Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział czternasty

który opisuje wydarzenia, dziejące się tego samego wieczora co w rozdziale poprzednim, lecz w innym miejscu: dużym mieście, odległym o około osiem mil – lotem wrony – w kierunku północno-wschodnim. Rzut oka na mapę Śląska, do którego autor gorąco czytelnika zachęca, wyjaśni, o jakie miasto chodzi.

Siadający na dzwonnicy kościoła pomurnik spłoszył gawrony; czarne ptaszyska zerwały się, kracząc donośnie, poszybowały w dół, na dachy kamienic, wirując jak niesione z pożaru płaty sadzy. Gawrony miały przewagę liczebną i niełatwo dawały się wyganiać z wież. Nigdy nie skapitulowałyby przed zwykłym pomurnikiem. Ale to nie był zwykły pomurnik, gawrony poznały to od razu.

Silny wiatr dął nad Wrocławiem, gnał ciemne chmury od strony Ślęzy, marszczyła się pod podmuchami szarosina woda Odry, kołysały gałęziami wierzby na Wyspie Słodowej, falowały trzcinowiska między starorzeczami. Pomurnik rozpostarł skrzydła, skrzekliwie rzucił wyzwanie krążącym nad dachami gawronom, wzbił się w powietrze, okrążył wieżę, siadł na gzymsie. Przecisnąwszy się przez maswerki okna, runął w ciemną otchłań dzwonnicy, poleciał w dół, kręcąc karkołomną spiralę wzdłuż drewnianych schodów. Wylądował, siadł, bijąc skrzydłami i strosząc pióra, na posadzce nawy, prawie natychmiast zmienił postać, przeobrażając się w czarnowłosego i czarno odzianego mężczyznę.

Od strony ołtarza nadchodził, stukając sandałami i mrucząc do siebie, ostiariusz, staruszek o bladej pergaminowej cerze. Pomurnik wyprostował się dumnie. Ostiariusz na jego widok zbladł jeszcze bardziej, przeżegnał się, nisko pochylił głowę i szybko wycofał ku zakrystii. Postukiwanie jego sandałów zaalarmowało jednak tego, z kim Pomurnik chciał się spotkać. Spod kryjącej kaplicę arkady bezszelestnie wyłonił się wysoki mężczyzna z krótką szpiczastą brodą, owinięty w płaszcz ze znakiem czerwonego krzyża i gwiazdy. Wrocławski kościół świętego Macieja należał do szpitalników cum Cruce et Stella, ich hospicjum znajdowało się tuż przy kościele.

– Adsumus – pozdrowił półgłosem Pomurnik.

– Adsumus – odrzekł cicho Krzyżak z Gwiazdą, składając dłonie. – W imieniu Pana.

– W imieniu Pana – Pomurnik w sposób odruchowo ptasi poruszył głową i ramionami. – W imieniu Pana, bracie. Jak się mają sprawy?

– Jesteśmy stale w pogotowiu – szpitalnik nadal mówił cicho. – Ludzie wciąż przychodzą. Notujemy pilnie wszystko, o czym donoszą.

– Inkwizycja?

– Niczego nie podejrzewa. Otworzyli nowe własne punkty donosicielskie, w czterech kościołach: w Wojciechu, Wincentym, Łazarzu i Pannie Marii na Piasku, nie połapią się, że dodatkowo działa nasz. W te same dni i pory, we wtorki, czwartki i niedziele, od godziny…

– Wiem, kiedy – przerwał obcesowo Pomurnik. – Przybywam właśnie na stosowny czas. Wskaż mi konfesjonał, bracie. Posiedzę, posłucham, dowiem się, co nurtuje społeczeństwo.

Nie minęły trzy pacierze, gdy przed ktatką klęknął pierwszy klient.

– …nie ma dla zwierzchności poszanowania brat Tytus, nikogo nie uszanuje… Raz, Boże odpuść, nawrzeszczał na samego przeora, że nietrzeźwy mszę odprawia, a przecie maleńkość jeno przeor wtedy wypił, no bo co to jest, kwarta na trzech. A brat Tytus bez szacunku nijakiego… Tedy kazał przeor baczniej mu się przyglądać… I cichcem mu, Boże odpuść, celę zrewidować… I pokazały się księgi i broszury, pod łóżkiem schowane. Uwierzyć trudno… Trialogus Wiklefa… De ecclesia Husa… Pisma lollardów i waldensów… Do tego zaś Postilla apocalypsim, które spisał Petrus Olivi, ów heretyk wyklęty, apostoł begardów i joachimitów, kto to ma i czyta, ten niechybnie sam begard utajony. A że nakazała zwierzchność na begardów donosić… Tedy donoszę… Boże odpuść…

