Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział dwudziesty

w którym po raz kolejny znajduje potwierdzenie stara prawda, że na kogo jak na kogo, ale na kolegów ze studiów zawsze można liczyć.

– Wiesz, Reynevan – powiedział Henryk Hackeborn – powszechnie się twierdzi, ze źródłem wszystkich nieszczęść, które cię spotykają, całym złem i przyczyną twego marnego losu jest ta Francuzka, Adela Sterczą.

Reynevan nie zareagował na tak odkrywcze stwierdzenie. Krzyże go swędziały, a nijak było się podrapać, mając ręce związane w przegubach i dodatkowo w łokciach przyciśnięte do boków skórzanym pasem. Konie oddziału klapały kopytami po wyboistej drodze. Strzelcy sennie kiwali się w siodłach.

Przesiedział w wieży ziębickiego zamku trzy doby. Ale daleki był od załamania. Był zamknięty i pozbawiony swobody, prawda, niepewny jutra, tez prawda. Ale póki co nie bili, a karmili, choć podle i monotonnie, lecz codziennie, a od tego ostatnio odwykł i z przyjemnością przywykał.

Sypiał źle, nie tylko z przyczyny pcheł imponujących rozmiarów, grasujących w słomie. Ilekroć zamknął oczy, widział białą, porowatą jak ser twarz Peterlina. Albo Adelę i Jana Ziębickiego, w różnych konfiguracjach. Sam nie wiedział, co gorsze.

Zakratowane okienko w grubym murze dawało widok na malusieńki jeno kawalątek nieba, ale Reynevan wciąż wisiał u wnęki, uczepiony krat, pełen nadziei, ze zaraz usłyszy Szarleja, niczym pająk pnącego się po murze z pilnikiem w zębach. Lub spoglądał na drzwi, marząc, ze za moment wylecą z zawiasów pod mocarnym barkiem Samsona Miodka. Nie pozbawiona przesłanek wiara w omnipotencję przyjaciół podtrzymywała go na duchu.

Rzecz oczywista, żaden ratunek nie nadszedł. Wczesnym rankiem dnia czwartego wyciągnięto go z celi, związano i wsadzono na konia. Wyjechał z Ziębic Bramą Paczkowską, eskortowany przez czterech konnych kuszników, armigera i rycerza w pełnej zbroi, z tarczą przyozdobioną ośmioramienną gwiazdą Hackebornów.

– Wszyscy mówią – ciągnął Henryk Hackeborn – ze to był twój pech, ruszenie tej Francuzki. To, żeś ją przeleciał, było twoją zgubą.

Reynevan i tym razem nie odpowiedział, ale przed pełnym zadumy kiwnięciem głową nie ustrzegł się.

Ledwo stracili z oczu miejskie wieże, z pozoru ponury i do obrzydzenia słuzbisty Hackeborn ożywił się, poweselał i zrobił rozmowny, bez żadnej zachęty. Nosił – jak połowa Niemców – imię Henryk i był, jak się okazało, krewniakiem możnych Hackebornów z Przewozu, niedawno, bo wszystkiego przed dwoma laty przybyłym z Turyngii, gdzie ród coraz niżej spadał rangą w służbie landgrafów, co za tym idzie, coraz bardziej biedniejąc. Na Śląsku, gdzie nazwisko Hackeborn coś znaczyło, rycerz Henryk liczył w służbie Jana Ziębickiego na przygodę i karierę. Tej pierwszej miała mu dostarczyć spodziewana lada dzień wielka antyhusycka krucjata, drugą miała zapewnić korzystna koligacja. Henryk Hackeborn wyznał Reynevanowi, ze wzdycha właśnie do ślicznej i pełnej temperamentu Jutty de Apolda, córki cześnika Bertolda Apoldy, pana na Schonau. Jutta niestety, wyznał dalej rycerz, afektu nie tylko że nie odwzajemnia, ale i podkpiwać z awansów pozwala sobie. Ale nic to, grunt to wytrwałość, kropla drąży skałę.

Reynevan, choć sercowe perypetie Hackeborna obchodziły go wielekroć mniej od zeszłorocznego śniegu, udawał, że słucha, grzecznie potakiwał, nie warto, w końcu, być niemiłym wobec własnej eskorty. Gdy po jakimś czasie rycerz wyczerpał zasób nurtujących go tematów i zamilkł, Reynevan spróbował zadrzemać, ale nic z tego nie wyszło. Przed zamkniętymi oczami stale stawał mu martwy Peterlin na murach lub Adela z łydkami na ramionach księcia Jana.

