Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Śląsk jako taki – rzekł demeryt – pozostawiam za sobą w zasadzie bez żalu. Mówię „w zasadzie”, albowiem jednego mi szkoda. Owych pięciuset grzywien, które wiózł poborca podatków. Gdyby nie okoliczności, pieniądze mogłyby być nasze. Złości mnie, wyznam, myśl, że utuczył się nimi, przypadkiem i niezasłużenie, jakiś bałwan w typie Buka von Krossiga. Kto wie, może ów Reichenbach, który tam oto właśnie wyzywa Izraelitę od parchów i wieprzy? A może któryś z tamtych obok budy rymarza?

– Wyjątkowo dużo coś tu dziś zbrojnych i rycerstwa.

– Sporo. A popatrzcie, nowi nadjeżdżają…

Demeryt urwał raptownie i głośno wciągnął powietrze. Z wiodącej od Bramy Lochowej uliczki Srebrnogórskiej wjeżdżał bowiem właśnie na rynek raubritter Hayn von Czirne.

Szarlej, Samson i Reynevan nie czekali. Zerwali się z ławy, chcąc zemknąć chyłkiem, nim zostaną zauważeni. Za późno. Dostrzegł ich sam Hayn, dostrzegł ich jadący obok Hayna Fryczko Nostitz, dostrzegł ich Italczyk Vitelozzo Gaetani. Temu ostatniemu na widok Szarleja pobladła z wściekłości wciąż opuchnięta i oszpecona świeżą blizną gęba. W następnej sekundzie rynek miasta Frankenstein rozbrzmiał wrzaskiem i łomotem kopyt. Po chwili zaś Hayn wyładowywał złość na karczmarskiej ławie, w drzazgi rąbiąc ją toporem.

– Gonić! – ryczał do swych zbrojnych. – Za nimi!

– Tam! – wrzeszczał Gaetani. – Tam uciekli! Reynevan pędził ile sił, ledwo mogąc nadążyć za Samsonem. Szarlej biegł przodem, wybierał drogę, sprytnie skręcając w co ciaśniejsze zaułki, a potem przedzierając się przez ogrody. Taktyka zdawała się sprawdzać – nagle ścichł za nimi stukot kopyt i wrzaski pościgu. Wypadli na spienioną w rynsztokach mydlinami uliczkę Dolnołazienną, skręcili ku Bramie Ziębickiej.

Od Bramy Ziębickiej, gadając i leniwie kiwając się w siodłach, nadjeżdżali Sterczowie, a z nimi Knobelsdorf, Haxt i Rotkirch.

Reynevan stanął jak wryty.

– Bielau! – zaryczał Wolfher Sterczą. – Mamy cię, psi synu!

Nim ryk przebrzmiał, Reynevan, Szarlej i Samson już sadzili, dysząc ciężko, przez zaułki, skakali przez płoty, darli się przez gęstwę ogrodów, plątali w suszących się na sznurach prześcieradłach. Słysząc z lewa okrzyki ludzi Hayna, a za sobą ryki Sterczów, biegli na północ, w kierunku, skąd zaczął właśnie dobiegać dzwon z dominikańskiego kościoła Podwyższenia Świętego Krzyża.

– Paniczu Reinmarze! Tutaj! Tędy!

W murze otwarły się maleńkie drzwiczki, stanął w nich Andrzej Kantor, diakon od dominikanów. Mający wobec Bielawów długi wdzięczności.

– Tędy, tędy! Prędko! Nie ma czasu!

Fakt, nie było. Wbiegli do ciasnej sieni, która, gdy Kantor zamknął drzwiczki, utonęła w mroku i zapachu butwiejących szmat. Reynevan z nieopisanym hukiem wywalił jakieś blaszane naczynia, Samson potknął się i wywrócił z łomotem. Szarlej też na coś wpadł, bo zaklął sprośnie.

