Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Brzydactwo, pomyślał Reynevan, biedna brzydula. Brakuje jej tylko dziobów po ospie. Ale wszystko przed nią.

Jadący bok w bok z dziewczyną rycerz miał – nie można było tego przeoczyć – ospę za sobą, śladów nie kryła krótka szpakowata broda. Rząd gniadosza, na którym jechał, był mocno wystrzępiony, a kolczug, jaką nosił, nie noszono od czasów bitwy legnickiej. Ubogi rycerz, pomyślał Reynevan, jakich wielu. Zaściankowy vassus vassal-lorum. Wiezie córkę do klasztoru. Bo dokąd by? Kto by taką chciał? Tylko klaryski albo cysterki.

– Przestańcież – syknął goliard – gapić się na nią. To nie uchodzi.

Cóż, rzeczywiście nie uchodziło. Reynevan westchnął i odwrócił wzrok, skupiając się całkowicie na rosnących na skraju drogi dębach i grabach. Ale już było za późno.

Goliard zaklął z cicha. A ustrojony w legnicką kolczugę rycerz zatrzymał konia i poczekał, aż do niego podjadą. Minę miał bardzo poważną i bardzo ponurą. Głowę uniósł dumnie, pięść wsparł o biodro, tuż obok rękojeści miecza. Równie niemodnego jak kolczuga.

– Szlachetny pan Hartwig von Stietencron – odchrząknąwszy, dokonał prezentacji Tybald Raabe. – Pan Reinmar von Hagenau.

Szlachetny Hartwig von Stietencron przyglądał się Reynevanowi przez chwilę, ale wbrew oczekiwaniom nie zapytał o pokrewieństwo ze słynnym poetą.

– Zalękliście mi córę, mości panie – oznajmił wyniośle. – Goniąc za nią.

– Wybaczenia upraszani – Reynevan skłonił się, czuł, jak kraśnieją mu policzki. – Jechałem za nią, albowiem… Omyłkowo. Proszę o wybaczenie. I ją też, jeśli pozwolicie, poproszę, klęknę…

– Nie klękajcie – uciął rycerz. – Niechajcie ją. Lękliwa jest. Nieśmiała. Ale dobre dziecko. Do Barda ją wiozę…

– Do klasztoru?

– Dlaczego – rycerz zmarszczył brwi – tak sądzicie? Toć na wielce pobożnych – wybawił Reynevana z opresji goliard. – Na wielce pobożnych patrzycie oboje. Szlachetny Hartwig von Stietencron schylił się z kulbaki, zacharczał i splunął, całkiem niepobożnie i zupełnie nie po rycersku.

– Niechajcie mą córę, panie von Hagenau – powtórzył. – Całkiem i zawżdy. Pojęliście?

– Pojąłem.

– Dobrze. Kłaniam.

Po jakiejś godzinie jazdy nakryty czarnym wańtuchem wóz ugrzązł w błocku, do wyciągnięcia trzeba było solidarnie zaangażować wszystkie siły, Braci Mniejszych nie wyłączając. Rzecz jasna, do pracy fizycznej nie zniżyła się ani szlachta, czyli Reynevan i von Stietencron, ani kultura i sztuka w osobie Tybalda Raabego. Bobrowy kolektor incydentem zdenerwował się okropnie, biegał, klął, wydawał komendy, z niepokojem oglądał się na bór. Zauważył widać spojrzenia Reynevana, bo gdy tylko wehikuł uwolniono i orszak ruszył, uznał za celowe rzecz wyjaśnić.

– Trzeba wam wiedzieć – zaczął, wprowadziwszy konia między Reynevana i goliarda – że tu o ładunek idzie, co go wiozę. Wierę, nie byle jaki.

Reynevan nie skomentował. Dobrze zresztą wiedział, w czym rzecz.

– Tak, tak – kolektor zniżył głos, rozejrzał się nieco płochliwie na boki. – Na wozie tym nie byle szysz wieziemy. Innemu bym nie zdradził, ale wyście przecie szlachta, z uczciwego rodu i uczciwie wam z oczu patrzy. Tedy wam rzekę: wieziemy ściągnięty podatek.

Znowu zrobił pauzę, odczekał na ciekawość, nie doczekał się.

