Wittich, jak srożył i miotał bezsilne bluźnierstwa Morold, jak krew mało nie zalała Wolfhera! A Adela w skok, w noc, na siwej klaczy, z powiewającym warkoczem…

Zaraz, zreflektował się. Adela nie nosi warkocza.

Muszę się opanować, pomyślał trzeźwo, popędzając ogierka. Nikoletta, amazonka z jasną jak słoma kosą, nie znaczy wszak dla mnie nic. Owszem, ocaliła mnie, odciągnęła pościg, odwdzięczę się za to przy sposobności. Ba, do nóg padnę. Ale kocham Adelę i tylko Adelę, to Adela jest panią mego serca i mych myśli, myślę tylko o Adeli, w ogóle nie zaprząta mnie ni ten jasny warkocz, ni to błękitne wejrzenie spod sobolowego kołpaczka, ni te malinowe usta, ni te kształtne uda, obejmujące boki siwej klaczy…

Kocham Adelę. Adelę, od której dzielą mnie wszystkiego jakieś trzy mile. Gdybym puścił konia w cwał, byłbym u ziębickich bram jeszcze przed wybiciem południa.

Spokojnie, spokojnie. Bez ferworu. Z chłodną głową. Wpierw, korzystając z okazji, że to po drodze, muszę odwiedzić brata. Gdy wyzwolę Adelę z książęcego aresztu w Ziębicach, uciekniemy oboje do Czech lub na Węgry. Peterlina mogę nie zobaczyć już nigdy. Muszę się pożegnać z nim, wyjaśnić. Prosić o braterskie błogosławieństwo.

Kanonik Otto zabronił. Kanonik Otto nakazał, by po wilczemu, by nigdy po uczęszczanych ścieżkach. Kanonik Otto ostrzegł, że pościg może czatować w okolicach Peterlinowego siedliszcza…

Ale Reynevan i na to miał sposób.

Do Oławy wpadał dopływ, rzeczka, strumyk raczej, utajony wśród sitowia, ledwie widoczny pod baldachimem olch. Reynevan ruszył w górę owego strumyka. Znał drogę. Drogę, która wiodła nie do Balbinowa, gdzie Peterlin mieszkał, ale do Powojowic, gdzie pracował.

Pierwszy sygnał, że do Powojowic już blisko, dał po jakimś czasie właśnie ów strumyk, brzegiem którego Reynevan podróżował. Strumyk wpierw zaczął śmierdzieć, zrazu lekko, potem mocniej, potem wręcz okropnie. Jednocześnie woda zmieniła kolor, i to radykalnie – na brudnoczerwony. Reyneyan wyjechał z lasu i z daleka już ujrzał przyczyny – ogromne drewniane stojaki suszarni, z których zwisały ufarbowane sztuki płótna i postawy sukna. Przeważał kolor czerwony – zasygnalizowana już przez strumyk produkcja dzienna – ale były też tkaniny błękitne, ciemnoniebieskie i zielone.

Reynevan znał te kolory, obecnie bardziej już kojarzone z Piotrem von Bielau niźli tynktury rodowego herbu. Miał zresztą w tych kolorach jakąś tam cząstkę własnego udziału, pomagał bratu w uzyskiwaniu barwników. Głęboka, żywa czerwień barwionych u Peterlina sukien i płócien pochodziła z sekretnej kompozycji alkiermesu, żmijowca i marzanny. Wszystkie odcienie błękitu Peterlin uzyskiwał poprzez mieszanie soku borówek z urzetem, który to urzet zresztą – jako jeden z nielicznych na Śląsku – sam uprawiał. Urzet mieszany z szafranem i krokoszem dawał piękną intensywną zieleń.