– Uniżenie donoszę, jako Gaston de Vaudenay, trubadur, co się w łaski księcia na Głogowie wcisnął, jest moczymorda, kurewnik, furfant, kacerz i bezbożnik. Wierszami swymi nędznymi najniższym gustom gawiedzi schlebia, nie wiada zaiste, co w nim widzą, czemu prymitywne jego rymy nad moje… chciałem rzec, nad rodzime przedkładają. Wierę, godziłoby się precz przybłędę wygnać, niechże wraca do swej Prowansji, nam tu kulturowo obce wzorce niepotrzebne!

– …zataił, że ma brata za granicą, w Czechach. A było co taić, boć brat jego, przed rokiem dziewiętnastym diakon u świętego Szczepana w Pradze, teraz też służy za księdza, ale na Taborze, u Prokopa, brodę nosi, nabożeństwa w szczerym polu, bez alby ni ornatu odprawia i komunii pod obiema postaciami udziela. Czy dobry katolik, pytam ja się, tai, iż ma takiego brata? Czy może, pytam ja się, dobry katolik w ogóle mieć takiego brata?

– …i wołał, że prędzej proboszcz własne ucho obaczy, niż od niego dziesięcinę, i żeby mór na tych popów rozbestwionych i że husytów na nich trza i oby jak najrychlej z Czech przyszli. Tak wołał, klnę się na wszystkie relikwie. I to jeszcze powiem, że złodziej jest, kozę moją skradł… Gada, że nieprawda, że to jego koza, aleć ja swoją kozę poznam, bo to, uważacie, czarną plamkę ma na końcu ucha…

– Ja, jegomość, na Magdę skarżę… Na jątrewkę znaczy. Bo to zdzira bezwstydna… W nocy, gdy jej dziewierz na wyrku dosiada, to dyszy, jęczy, stęka, krzyczy, jak kocica miauczy. Żeby ino w nocy, gdzie tam, bywa i za dnia, przy robocie, gdy myśli, że nikt nie widzi… Rzuci motykę, pochyli się, ułapi płotu, a dziewierz ją, kieckę aż na plecy zadarłszy, jako ten cap chędoży… Tfu, sromota… A memu chłopu, baczę, oczy się świecą, aż się nieraz obliże… Tedy jej gadam, obyczajność miej, poćpiego jedna, czego cudzym mężom głowy kręcisz. A ona na to: wygódź chłopu, jak należy, to się nie będzie za innymi oglądał ani ucha nadstawiał, gdy inni wełnę gręplują. I rzekła jeszcze, że cicho się kochać nie myśli, bo jej przyjemne, a jak przyjemno, to jęczy a krzyczy. A że ksiądz w kościele kazał, że to grzech, taka przyjemność, tedy on, musi, durny albo zbiesił się, bo nie może być rozkosz grzechem, przecie to Pan Bóg tak rzeczy stworzył. Jakem to sąsiadce powtórzyła, rzekła mi owa, że taka gadka to nic, ino hyrezja, i żeby naskarżyć na zdzirę. No to i skarżę…

– …gadał, że w kościele, pry, na ołtarzu to przecie nie może być ciało Chrystusowe żadną miarą, bo chociażby i był Jezus wielki jako ta, nie przymierzając, katedra, to by ciała nie starczyło na te wszytkie msze, już by to wszytko, pry, księża dawno sami zeżarli. Tak brechał, tymi własnymi słowy, żebym tak zdechł, jeśli łżę, tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż. A jak go już na stos powiodą i spalą, to uniżenie dopraszam się, aby te jego dwie morgi podle strumienia moje były. Toć mówią że zasługi, pry, będą policzone…

– …Dzierżka, wdowa po Zbylucie z Szarady, co się po śmierci małżonka odmieniła na „de Wirsing”, stadninę po nieboszczyku przejęła i końmi handluje. Godzi się to, by białogłowa przemysłem i handlem się parała? Konkurencję nam… Znaczy, uczciwym katolikom, robiła? Dlaczego jej tak dobrze idzie, hę? Gdy innym nie idzie? Bo czeskim husytom konie sprzedaje! Heretykom!