– Podatek – podjął – uchwalony frankfurckim Reichstagiem. Specjalny, jednorazowy. Na wojnę z czeską herezją. Każdy płaci podług majętności. Rycerz pięć guldenów, baron dziesięć, duchowni pięć od sta ze swego rocznego dochodu. Pojmujecie?

– Pojmuję.

– A jam jest kolektor. Co zebrane, na wozie wiozę. W szkatule. A jest tego, trzeba wam wiedzieć, niemało, bo w Ziębicach nie od byle baronka, ale od Puggerów zainkasowałem. Nie powinno dziwić, żem ostrożny. Ledwo tydzień, jak napadli na mnie. Niedaleko Rychbachu, podle wsi Lutomia.

Reynevan i tym razem nie odezwał się i nie pytał. Kiwał tylko głową.

– Rycerze rabusie. Iście zuchwała szajka! Sam Paszko Rymbaba, rozpoznano go. Wierę, byliby nas pomordowali, szczęściem pan Seidlitz w sukurs się zjawił, przepędził łotrów. Sam w potyczce o ranę przyszedł, co do okrutnej go przywiodło cholery. Klął się, że raubritterom odpłaci, a wierę, słowa dotrzyma, pamiętliwi są Seidlitze.

Reynevan oblizał wargi, wciąż machinalnie kiwając głową.

– Wołał w cholerze pan Seidlitz, że wszystkich ich połapie i tak sprawi, tak umęczy, że i lepiej książę cieszyński Noszak zbója Chrzana nie umęczył, wiecie, tego, co mu syna ubił, młodego księcia Przemka. Pomnicie? Na rozpalonego konia miedzianego go posadzić kazał, do białości rozgrzanymi obcęgami i hakami ciało szarpać… Pomnicie? Ha, widzę po waszej minie, że pomnicie.

– Mhm.

– Dobrze się więc stało, że mogłem panu Seidlitzowi rzec, kto owi rabusie byli. Paszko, jakem wprzódy mówił, Rymbaba, a gdzie Paszko, tam i Kuno Wittram, a gdzie ci dwaj, tam, wierę, i Notker Weyrach, rozbójnik stary. Ale i inni tamój byli, tych też panu Seidlitzowi opisałem. Wielgachne jakieś drabisko, z gębą głupią, wierę, pomylone. Mniejszy typek, garbonos taki, spojrzysz i wiesz: szubrawiec. I jeszcze chłystek, młodzik, waszego wieku, tylej co i wy postury, trochę nawet do was podobny, zda mi się… Ale nie, co ja gadam, wyście młodzian urodziwy, szlachetnego oblicza, wypisz wymaluj święty Sebastian na obrazie. A tamtemu z oczu patrzało, że wykolejeniec.

– Opowiadam tedy, opowiadam, a pan Seidlitz jak nie wrzaśnie! Pry, on zna tych hultajów, słyszał o nich, jego swak, pan Guncelin von Laasan, też takich ściga, tych dwóch, garbonosa i chłystka, a to za napad, którego się owi w Strzegomiu dopuścili. Jak to się, popatrzcie, losy plotą… Dziwujecie się? Czekajcie, zaraz lepsze będzie, dopieróż będzie się czemu dziwować. Już, już mam z Ziębic wyjeżdżać, a donosi mi pacholik, że ktoś się koło wozu kręcił. Przyczaiłem się i co widzę? Ówże garbonos i ówże wielgas matoł! Uważacie? Jak zuchwałe łotry?!

Kolektor aż zachłysnął się z oburzenia. Reynevan kiwał głową i przełykał ślinę.

– Tedy ja co tchu – podjął poborca – do ratusza, uwiadomiłem, złożyłem doniesienie. Już ich tam pewnie pojmali, już ich w loszku mistrz na koło naciąga. A miarkujecie, w czym tu proceder? Owe dwa łotry, z tym trzecim, chłystkiem, niechybnie dla raubritterów szpiegowali, znać dawali bandzie, na kogo się zasadzić ma. W strachu byłem, czy już na mnie się gdzie na gościńcu nie czają, uwiadomieni. A eskorta moja, jak widzicie, mniej niźli skromna! Całe ziębickie rycerstwo woli turniej, uczty, igry, tfu, tańce! Strach więc, bo i życie mi miłe, a i żal, by w zbójeckie łapy wpadło te pięćset z górą grzywien… Na święty cel przecie przeznaczone.

