Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział dwudziesty pierwszy

w którym znowu zjawiają się czerwony goliard i czarny wóz, a na wozie pięćset z górą grzywien. A wszystko skutkiem tego, że Reynevan znowu leci za spódniczką.

Około południa drogę zatarasował mu wiatrołom – ogromna, sięgająca dalekiej ściany boru połać połamanych, lezących pokotem pni. Zapora strzaskanych tramów, bezład splątanych konarów, chaos powykręcanych jakby w męce, wydartych z ziemi korzeni i labirynt wykrotów były iście obrazem jego duszy. Alegoryczny krajobraz nie tylko zatrzymał go, lecz zmusił do myślenia.

Po rozstaniu z księciem Bolkiem Wołoszkiem Reynevan apatycznie jechał na południe, tam, dokąd wiatr gnał zwały ciemnych chmur. Właściwie nie wiedział, czemu właśnie taki kierunek wybrał. Czy dlatego, że wskazał go na odjezdnym Wołoszek? Czy instynktownie wybrał szlak oddalający go od miejsc i spraw budzących w nim lęk i odrazę? Od Sterczów, Strzegomia i pana von Laasan, Hayna von Czirne, świdnickiej Inkwizycji, zamczyska Stolz, Ziębic, księcia Jana…

I Adeli.

Wiatr pędził chmury tak nisko, ze niemal, wydawało się, zawadzą o szczyty drzew za wiatrołomem. Reynevan westchnął.

Ach, jak zabolały, jak targnęły sercem i trzewiami zimne słowa księcia Bolka! W Ziębicach nie ma już czego szukać! Na rany Chrystusa! Słowa te, może dlatego, ze tak bezlitośnie szczere, tak prawdziwe, zabolały bardziej niż zimne i obojętne spojrzenie Adeli, niż jej okrutny głos, gdy poduszczała na niego rycerzy, niż ciosy, które z tej przyczyny spadły na niego, niż więzienie. W Ziębicach nie ma już czego szukać. W Ziębicach, ku którym zmierzał pełen nadziei i miłości, skroś niebezpieczeństw, ryzykując zdrowiem i życiem. W Ziębicach nie ma już czego szukać!

Nigdzie zatem nie mam już niczego, pomyślał zapatrzony w plątaninę korzeni i konarów. Miast zatem uciekać, by szukać tego, czego już nie ma, czy nie lepiej zawrócić do Ziębic? Znaleźć sposobność spotkania oko w oko z niewierną kochanką? By jak ów rycerz z ballady, co za rzuconą przez płochą damę rękawiczką wszedł w cwinger między lwy i pantery, cisnąć Adeli w twarz, jak rękawiczkę właśnie, gorzki wyrzut i zimną wzgardę? Zobaczyć, jak niegodziwa blednie, jak miesza się, jak łamie ręce, jak spuszcza wzrok, jak drżą jej usta. Tak, tak, niech się dzieje, co chce, byle zobaczyć, jak ona blednie, jak sroma się w obliczu hańby swego własnego przeniewierstwa! Sprawić, by cierpiała! By gryzło ją sumienie, dręczyły wyrzuty…

Akurat, odezwał się rozsądek. Wyrzuty? Sumienie? Ty durniu! Ona roześmieje się, każe cię znowu obić i wsadzić do wieży. A sama pójdzie do księcia Jana i obydwoje legną w łożnicy, będą się kochać, ba, gzić tak, ze łożnica zatrzeszczy. I nie będzie tam ni wyrzutów, ni żalów. Będzie śmiech, bo miłosnym igraszkom dodadzą, niby korzenna przyprawa, smaku i ognia szyderstwa z naiwnego głupca, Reinmara z Bielawy.

Rozsądek, Reynevan skonstatował to zupełnie bez zdziwienia, przemawiał głosem Szarleja.

Koń Henryka Hackeborna zarżał, zatrząsł łbem. Szarlej, pomyślał Reynevan, klepiąc go po szyi, Szarlej i Samson. Zostali w Ziębicach. Zostali? A może też zaraz po jego aresztowaniu ruszyli na Węgry, radzi, że pozbyli się wreszcie kłopotu? Szarlej całkiem niedawno wychwalał przyjaźń, rzecz to wielka, prawił, i piękna. Ale wcześniej – a jakoś prawdziwiej i szczerzej to brzmiało, jakoś mniej w tym dźwięczało drwiny – deklarował, że liczy się dlań wyłącznie jego własna wygoda, jego własne dobro i szczęśliwość, że resztę pal diabli. Tak mówił, i w sumie…

W sumie coraz mniej mu się dziwię.