Byli w Służejowskim Lesie, barwnym i pełnym aromatów po porannym deszczyku, gdy rycerz Henryk przerwał milczenie. Sam, nie indagowany, zdradził Reynevanowi cel podróży – zamek Stolz, gniazdo możnego pana Jana Bibersteina. Reynevan zainteresował się i zaniepokoił zarazem. Miał zamiar wypytać gadułę, ale nie zdążył, bo rycerz płynnie zmienił temat i jął dywagować na temat Adeli von Sterczą i marnego losu, jaki romans z ową przyniósł Reynevanowi.

– Wszyscy uważają – powtórzył – że to był twój pech, żeś ją przeleciał.

Reynevan nie polemizował.

– A przecie tak nie jest – ciągnął Hackeborn, robiąc wszechwiedzącą minę. – Na odwrót wręcz jest. Są tacy, co to odgadli. I wiedzą. To, żeś tę Francuzkę przefiknął, życie ci uratowało.

– Słucham?

– Książę Jan – wyjaśnił rycerz – bez najmniejszych oporów wydałby cię Sterczom, Rachenau i Baruthowie mocno na niego naciskali. Ale co to by oznaczało? Że Adela kłamie, zapierając się. Żeś jednak ją chędożył. Dociera do ciebie? Z tych samych powodów książę nie dał cię katu na śledztwo w sprawie owych morderstw, któreś jakoby popełnił. Bo wiedział, że na mękach zaczniesz paplać o Adeli. Rozumiesz?

– Trochę.

– Trochę! – zaśmiał się Hackeborn. – Owo trochę dupę ci uratuje, bratku. Zamiast na szafot czy do katowni, jedziesz na zamek Stolz. Bo tam o miłosnych przewagach w Adelinej łożnicy możesz opowiadać tylko murom, a mury tamój grube. Cóż, posiedzieć trochę posiedzisz, ale ocalisz głowę i inne członki. Na Stolzu nikt cię nie dostanie, nawet biskup, nawet Inkwizycja. Bibersteinowie to potężni wielmoże, nie boją się nikogo, a z nimi nikt zadrzeć się nie ośmieli. Tak, tak, Reynevan. Ocaliło cię to, że księciu Janowi nijak przyznać, żeś przed nim obracał jego nową metresę. Rozumiesz? Kochanka, której rozkoszne poletko orał przedtem jedynie ślubny małżonek, to niemal dziewica, a taka, która już dawała innym miłośnikom, to poćpiega. Bo jeśli był w jej łożu Reinmar de Bielau, to mógł przecie być każdy.

– Miły jesteś. Dziękuję.

– Nie dziękuj. Rzekłem, za sprawą Amora jesteś uratowany. I tak na to patrz.

Oj, nie do końca, pomyślał Reynevan. Nie do końca.

– Wiem, o czym myślisz – zaskoczył go rycerz. – O tym, że umrzyk jest jeszcze dyskretniejszy? Że na Stolzu gotowi cię otruć albo kark cichaczem skręcić? Otóż nie, błędnie mniemasz, jeśli tak mniemasz. Chcesz wiedzieć, dlaczego?

– Chcę.

– Dyskretne odosobnienie cię na Stolzu zaoferował księciu sam pan Jan von Biberstein. A książę przystał na to w mig. A teraz najlepsze: wiesz, czemu Biberstein pospieszył z taką ofertą?

– Pojęcia nie mam.

– A ja mam. Bo plotka poszła po Ziębicach. Poprosiła go o to siostra księcia, hrabina Eufemia. A ową książę w wielkiej ma estymie. Gadają, jeszcze z dziecięcych lat. Dlatego hrabina na ziębickim dworze tyle znaczy. Choć przecie pozycji to ona nie ma nijakiej, bo cóż ona za hrabina, pusty to tytuł i czczy. Urodziła szwabskiemu Fryderykowi jedenaścioro dzieci, a gdy owdowiała, dzieci te wysiudały ją z Oettingen, żadna to tajemnica. Ale w Ziębicach z niej całą gębą pani, nie zaprzeczysz temu.

Reynevan ani myślał zaprzeczać.