– No pewnie – dorzucił goliard – że żal. I pewnie, że na święty. Ba, na święty i na dobry, a to nie zawsze w parze idzie, he-he. Ja to więc panu kolektorowi doradziłem, by głównych traktów się wystrzegać, a cichcem lasami przemknąć, szach-mach, do Barda.

– I niech nas – kolektor wzniósł oczy ku niebu – ma w opiece Bóg. I patroni podatkowych poborców, święci Adaukt i Mateusz. I Matka Boska Bardzka, cudami słynąca.

– Amen, amen – zawołali, dosłyszawszy, idący obok wozu pątnicy z kosturami. – Pochwalona Najświętsza Panienka, opiekunka i orędowniczka!

– Amen! – zawołali chórem idący z drugiej strony Bracia Mniejsi.

– Amen – dodał von Stietencron, a brzydula przeżegnała się.

– Amen – zakończył kolektor. – Święte miejsce, panie Hagenau, powiadam wam, Bardo, przez Matkę Boską widać ulubione. Wiecie to, że podobnież znowu się na Górze Bardzkiej objawiła? I znowu płacząca, jak wonczas, w roku czterechsetnym. Jedni powiadają, zapowiedź to nieszczęść, co wkrótce spadną na Bardo i Śląsk cały. Inni mówią, płacze Matka Boska, bo wiara upada, schizma się szerzy. Husyci…

– Wy cięgiem ino – przerwał goliard – husytów widzicie i herezję wietrzycie. A nie zda się wam, że z całkiem innych powodów może płakać Najświętsza Panienka? Może jej łzy płyną, gdy patrzy na księży, na Rzym? Gdy widzi świętokupstwo, zbereźną rozpustę, złodziejstwo? Apostazję i herezję wreszcie, bo czymż, jeśli nie herezją, jest czynienie wbrew Ewangeliom? Może płacze Matka Boska, gdy widzi, jak święte sakramenty stają się fałszem i kuglarskim igrzyskiem, bo udziela ich kapłan trwający w grzechu? Może ją oburza i smuci to, co smuci i oburza wielu: będąc bogatym ponad magnatów, czemu to papież nie za swoje własne pieniądze, lecz za pieniądze ubogich wiernych buduje kościół Piotrowy?

– Oj, ścielilibyście lepiej…

– Może płacze Matka Boska – nie dał się uciszyć goliard – gdy patrzy, jak miast modlić się i żyć w pobożności, rwą się księża do wojny, do polityki, do władzy? Jak rządzą? A do rządów ich jakże trafnie przystają słowa Izajasza proroka: Biada prawodawcom ustaw bezbożnych i tym, co ustanowili przepisy krzywdzące, aby słabych odepchnąć od sprawiedliwości i wyzuć z prawa biednych mego ludu; by wdowy uczynić swoim łupem i by móc ograbiać sieroty!

– Wierę – uśmiechnął się krzywo kolektor – ostre słowa, ostre, mości Raabe. A rzekłbym, że i do was samych można je zastosować, że samiście nie bez grzechu. Przemawiacie jak polityk, by nie rzec ksiądz. Miast, co wam przystoi, patrzeć luteńki, rymu i śpiewu.

– Rymu i śpiewu, mówicie? – Tybald Raabe zdjął z łęku lutnię. – Wedle woli waszej!

Cesarscy popowie są antychrystowie;

ich moc nie od Chrysta, ale od antychryst

z cesarskiego lista!

– Zaraza – zamruczał, rozglądając się, kolektor. – To już wolę, byście przemawiali.

Chryste, przez Twe rany,

racz nam dać kapłony,

iżby prawdę wiedli,

antychrysta pogrzebli,

nas k'tobie przywiedli!

Lachowie, Niemcowie,

Wszyscy językowi.

Wątpicie li w mowie i waszego pisma słowie

Wiklef prawdę powie!

Prawdę powie, machinalnie powtórzył w myśli zasłuchany Reynevan. Prawdę powie. Gdzie ja już słyszałem te słowa?

– Będzie wam kiedyś, panie Raabe, jeszcze bieda za te przyśpiewki – mówił tymczasem kwaśno kolektor. – A wam, braciszkowie, dziwię się, że tak spokojnie tego słuchacie.

73
{"b":"89087","o":1}