Wiatr powiał w jego stronę, przynosząc smród, od którego aż łzawiły oczy i skręcały się włoski w nozdrzach. Komponenty barwisrskie, bielidła, ługi, kwasy, potaże, glinki, popioły i łoje były dostatecznie smrodliwe, nielicho woniała też zepsuta serwatka, w której – wedle receptur flamandzkich – moczono lniane płótno w końcowym stadium procesu bielenia. Wszystko to nie umywało się jednak do odoru używanego w Powójowicach podstawowego środka – wystałego ludzkiego moczu. Mocz, który w wielkich kadziach leżakował około dwóch tygodni, był potem obficie używany w foluszu, przy spilśnianiu sukna. Efekt był taki, że powójowicki folusz wraz z okolicą cuchnął szczynami jak jasne nieszczęście, a przy sprzyjających wiatrach smród potrafiło donieść aż do klasztoru cystersów w Henrykowie.

Reynevan jechał brzegiem czerwonej i śmierdzącej jak latryna rzeczki. Słyszał już folusz – nieustający łoskot poruszanych wodą kół napędowych, stukot i skrzyp zębatek, zgrzyty przekładni; na wszystko rychło nałożył się głęboki, wstrząsający gruntem łomot – bicie stęporów, tłukących sukno w stępach. Folusz Peterlina był foluszem nowoczesnym, oprócz kilku tradycyjnych stanowisk ze stęporami posiadał też napędzane wodą młoty, które pilśniły szybciej, lepiej i równiej. I głośniej.

W dole nad rzeczką, za dalszymi suszarniami i rzędem dołów farbiarni zobaczył zabudowania, szopy i zadaszenia folusza. Stało tam, jak zwykle, dobrych dwadzieścia wozów, najróżniejszej wielkości i konstrukcji. Reynevan wiedział, że były to wozy zarówno dostawców – Peterlin importował z Polski duże ilości potażu – jak i wehikuły tkaczy, przywożących sukno do pilśnienia. Renoma Powojowic sprawiała, że przybywali tu tkacze z całej okolicy, z Niemczy, Ziębic, Strzelina, Grodkowa, Frankensteinu nawet. Widział majstrów tkackich, tłoczących się dookoła folusza i dozorujących robotę, słyszał ich wybijające się nawet ponad łoskot maszyny krzyki. Jak zwykle kłócili się z folusznikami o sposób układania i przewracania sukna w stępach. Dostrzegł wśród nich kilku mnichów w białych habitach z czarnymi szkaplerzami, to też nie była nowina, henrykowski klasztor cystersów produkował liczące się ilości sukna i był u Peterlina stałym klientem.

Tym, którego Reynevan nie widział natomiast, był właśnie Peterlin. Jego brat, który bywał w Powojowicach bardzo widoczny, zwykł był bowiem objeżdżać cały teren. Na koniu, by się dystyngwować. Piotr von Bielau był w końcu rycerzem.

Co dziwniejsze, nigdzie nie dało się też widzieć chudej i wysokiej postaci Nicodemusa Verbruggena, pochodzącego z Gandawy Flamanda, wielkiego majstra od folusznictwa i farbiarstwa.

Przypomniawszy sobie w porę przestrogi kanonika, Reynevan wjechał w zabudowania skrycie, za wozami kolejnych przybywających klientów. Opuścił na nos kapelusz, zgarbił się w siodle. Nie zwróciwszy niczyjej uwagi podjechał pod dom Peterlina.

Gwarny zwykle i pełen ludzi budynek zdawał się zupełnie pusty. Nikt nie zareagował na jego okrzyk, nie zainteresował się trzaśnięciem drzwiami. Ni żywego ducha nie było ani w długiej sieni, ani w czeladnej. Wszedł do izby.

Na podłodze przed paleniskiem komina siedział majster Nicodemus Verbruggen, szpakowaty, ostrzyżony jak chłop, ale odziany jak pan. Komin huczał ogniem. Flamand zaś darł i wrzucał w płomienie karty papieru. Kończył już. Na kolanach miał kilka zaledwie arkuszy, w ogniu zaś czerniała i zwijała się cała sterta.

27
{"b":"89087","o":1}