Rozdział dwudziesty siódmy
w którym Reynevan i Szarlej przez czas dość długi mają spokój, opiekę lekarską, pociechą duchową, regularne odżywianie i towarzystwo nietuzinkowych ludzi, z którymi mogą do woli konwersować na ciekawe tematy. Słowem, mają to, co zwykle ma się w domu wariatów.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Błogosławione imię świętej Dympny.
Pensjonariusze Wieży Błaznów zareagowali szelestem słomy i nieskładnym, mało wyraźnym pomrukiem. Bożogrobiec bawił się pałką, postukiwał nią w otwartą lewą dłoń.
– Wy dwaj – powiedział do Reynevana i Szarleja – jesteście nowi w naszym bożym stadku. A my tu nowym nowe nadajem imiona. A ze dziś czcimy świętych męczenników Korneliusza i Cypriana, tedy jeden będzie Korneliusz, a drugi Cyprian.
Ani Korneliusz, ani Cyprian nie odpowiedzieli.
– Jam jest – kontynuował beznamiętnie mnich – mistrzem szpitalnym i opiekunem Wieży. Imię moje brat Trankwilus. Nomen omen. Przynajmniej dopóty, dopóki mnie ktoś nie zdrzaźni.
– Drzaźni mnie zaś, trzeba wam wiedzieć, gdy kto hałasuje, ciska się, wyczynia tumulty i brewerie, zanieczyszcza siebie i okolicę, używa słów nieładnych, bluźni Bogu i świętym, nie modli się i przeszkadza modlić innym. I w ogóle grzeszy. A na grzeszników mamy tu u nas różne sposoby. Kijaszek dębowy. Ceberek z wodą zimną. Klatkę żelazną. I łańcuszek u ściany. Jasne?
– Jasne – odpowiedzieli unisono Korneliusz i Cyprian.
– Tedy – brat Trankwilus ziewnął, przyjrzał się swej pałce, dobrze wysłużonemu i wyślizganemu dębowemu drewnu – zaczynacie kurację. A wymodlicie przychylność i instancję świętej Dympny, opuści was, daj to Bóg, wariacja i obłęd, wrócicie, wyleczeni, na zdrowe łono społeczeństwa. Dympna z łaskawości słynie w świętych gromadce, szansę więc macie duże. Ale nie ustawajcie w modlitwie. Jasne?
– Jasne.
– No to z Panem Bogiem.
Bożogrobiec wyszedł po trzeszczących schodach, wijących się wokół muru i kończących gdzieś wysoko drzwiami, masywnymi, sądząc po odgłosach otwierania i zamykania. Ledwo dudniące w kamiennej studni echo przebrzmiało, Szarlej wstał.
– No, bracia w udręce – rzekł wesoło – witajcie, kimkolwiek jesteście. Wychodzi, że trochę czasu przyjdzie nam spędzić razem. Choć po niewoli, ale zawsze. Może by tak więc jednak poznać się nawzajem?
Podobnie jak przed godziną, odpowiedział mu chrobot i szelest słomy, parsknięcie, cicha klątwa i kilka innych słów i odgłosów, w większości nieprzystojnych. Tym aliści razem Szarlej nie dał się zniechęcić. Zdecydowanie podszedł do jednego ze słomianych barłogów, jakich kilkanaście uformowanych było pod ścianami wieży i wokół dzielących dno zrujnowanych filarów i arkad. Ciemność w niewielkim tylko stopniu rozjaśniało światło sączące się z góry, z maleńkich okienek u szczytu. Ale wzrok przyzwyczaił się już i co nieco widzieć się dało.
– Dobry dzień! Jestem Szarlej!
– A idźże precz – odburknął człek z barłogu. – Czepiaj się, pomyleńcze, sobie podobnych. Ja jestem zdrów na umyśle! Normalny!
Reynevan otworzył usta, zamknął je prędko i otworzył znowu. Widział bowiem, czym chcący uchodzić za normalnego się zajmuje, a zajmował się energicznym manipulowaniem przy własnych genitaliach. Szarlej chrząknął, wzruszył ramionami, poszedł dalej, ku następnemu barłogowi. Człowiek, który na nim leżał, nie poruszał się, jeśli nie liczyć lekkich drgawek i dziwnych skurczów twarzy.