– Nie ona jedna – podjął po małej chwili Hackeborn – prosiła za tobą u pana Jana Bibersteina. Chcesz wiedzieć, kto jeszcze?

– Chcę.

– Bibersteinowa córa, Katarzyna. Musiałeś jej w oko wpaść.

– Czy to taka wysoka? Jasnowłosa?

– Nie udawaj głupka. Znasz ją wszak. Plotka głosi, że już wcześniej ratowała cię przed pogonią. Ech, jak to się wszystko poplotło dziwacznie. Powiedz sam, nie jest to ironia losu, komedia z omyłek? Nie jest to Narrenturm? Istna Wieża Błaznów?

To prawda, pomyślał Reynevan. To jest istna Wieża Błaznów, Narrenturm. A ja… Szarlej miał rację – jestem błaznem największym. Królem durniów, marszałkiem głupków, wielkim przeorem zakonu kretynów.

– W wieży na Stolzu – podjął wesoło Hackeborn – długo nie posiedzisz, jeśli wykażesz rozsądek. Szykuje się, wiem to na pewno, wielka wyprawa krzyżowa na czeskich heretyków. Złożysz śluby i przyjmiesz krzyż, to cię wypuszczą. Powojujesz. A zasłużysz się w walce ze schizmą, to wybaczą ci winy.

– Jest tylko jeden szkopuł.

– Jaki?

– Nie chcę wojować.

Rycerz odwrócił się w kulbace, długo mu się przyglądał.

– A to – spytał z przekąsem – niby dlaczego? Reynevan nie zdążył odpowiedzieć. Rozległ się jadowity świst i syk, a zaraz potem donośny trzask. Hackeborn zachłysnął się, sięgnął rękami do gardła, w którym, przebiwszy blachę gorgetu, tkwił bełt z kuszy. Rycerz obficie opluł się krwią, powoli przechylił do tyłu i spadł z konia. Reynevan widział jego oczy, szeroko otwarte, pełne bezbrzeżnego zdumienia.

Potem zaczęło się dziać dużo i szybko.

– Napaaad! – wrzasnął armiger, wyszarpując miecz z pochwy. – Do broooni!

Z krzaków przed nimi huknęło straszliwie, błysnął ogień, zakłębił się dym. Koń pod jednym z pachołków padł jak rażony gromem, przygniatając jeźdźca. Pozostałe konie postawały dęba, spłoszone wystrzałem, stanął dęba także koń Reynevana. Związany Reynevan nie zdołał utrzymać równowagi, spadł, boleśnie uderzając biodrem o grunt.

Z chaszczy wypadli konni. Reynevan, choć skulony na piasku, poznał ich od razu.

– Bij, zabij! – ryczał, wywijając mieczem, Kunz Aulock. Znany jako Kyrielejson.

Ziębiccy strzelcy dali salwę z kusz, ale wszyscy trzej bezbożnie chybili. Chcieli uciekać, ale nie zdążyli, padli pod ciosami mieczy. Armiger mężnie ścinał się z Kyrielejsonem, konie chrapały i tańczyły, klingi dzwoniły. Starciu koniec położył Stork z Gorgowic, wbijając armigerowi burderz w plecy. Armiger wyprężył się, a wtedy Kyrielejson dobił go pchnięciem w gardło.

Głęboko w lesie, w gęstwinie, alarmująco krzyczała wystraszona sroka. Śmierdziało prochem.

– Proszę, proszę – powiedział Kyrielejson, trącając leżącego Reynevana czubkiem buta. – Pan Bielawa. Dawnośmy się nie widzieli. Nie cieszysz się?

Reynevan nie cieszył się.

– Naczekaliśmy się tu na ciebie – poskarżył się Aulock – w słocie, chłodzie i niewygodzie. No, ale finis coronat opus. Mamy cię, Bielawa. I to gotowego, że tak powiem, do użycia, już stroczonego jak pakunek. Oj, nie jest, nie jest to twój dzień.

– Daj, Kunz, kopnę go w zęby – zaproponował jeden z bandy. – On mnie oka wonczas mało nie wybił, w tamtej karczmie pod Brzegiem. To ja mu tera zębce wykopnę.

– Zostaw, Sybek – warknął Kyrielejson. – Trzymaj nerwy na wodzy. Idź lepiej i sprawdź, co ów rycerz miał w jukach i kiesce. A ty, Bielawa, czemu tak gały na mnie wytrzeszczasz?

69
{"b":"89087","o":1}