Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zabiłeś mi brata, Aulock.

– Hę?

– Brata mi zabiłeś. W Balbinowie. Będziesz za to wisiał.

– Bredzisz – rzekł zimno Kyrielejson. – Musiałeś z tego konia na głowę spaść.

– Zabiłeś mi brata!

– Powtarzasz się w bredniach.

– Łżesz!

Aulock stanął nad nim, z wyrazu jego twarzy dało się odczytać, iż rozważa dylemat – kopnąć, azali nie kopnąć. Nie kopnął, w sposób oczywisty z lekceważenia. Odszedł kilka kroków, stanął nad koniem zabitym wystrzałem.

– Niech mnie diabli schwycą – powiedział, kiwając głową. – Oręż prawie groźny i morderczy, ta twoja handkanona, Stork. Podziwuj się sam, jaką dziurę w kobyle zrobiło. Kułak się zmieści! Iście, broń to przyszłości. Nowoczesność!

– Do dupy z taką nowoczesnością – odrzekł kwaśno Stork z Gorgowic. – Nie w konia, jeno w jeźdźca mierzył żem z tej cholernej rury. I nie w tego jeźdźca, ale w tamtego.

– Nic to. Nieważne, gdzie mierzony, grunt, że trafiony. Hej, Walter, co tam czynisz?

– Dorzynam tych, co jeszcze dychają! – odkrzyknął Walter de Barby. – Świadków nam nie trza, nie?

– Pospiesz się! Stork, Sybek, ruk-cuk, wsadźcie Bielawę na konia: Na tego rycerskiego kastelana. A przywiążcie krzepko, bo to zbytnik. Pamiętacie?

Stork i Sybek pamiętali, oj, pamiętali, bo wsadzenie Reynevana na siodło poprzedzili serią kuksańców i niewybrednych wyzwisk. Skrępowane ręce przywiązano mu do łęku siodła, a łydki do puślisk. Walter de Barby skończył dorzynanie, trupy ziębiczan zawleczono w krzaki, konie przegnano, na komendę Kyrielejsona cała czwórka – plus Reynevan – ruszyła z kopyta. Jechali ostro, ewidentnie pragnąc jak najszybciej oddalić się od miejsca napadu i odsądzić od możliwej pogoni. Reynevan podrygiwał w siodle. Żebra kłuły przy każdym oddechu, bolały jak diabli. Nie może tak dalej być, pomyślał niedorzecznie, nie może tak być, by mnie co i rusz bito.

Kyrielejson poganiał kamratów krzykiem, jechali galopem. Cały czas gościńcem. Najwyraźniej przedkładali tempo nad możliwość ukrycia się, gęsty las nie pozwoliłby nawet na kłus, o galopie nie wspominając.

Wpadli na rozstaje. Wprost w zasadzkę.

Ze wszystkich dróg, także z tyłu, runęli na nich ukryci dotąd w zaroślach konni. Było ich łącznie ze dwudziestu, z czego połowa pancernych w pełnych białych zbrojach. Kyrielejson i jego kompania nie mieli żadnych szans, ale i tak, trzeba przyznać, stawili zaciekły opór. Aulock zwalił się z konia jako pierwszy, z głową strasznie rozrąbaną toporem. Runął pod końskie kopyta Walter de Barby, na wylot przebity mieczem przez wielkiego rycerza z polskim Ogończykiem na tarczy. Wziął po łbie buzdyganem Stork. Sybka z Kobylejgłowy zsiekano i skłuto tak, że krew sowicie obryzgała skulonego w siodle Reynevana.

– Wolnyś, kamracie.

Reynevan zamrugał oczami. W głowie mu wirowało. Wszystko stało się zbyt szybko jak na jego gust.

– Dzięki, Bolko… Przepraszam… Wasza książęca mość…

– Dobra, dobra – przerwał Bolko Wołoszek, dziedzic Opola i Prudnika, pan na Głogówku, przecinając kordelasem jego więzy. – Nie mościuj mi. W Pradze tobie było Reynevan, a mnie Bolko. Przy piwie i w bitce. I wtedy, kiedyśmy dla oszczędności brali we dwu jedną kurwę w bordelu na Celetnej, na Starym Mieście. Zapomniałeś?

– Nie zapomniałem.