Kastelan Hackeborna zarżał znowu. I odpowiedziało mu rżenie.

Reynevan poderwał głowę, w samą porę, by zdążyć na skraju lasu zobaczyć jeźdźca.

Amazonkę.

Nikoletta, pomyślał ze zdumieniem, Nikoletta Jasnowłosa! Siwa klacz, jasna kosa, szara opończa. To ona, ona, bez dwóch zdań!

Nikoletta zobaczyła go w tym samym niemal momencie, co on ją. Ale wbrew oczekiwaniu nie pomachała mu ręką, nie okrzyknęła ochoczo i wesoło. Gdzie tam. Obróciła konia i rzuciła się do ucieczki. Reynevan nie zastanawiał się długo. Dokładniej mówiąc, nie zastanawiał się ni sekundy.

Poderwał kastelana i rzucił się w ślad, skrajem wiatrołomu. Galopem. Wykroty groziły rumakowi połamaniem nóg, a jeźdźcowi skręceniem karku, ale jak się rzekło, Reynevan nie myślał. Koń też nie.

Gdy wpadł za amazonką w bór, między sosny, już wiedział, że się pomylił. Po pierwsze, siwy koń nie był znaną mu rasową i rączą klaczą, lecz kościstą i niezgrabną szkapą, cwałującą przez paprocie ociężale i zupełnie bez gracji. A jadąca na szkapie dziewczyna w żaden sposób nie mogła być Nikoletta Jasnowłosą. Śmiała i rezolutna Nikoletta – czyli Katarzyna Biberstein, poprawił się w myśli – nie jechałaby, po pierwsze, w damskim siodle. Po drugie, nie kurczyłaby się w nim tak haniebnie, nie oglądała w popłochu. I nie piszczałaby tak przeraźliwie. Z całą pewnością by tak nie piszczała.

Gdy wreszcie dotarto do niego, że niczym kretyn lub zboczeniec ściga po lasach zupełnie obce dziewczyny, było już za późno. Amazonka wśród tętentu i pisku wyjechała na polanę, Reynevan wyjechał tuż za nią. Wstrzymywał konia, ale narowisty rycerski rumak nie dał się zatrzymać.

Na polanie byli ludzie, konie, cały orszaczek. Reynevan dostrzegł kilku pielgrzymów, kilku franciszkanów w burych habitach, kilku zbrojnych kuszników, grubego sierżanta, zaprzężony w parę koni furgon nakryty czarnym smołowanym wańtuchem. Jegomościa na karoszu, w bobrowym kołpaku i płaszczu z bobrowym kołnierzem. Jegomość z kolei dostrzegł Reynevana, wskazał go sierżantowi i zbrojnym.

Inkwizytor, pomyślał ze strachem Reynevan, ale od razu zorientował się w pomyłce, przypomniał sobie. Widział już ten wóz, widział już osobnika w bobrowym kołpaku i kołnierzu. Kim był, zdradziła im Dzierżka de Wirsing, w folwarku, gdzie stała ze swym tabunem. Był to kolektor. Poborca podatków.

Wpatrując się w nakryty czarnym płótnem wóz, zdał sobie sprawę z faktu, że widział ten wehikuł również później. Przypomniał sobie również okoliczności, co sprawiło, że natychmiast zapragnął uciekać. Nie zdążył. Nim zdołał obrócić tupiącego i szarpiącego łbem konia, zbrojni dojechali cwałem, otoczyli go, odcinając od lasu. Widząc się celem kilku napiętych kusz, Reynevan puścił wodze, uniósł ręce.

– Ja przypadkiem! – zawołał. – Omyłkowo! Bez złych zamiarów!

– Każdy tak może rzec – powiedział, podjechawszy, bobrowy kolektor. Przyglądał się nadzwyczaj ponurym wzrokiem, przyglądał się tak bacznie i podejrzliwie, że Reynevan zamarł w oczekiwaniu najgorszego i nieuniknionego. Czyli tego, że kolektor go rozpozna.

– Hola, hola! Niechajcie. Ja tego junaka znam! Reynevan przełknął ślinę. Zdecydowanie był to dzień odnawiania znajomości. Wołającym był bowiem poznany w raubritterskim Kromolinie goliard, ten sam, który odczytywał husycki manifest, a później wraz z Reynevanem krył się w serniku. Niemłody, noszący kabat z powycinaną w ząbki baskiną i czerwony rogaty kaptur, spod którego wyłaziły kręte kosmyki mocno szpakowatych już włosów.