– Dobry dzień! Jestem Szarlej…
– Bbb… bbuub… błe-błeee… Błeee…
– Tak myślałem. Idziemy dalej, Reinmarze. Dobry dzień! Jestem…
– Stój! Gdzie leziesz, szaleńcze? Na rysunki? Oczu nie masz?
Na twardym jak kamień klepisku, wśród odgarniętej słomy, widniały nabazgrane kredą figury geometryczne, wykresy i kolumny cyfr, nad którymi ślęczał siwy starzec z czubkiem głowy łysym jak jajo. Wykresy, figury i cyfry pokrywały też całkowicie ścianę nad jego barłogiem.
– Ach – cofnął się Szarlej. – Przepraszam. Rozumiem. Jakże mogłem zapomnieć: noli turbare circulos meos.
Starzec uniósł głowę, wyszczerzył poczerniałe zęby.
– Uczeni?
– Poniekąd.
– Tedy zajmijcie sobie miejsca u filara. U tego oznaczonego omegą.
Zajęli i wymościli sobie, nagarnąwszy słomy, barłogi pod wskazanym filarem, oznaczonym wydrapaną grecką literą. Ledwie zdążyli uporać się z zadaniem, gdy objawił się brat Trankwilus, tym razem w kompanii kilku innych zakonników w habitach z podwójnym krzyżem. Stróże grobu jerozolimskiego przynieśli parujący kocioł, ale pacjentom wieży pozwolono zbliżyć się z miskami dopiero po chóralnym odmówieniu Pater noster, Ave, Credo, Conftteor i Miserere. Reynevan jeszcze nie podejrzewał, że był to początek rytuału, któremu przyjdzie mu się poddawać długo. Bardzo długo.
– Narrenturm – odezwał się, tępo patrząc w dno miski, w przylepione resztki kaszy jaglanej. – We Frankensteinie?
– We Frankensteinie – potwierdził Szarlej, dłubiąc w zębach źdźbłem słomy. – Wieża jest przy hospicjum świętego Jerzego, prowadzonego przez bożogrobców z Nysy. Na zewnątrz murów miejskich, przy Bramie Kłodzkiej.
– Wiem. Przechodziłem obok. Wczoraj. Chyba wczoraj… Jakim sposobem tu trafiliśmy? Dlaczego uznano nas za umysłowo chorych?
– Najwidoczniej – demeryt parsknął śmiechem – ktoś poddał analizie nasze ostatnie postępki. Nie, drogi Cyprianie, żartowałem, aż tyle szczęścia nie mamy. To jest nie tylko Wieża Błaznów, to również… przejściowo… więzienie Inkwizycji. Karcer miejscowych dominikanów jest bowiem w remoncie. Frankenstein ma dwa miejskie więzienia, w ratuszu i pod Krzywą Wieżą, ale oba zawsze przepełnione. Dlatego tu, do Narrenturmu, wsadza się aresztowanych z nakazu Świętego Oficjum.
– Ten Trankwilus – nie rezygnował Reynevan – traktuje nas jednak jak będących niespełna rozumu.
– Skrzywienie zawodowe.
– Co z Samsonem?
– Co, co – żachnął się Szarlej. – Spojrzeli na jego gębę i puścili. Ironia, hę? Puścili, mając za idiotę. A nas zapudłowali u czubków. Szczerze powiedziawszy, pretensji nie mam, winie tylko siebie. Im o ciebie szło, Cyprianie, o nikogo więcej, tylko o tobie wspominał significavit. Mnie wsadzili, bo stawiałem opór, rozkwasiłem parę nosów, ha, parę kopów, nie chwaląc się, tez trafiło w to, w co trafić miało… Gdybym zachował się spokojnie, jak Samson…
– Między nami mówiąc – dokończył po chwili ciężkiego milczenia – cała moja w nim, w Samsonie, nadzieja. Że coś wymyśli i zorganizuje. I to szybko. Inaczej… Inaczej możemy mieć kłopoty.
– Z Inkwizycją? A o co nas oskarżą?
– Problem – głos Szarleja był nader ponury – nie w tym, o co nas oskarżą. Problem w tym, do czego się przyznamy.