– Ja też nie. Jak widzisz. Nie zostawia się scholara kamrata w biedzie. A Jan Ziębicki w rzyć mnie może pocałować. Zresztą stwierdzam z zadowoleniem, że to wcale nie ziębickich porąbaliśmy. Choć przypadkiem, ale uniknęliśmy dyplomatycznego incydentu, bośmy, wyznaję, na drodze do Stolza czatując, ziębickiej się raczej spodziewali eskorty. A tu masz, niespodzianka. Cóż to za jedni, panie podstarosto? Poznaj, Reynevan, to mój podstarosta, pan Krzych z Kościelca. Cóż tedy, panie Krzychu? Rozpoznano którego? Żyje który może?

– To Kunz Aulock i jego kompania – uprzedził Reynevana olbrzym z Ogończykiem na tarczy. – Dycha zaś jeszcze ino jeden. Stork z Gorgowic.

– Oho! – zmarszczył brew i zaciął usta pan na Głogówku. – Stork. I żywy? Dawać go tu.

Wołoszek ruszył konia, z wysokości siodła przyjrzał się zabitym.

– Sybek z Kobylejgłowy – rozpoznał. – Kilka razy uciekł już katu, ale, jak to mówią, nosił wilk razy kilka. A tu Kunz Aulock, cholera, z takiej porządnej rodziny. Walter de Barby, cóż, jakie życie, taka śmierć. A kogóż tu mamy? Pan Stork?

– Litości – zabełkotał Stork z Gorgowic, krzywiąc zalaną krwią twarz. – Pardonu… Pomiłuj, panie…

– Nie, panie Stork – odparł zimno Bolko Wołoszek. – Opole to niebawem moja będzie dziedzina, moje księstwo. Gwałt na opolskiej mieszczce to zatem w moich oczach bardzo ciężka zbrodnia. Zbyt ciężka na szybką śmierć. Szkoda, że tak mało mam czasu.

Młody książę stanął w strzemionach, rozejrzał się.

– Związać łotra – rozkazał. – I utopić.

– Gdzie? – zdziwił się Ogończyk. – Toć nie masz tu nijakiej wody.

– Tam w rowie – wskazał Wołoszek – jest kałuża. Fakt, niewielka, ale głowa zmieści się akuratnie.

Głogóweccy i opolscy rycerze zawlekli ryczącego i szamoczącego się w więzach Storka do rowu, obrócili i trzymając za nogi, wepchnęli głową do kałuży. Ryk zmienił się we wściekłe bulgotanie. Reynevan odwrócił twarz.

Trwało to bardzo, bardzo długo.

Wrócił Krzych z Kościelca w towarzystwie drugiego rycerza, również Polaka, herbu Nieczuja.

– Całą wodę z kałuży wychlał, niecnota – powiedział wesoło Ogończyk. – Dopiero mułem się zadławił.

– Czas by nam stąd znikać, wasza książęca mość – dodał Nieczuja.

– Racja – zgodził się Bolko Wołoszek. – Racja, panie Śląski. Posłuchaj, Reynevan. Ze mną jechać nie możesz, nie zdołam cię ukryć u siebie w Głogówku ani w Opolu, ani w Niemodlinie. Ani ojciec, ani stryj Bernard nie będą chcieli zwady z Ziębicami, wydadzą cię Janowi, gdy się upomni. A upomni się.

– Wiem.

– Wiem, że wiesz – młody Piast zmrużył oczy. – Ale nie wiem, czy rozumiesz. Dlatego wejdę w szczegóły. Obojętne, który kierunek wybierzesz, omijaj Ziębice. Omijaj Ziębice, kamracie, radzę ci to po starej amicycji. Omijaj to miasto i księstwo z daleka. Wierz mi, nie masz tam czego szukać. Może miałeś, ale już nie masz. Czy to dla cię jasne? Reynevan kiwnął głową. Było to dla niego jasne, ale przyznanie za nic nie chciało mu przejść przez gardło.

– Tedy – książę szarpnął wodze, obrócił konia – każdy w swoją drogę. Radź sobie sam.

– Jeszcze raz dzięki. Jestem twoim dłużnikiem, Bolko.

– Nie ma o czym gadać – machnął ręką Wołoszek. – Rzekłem, po starej uczelnianej drużbie. Ech, to były czasy, w Pradze… Bywaj, Reinmar. Bene vale.

– Bene vale, Bolko.

Wkrótce ścichły na trakcie kopyta koni opolskiego orszaku, znikł wśród brzeziny wiozący Reynevana skarogniady kastelan, do niedawna własność Henryka Hackeborna, rycerza z Turyngii, przybyłego na Śląsk po własną śmierć. Na rozstaju uspokoiło się, ucichły wrzaski srok i sójek, wznowiły śpiew wilgi.

Nie minęła godzina, gdy pierwszy lis zaczął obgryzać twarz Kunza Aulocka.