– Tędy! – wołał Andrzej Kantor, skądś z przodu, skąd sączyło się niewyraźne światło. – Tędy! Tutaj! Tutaj!

Po wąskich schodkach Reynevan bardziej sturlał się, niż zszedł. Wypadł wreszcie na światło dzienne, na malutkie podwóreczko wśród murów obrośniętych dzikim winem. Wybiegający za nim Szarlej nadepnął na kota, kot dziko zamiauczał. Nim miauczenie przebrzmiało, z obu podsieni wypadło i rzuciło się na nich kilkunastu ludzi w czarnych kabatach i okrągłych pilśniowych czapkach.

Ktoś narzucił Reynevanowi worek na głowę, ktoś kopniakiem podciął mu nogi. Runął na ziemię. Przygnieciono go, wykręcono ręce. Obok czuł i słyszał kotłowaninę, słyszał wściekłe sapnięcia, odgłosy razów i krzyki bólu, świadczące o tym, że Szarlej i Samson nie dają się wziąć bez walki.

– Czy Święte Oficjum… – dobiegł go roztrzęsiony głos Andrzeja Kantora. – Czy Święte Oficjum przewidziało… Za ujęcie tego heretyka… Jakąś nagrodę? Choćby niewielczutką? Biskupi significavit nie wspomina, ale ja… Ja mam kłopoty… Jestem w wielkiej finansowej potrzebie… Dlatego właśnie…

– Significavit to rozkaz, nie handlowy kontrakt – pouczył diakona zły i chrapliwy głos. – A możliwość okazania pomocy Świętej Inkwizycji jest dostateczną nagrodą dla każdego dobrego katolika. Czyżbyś nie był dobrym katolikiem, fratrze?

– Kantor… – wycharczał Reynevan z ustami pełnymi kurzu i kłaków z worka. – Kantooor! Ty skurwysynu! Ty kościelny kundlu! Ty w rzyć chędo…

Nie dano mu dokończyć. Dostał w głowę czymś twardym, w oczach mu rozbłysło. Dostał jeszcze raz, ból zapromieniował paraliżująco, palce rąk zmartwiały nagle. Ten, kto go bił, uderzył ponownie. I ponownie. I ponownie. Ból zmusił Reynevana do krzyku, krew zatętniła mu w uszach, pozbawiając przytomności.

Ocknął się w zupełnych niemal ciemnościach, z gardłem suchym jak wiór i językiem jak kołek. Głowa tętniła bólem, obejmującym skronie, oczy, zęby nawet. Wziął głęboki wdech i aż się zakrztusił, tak wokół śmierdziało Poruszył się, zaszeleściła ubita słoma, na której leżał.

Nieopodal ktoś okropnie bełkotał, ktoś inny kaszlał i stękał. Tuz obok coś ciurkało, lała się woda. Reynevan oblizał pokryte lepkim nalotem wargi. Uniósł głowę i aż jęknął, tak załomotał w niej ból. Podniósł się ostrożniej, powoli. Jednego rzutu oka wystarczyło, by się zorientować, ze jest w wielkiej piwnicy. W lochu. Na dnie głębokiej kamiennej studni. I że nie jest sam.

– Ocknąłeś się – stwierdził fakt Szarlej. Stał oddalony o kilka kroków i z głośnym pluskiem sikał do kubła.

Reynevan otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z nich dźwięku.

– To dobrze, ze się ocknąłeś – Szarlej zapiął spodnie. – Bo właśnie muszę ci oznajmić, ze względem mostu na Dunaju wracamy do pierwotnej koncepcji.

– Gdzie… – wyskrzeczał wreszcie Reynevan, z trudem łykając ślinę. – Szarleju… Gdzie… jesteśmy?

– W przybytku świętej Dympny.

– Gdzie?

– W szpitalu dla obłąkanych.

– Gdzie?!

– Przecież mówię. W domu wariatów. W Narrenturmie.

98
{"b":"89087","o":1}