– …dopiero co na sieneńskim soborze uchwalono, a królewskimi edyktami potwierdzono, ze z husyckimi Czechami wszelki obchód zakazany jest, ze kto by z husytami handlował, na majątku i ciele ma być karany. Nawet ten polski poganin Jagiełło infamią, banicją, utratą godności i przywilejów karze, kto by się z kacerzami znosił, ołów, broń, sól abo spyzę im przedawał. A u nas, na Śląsku? Drwią sobie z zakazów pyszni panowie kupcy. Mówią, że zarobek grunt, że jak zarobić, to choćby i z diabłem. Chcecie nazwisk? Oto one: Tomasz Gemrode z Nysy. Mikołaj Neumarkt ze Świdnicy. Hanusz Throst z Raciborza. Tenże Throst, dodam, bluźnił nadto na księży, że rozwiąźli, świadków na to będzie wielu, bo miała rzecz miejsce we Wrocławiu mieście, w karczmie „Pod Głową Maura” na Placu Solnym, vicesima prima lulii, w godzinach wieczornych. Aha, byłbym zabył, handluje jeszcze z Czechami niejaki Fabian Pfefferkorn z Niemodlina… A może on już nie żyje?

– …powiada się: Urban Horn. Znają go, wichrzyciel to i podżegacz, kacerz pono i przechrzta. Waldens! Begard! Matka jego była beginka, spalili ją w Świdnicy, wcześniej na mękach do ohydnych się przyznała praktyk. Było jej Roth, Małgorzata Roth. Tego ci Horna, alias Rotha, w Strzelinie na własne oczy widziałem. Do buntów nawoływał, z papieża sobie dworował. Włóczył się za nim ów Reinmar de Bielau, pociotek jakiś Ottona Beessa, kanonika od Jana Chrzciciela. Wart jeden drugiego, same przechrzty i heretyki…

Zmierzchało już, gdy ostatni klient opuścił kościół świętego Macieja. Pomurnik wyszedł z konfesjonału, przeciągnął się, oddał brodatemu Krzyżakowi z Gwiazdą zapisane karty.

– Przeor Dobeneck – spytał – nie wydobrzał jeszcze?

– Nie wydobrzał – potwierdził szpitalnik. – Wciąż niemocą złożon. Praktycznie inkwizytorem a Sede Apostolica jest więc Grzegorz Hejncze. Też dominikanin.

Szpitalnik skrzywił lekko usta, jakby poczuł w nich coś niesmacznego. Pomurnik zauważył to. Szpitalnik zauważył, że Pomurnik zauważył.

– Młodzik, ten Hejncze – wyjaśnił z lekkim ociąganiem. – Formalista. Na wszystko żąda dowodów, nader rzadko każe na męki brać. Co i rusz podejrzanego znajdzie niewinnym i wypuści. Miękki jest.

– Widziałem pogorzeliska po stosach na podwalu za Świętym Wojciechem.

– Wszystkiego dwa stosy – wzruszył ramionami szpitalnik. – Za ostatnie trzy niedziele. Za czasów brata Schwenckefelda byłoby dwadzieścia. Prawda, że tylko patrzeć, jak będzie palony trzeci. Jego wielebność ułapił czarownika. Podobno ze szczętem zaprzedany diabłu. Właśnie poddawany jest bolesnemu śledztwu.

– U dominikanów?

– Na ratuszu.

– Hejncze jest przy tym?

– Wyjątkowo – uśmiechnął się brzydko Krzyżak – jest.

– Ten czarownik, co za jeden?

– Zachariasz Voigt, aptekarz.

– Na ratuszu, powiadasz, bracie?

– Na ratuszu.

Grzegorz Hejncze, w praktyce obecny inguisitor a Sede Apostolica specialiter deputatus na diecezję wrocławską, był faktycznie człowiekiem wyjątkowo młodym. Pomurnik nie dawał mu więcej niż trzydzieści lat – co oznaczało, że byli rówieśnikami. Gdy Pomurnik wszedł do ratuszowej piwnicy, inkwizytor właśnie się posilał. Wysoko podwinąwszy rękawy, ochoczo pałaszował wprost z garnka kaszę ze skwarkami. W świetle łuczyw i świec scena prezentowała się malowniczo i nastrojowo – żebrowane sklepienie, surowe ściany, dębowy stół, krucyfiks, świeczniki obrosłe festonami wosku, plama białego dominikańskiego habitu, kolorowa polewa glinianych naczyń, spódnica i zapaska usługującej dziewki – wszystko to komponowało się niczym na miniaturze z graduału, brakowało tylko iluminacji.

48
{"b":"89087","o":1}