Wydarzenia na wiodącym do Stolza gościńcu stały się – na kilka dni przynajmniej – sensacją, ewenementem towarzyskim, modnym tematem rozmów i plotek. Książę ziębicki Jan przez kilka dni chodził zachmurzony, wścibscy dworacy rozpowiedzieli, że dąsa się na siostrę, księżną Eufemię, irracjonalnie przypisując jej winę za wszystko. Rozniosło się też, że boleśnie po uszach oberwała służka pani Adeli de Sterczą. Fama głosiła, że za wesołość, za szczebiotanie i za śmiech – w chwili, gdy pani całkiem nie było do śmiechu.

Hackebornowie z Przewozu zapowiedzieli, że morderców młodego Henryka dostaną choćby spod ziemi. Piękna i pełna temperamentu Jutta de Apolda śmiercią zalotnika nie przejęła się, jak mówiono, wcale.

Młodzi rycerze zorganizowali pościg za zbrodniarzami, cwałując od zamku do zamku wśród grania rogów i grzmotu kopyt. Pościg bardziej przypominał piknik i rezultaty też przyniósł piknikowe. Niektóre, jak ciąże i słanie swatów – z dużym opóźnieniem.

Ziębice odwiedziła Inkwizycja, lecz tego, z czym przybyła, nie dowiedzieli się zza dominikańskich murów najbardziej nawet wścibscy i żądni sensacji plotkarze. Inne wieści i plotki rozchodziły się szybko.

We Wrocławiu, u świętego Jana Chrzciciela, kanonik Otto Beess modlił się żarliwie przed głównym ołtarzem, dziękował Bogu, opuściwszy czoło na złożone dłonie.

W Księginicach, wsi pod Lubinem, staruteńka, zupełnie zgrzybiała matka Waltera de Barby myślała o nadchodzącej zimie i o głodzie, który teraz, gdy została bez opieki i pomocy, niezawodnie zabije ją na przednówku.

W Niemczy, w karczmie „Pod Dzwonkiem”, było przez jakiś czas bardzo głośno – Wolfher, Morold i Wittich Sterczowie, a z nimi Dieter Haxt, Stefan Rotkirch i Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem, wrzeszczeli, klęli i odgrażali się, wypijając kwaterkę za kwaterką i garniec za garncem. Donosząca napitek służba kurczyła się ze zgrozy, słysząc opisy mąk, jakie biesiadnicy zamierzają w najbliższej przyszłości zadać niejakiemu Reynevanowi de Bielau. Nad ranem nastroje poprawiła nadspodziewanie trzeźwa uwaga Morolda. Nie ma tego złego, stwierdził Morold, co by na dobre nie wyszło. Skoro Kunza Aulocka diabli wzięli, tysiąc złotych reńskich Tammona Sterczy zostanie w kieszeni. Znaczy, w Sterzendorfie.

Po czterech dniach wieść doszła i do Sterzendorfu.

Mała Ofka Baruth była bardzo, ale to bardzo niezadowolona. I bardzo zła na ochmistrzynię. Ofka nigdy nie darzyła ochmistrzyni sympatią, nazbyt często jej matka wyręczała się ochmistrzynią przy zmuszaniu Ofki do czynności przez Ofkę nielubianych – zwłaszcza jedzenia kaszy i mycia. Dziś jednak ochmistrzyni podpadła Ofce strasznie – przemocą oderwała ją od zabawy. Zabawa polegała na rzucaniu płaskiego kamienia na świeże krowie kupy i dzięki swej radosnej prostocie była ostatnio w modzie wśród rówieśników Ofki, głównie potomstwa straży grodowej i czeladzi.

Oderwana od igraszek dziewczynka marudziła, dąsała się i starała, jak mogła, utrudnić ochmistrzyni zadanie. Stawiała na złość małe kroczki, przez co ochmistrzyni musiała ją niemal wlec. Złym fukaniem reagowała na upomnienia i na wszystko, co ochmistrzyni mówiła. Bo guzik ją to obchodziło. Miała dość przekładania mów dziadka Tammona, bo u dziadka w komnacie śmierdziało, dziadek zresztą też śmierdział. Guzik ją obchodziło, że właśnie przyjechał do Sterzendorfu wuj Apecz, że wuj Apecz przywiózł dziadkowi niesłychanie ważne wiadomości, że właśnie przekazuje je, a gdy skończy, dziadek Tammo będzie miał, jak zwykle, dużo do powiedzenia, a przecie oprócz niej, urodzonej panienki Ofki, nikt nie rozumie tego, co dziadek Tammo gada.

70
{"b":"89087","o":1}