– Znam dobrze – powtórzył, podjechawszy – tego młodzieńca. Z porządnej jest szlachty. Zwie się on… Reinmar von Hagenau.

– Potomek może – rysy bobrowego kolektora złagodniały odrobinę – tego słynnego poety?

– Nie.

– A czemu to śledzi za nami? Tropem jedzie? Hę?

– Jakimże znowu tropem – uprzedził, parsknąwszy, czerwony goliard. – Ślepiście czy jak? Toć z boru wyjehał! Gdyby tropił, jechałby duktem, po śladach.

– Niby, hmmm, prawda. I znacie się, mówicie?

– Jak amen w pacierzu – potwierdził wesoło goliard. – Przecie ja jego imię wiem. A on moje. Że zwę się Tybald Raabe. No, rzeknijcie, paniczu Reinmarze, jak się zwę?

– Tybald Raabe.

– Widzicie?

W obliczu niezbitego dowodu kolektor odkaszlnął, poprawił bobrowy kołpak, nakazał żołnierzom, by odstąpili.

– Wybaczcie, hmm… Wierę, nazbyt ostrożnym… Ale muszę być czujny! Więcej rzec mi nie lza. Cóż, panie Hagenau, możecie…

– …jechać z nami – dokończył ochoczo goliard, wcześniej przesławszy Reynevanowi nieznaczne mrugnięcie. – My do Barda. Wspólnie. Bo to w kupie raźniej i… bezpieczniej.

Orszaczek posuwał się wolno, wyboista leśna droga ograniczała tempo zaprzęgu do takiego, któremu bez żadnego trudu mogli sprostać piesi, czterej pątnicy z kosturami i ciągnący mały wózek czterej franciszkanie. Pątnicy wszyscy, jak jeden mąż, mieli nosy sinoczerwone, dowodnie świadczące o zamiłowaniu do trunków i innych grzechach młodości. Franciszkanie byli ludźmi młodymi.

– Pątnicy i Bracia Mniejsi – wyjaśnił goliard – też zmierzają do Barda. Do świętej Figury na Górze, wiecie, Madonny Bardzkiej…

– Wiem – przerwał Reynevan, upewniając się, czy ktoś nie słucha, zwłaszcza jadący obok czarnego furgonu kolektor. – Wiem, panie… Tybaldzie Raabe. Jeśli zaś czegoś nie wiem…

– To tak widać musi być – uciął goliard. – Nie zadawajcie zbędnych pytań, paniczu Reinmarze. I bądźcie Hagenau. Nie Bielau. Tak bezpieczniej.

– Byłeś – odgadł Reynevan – w Ziębicach.

– Byłem. I słyszałem co nieco… Dość, by się zdumieć, widząc was tutaj, w Goleniowskich Borach. Bo niosła wieść, że w wieży siedzicie. Oj, przypisywano wam grzeszki… Plotkowano… Gdybym was nie znał…

– Ale znasz wszak.

– Znam. I życzliwy wam jestem. Dlatego powiadam: jedźcie z nami. Do Barda… Dla Boga! Nie wpatrujcież się tak w nią, paniczu. Nie dość, żeście ją po lesie ganiali?

Gdy jadąca na czele orszaczku panna obejrzała się po raz pierwszy, Reynevan aż westchnął. Z wrażenia. I zdumienia. Że mógł pomylić to brzydactwo z Nikolettą. Z Katarzyną Biberstein.

Włosy miała, fakt, identyczne niemal w kolorze, jasne jak słoma, częsty na Śląsku produkt mieszanki krwi jasnowłosych ojców znad Łaby i jasnowłosych matek znad Warty i Prosny. Ale to był koniec podobieństw. Nikoletta miała cerę jak alabaster, czoło i podbródek dziewczyny dekorowały wypryski trądziku. Nikoletta miała oczy jak bławatki, pryszczata dziewczyna nijakie, wodniste i wciąż żabio wybałuszone, co można było przypisać przestrachowi. Nos zbyt mały i perkaty, wargi natomiast za wąskie i za blade. Coś tam widać usłyszawszy o modzie, wyskubała sobie brwi, ale z kiepskim skutkiem – miast wyglądać modnie, wyglądała jak głupia. Wrażenia dopełniał strój – nosiła trywialną czapeczkę z królika, a pod opończą szarą sukienczynę, prosto skrojoną, uszytą z kiepskiej, zmechaconej wełny. Katarzyna Biberstein zapewne w lepsze ubierała służki.

72
{"b":"89087","o":1}