Reynevan nie potrzebował wyjaśnień, wiedział, w czym rzecz. Rzeczy podsłuchane w cysterskiej grangii oznaczały wyrok śmierci, śmierci poprzedzonej torturami. O tym, że podsłuchali, nikt nie mógł się dowiedzieć. Nie wymagało wyjaśnień znaczące spojrzenie, którym demeryt wskazał innych pensjonariuszy Wieży. Reynevan też wiedział, że Inkwizycja miała w zwyczaju umieszczać wśród uwięzionych szpicli i prowokatorów. Szarlej, co prawda, obiecał, że takowych zdemaskuje szybko, ale zalecił ostrożność i konspirację również wobec innych, choćby i z pozoru uczciwych. Nawet tych, zaznaczył, nie należy dopuszczać do konfidencji. Nie warto, zawyrokował, by cokolwiek wiedzieli i mieli o czym mówić.
– Albowiem – dodał – człowiek rozciągnięty na skrzypcu mówi. Mówi dużo, mówi wszystko, co wie, mówi o czym tylko się da. Bo dopóki mówi, nie przypiekają.
Reynevan pomarkotniał. Tak widocznie, że aż Szarlej uznał za celowe dodać mu otuchy przyjaznym walnięciem w plecy.
– Głowa do góry, Cyprianie – pocieszył. – Jeszcze się za nas nie wzięli.
Reynevan pomarkotniał jeszcze bardziej i Szarlej dał za wygraną. Nie wiedział, że Reynevan wcale nie martwi się, że na mękach powie o podsłuchanych w grangii konszachtach. Że stokroć bardziej przeraża go myśl o tym, że zdradzi Katarzynę Biberstein.
Odpocząwszy nieco, obaj lokatorzy kwatery „Pod Omegą” porobili dalsze znajomości. Szło im rozmaicie. Jedni z pensjonariuszy Narrenturmu rozmawiać nie chcieli, jeszcze inni nie mogli, będąc w stanie, który doktorowie z praskiego uniwersytetu określali – za szkołą Salerno – jako dementia bądź debilitas. Inni byli rozmowniejsi. Nawet ci nie bardzo jednak kwapili się z ujawnianiem personaliów, toteż Reynevan w myśli ponadawał im stosowne przydomki.
Ich najbliższym sąsiadem był Tomasz Alfa – bytował bowiem pod filarem oznaczonym taką właśnie grecką literą, a do Wieży Błaznów trafił w dniu świętego Tomasza z Akwinu, siódmego marca. Za co trafił i dlaczego tak długo siedzi, nie wyjawił, ale na Reynevanie bynajmniej nie zrobił wrażenia obłąkanego. Powiadał się wynalazcą, Szarlej jednak na podstawie manieryzmów mowy uznał go za zbiegłego mnicha. Wynajdywanie dziury w klasztornym murze, orzekł, nie może pretendować do miana prawdziwej wynalazczości.
Niedaleko od Tomasza Alfy, pod literą tau i wydrapanym na ścianie napisem: POENITEMINI mieszkał Kameduła. Ten stanu duchownego ukryć nie mógł, tonsura jeszcze nie porosła mu włosem. Więcej o nim wiadomo nie było, albowiem milczał jak prawdziwy brat z Camaldoli. I jak prawdziwy kameduła bez szemrania i słowa skargi znosił nader częste w Narrenturmie posty.
Po przeciwnej stronie, pod napisem: LIBERA NOS DEUS NOSTER sąsiadowali ze sobą dwaj osobnicy, będący, jak na ironię, sąsiadami również na wolności. Obaj zaprzeczali byciu wariatami, obaj uważali się za ofiary perfidnie uknutych intryg. Jeden, pisarz grodzki, przez bożogrobców na dzień swego przybycia ochrzczony Bonawenturą, winą za uwięzienie obarczał żonę, radą tymczasem nieskrępowanie używać sobie z gachem. Bonawentura zaraz na wstępie uraczył Reynevana i Szarleja długim wywodem o kobietach, z samego przyrodzenia swego i natury swojej podłych, przewrotnych, lubieżnych, nierządnych, niegodziwych i zdradliwych. Wywód na czas dłuższy pogrążył Reynevana w czarnych wspomnieniach i jeszcze czarniejszej melancholii.