Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział trzynasty

w którym po opuszczeniu klasztoru benedyktynów Szarlej wykłada Reynevanowi swą filozofią egzystencjalną, sprowadzającą sią – w uproszczeniu – do tezy, że wystarczą spuszczone spodnie i chwila nieuwagi, by ktoś nieżyczliwy dobrał ci się do dupy. Za chwilą życie potwierdza te wywody w całej rozciągłości i każdym detalu. Z opresji ratuje Szarleja ktoś, kogo czytelnik już zna -a raczej zdaje mu sią, że zna.

Egzorcyzmowanie u benedyktynów – choć w zasadzie uwieńczone sukcesem – wzmogło jeszcze niechęć Reynevana do Szarleja, niechęć budowaną, rzec by można, od pierwszego wejrzenia, a zyskującą na ostrości po wypadku z proszalnym dziadem. Reynevan zdążył już zrozumieć, ze jest od demeryta zależny i że nie da sobie bez niego rady, że w szczególności operacja wyswobodzenia jego ukochanej Adeli ma w pojedynkę znikome szansę powodzenia. Rozumienie rozumieniem, zależność zależnością, ale niechęć była, dokuczała i złościła jak naderwany paznokieć, jak utruszony ząb, jak drzazga w opuszku palca. A pozy i wypowiedzi Szarleja pogłębiały ją tylko.

Do sporu – czy, raczej dysputy – doszło wieczorem po opuszczeniu klasztoru, w całkiem, jak twierdził demeryt, niedużym już oddaleniu od Świdnicy. Paradoksalnie Reynevan wspomniał egzorcystyczne szelmostwa Szarleja i jął mu je wyrzucać podczas spożywania darów, dzięki szelmostwu zdobytych – na odchodnym wdzięczni benedyktyni wręczyli im bowiem pokaźne zawiniątko, zawierające, jak się okazało, żytni chleb, tuzin jabłek, kilkanaście jaj na twardo, pęto wędzonej jałowcowej kiełbasy i grubą polską kiszkę kaszaną.

W miejscu, gdzie zrujnowany częściowo jaz spiętrzył i rozlał rzeczkę, na suchym stoku na skraju boru, wędrowcy siedzieli zatem i jedli, przyglądając się słońcu, opuszczającemu się coraz to niżej ku szczytom sosen. I dysputując. Reynevan rozgalopował się nieco, wychwalając normy etyczne, a ganiać sowizdrzalstwo. Szarlej usadził go natychmiast.

– Nie przyjmuję – oświadczył, wypluwając skorupki niedokładnie obłupanego jajka – nauk moralnych od kogoś, kto zwykł pieprzyć cudze żony.

– Ile razy jeszcze – uniósł się Reynevan – każesz sobie powtarzać, ze to nie to samo? Ze nie ma porównania?

– Jest, Reinmarze, jest.

– Ciekawe.

Szarlej oparł cheb o brzuch i ukroił kolejną pajdę.

– Różni nas – zaczął po chwili z pełnymi ustami – jak łatwo zauważyć, Doświadczenie i mądrość życiowa. Dlatego to, co ty robisz instynktownie, kierowany prostą, dziecięcą wręcz dążnością do zaspokojenia popędów, ja czynię z rozmysłu i planowo. Ale u podstaw leży wciąż to samo. Przekonanie mianowicie, ze wszech miar słuszne zresztą, ze liczę się ja, moje dobro i moja przyjemność, resztę zaś, o ile mojemu dobru i interesowi niczego nie przysparza, może spokojnie tiafić szlag, albowiem cóż ta reszta może mnie obchodzić, w niczym mi nie służąc. Nie przerywaj. Wdzięki twej luby Adeli były dla ciebie jak cukierek dla dziecka. By móc polizać i pociućkać, zapomniałeś o wszystkim, liczyła się tylko i wyłącznie twoja własna przyjemność. Nie, nie próbuj wyjeżdżać mi tu z miłością, cytować Petrarki i Wolframa von Eschenbach. Miłość to też przyjemność, i to jedna z najbardziej egoistycznych, jakie znam.

– Nie chcę tego słuchać.

– In summa – ciągnął niewzruszenie demeryt – nasze programy egzystencjalne niczym się nie różnią, będąc opartymi o principium: wszystko, co czynię, ma służyć mnie. Moje własne dobro, błogość, wygoda i szczęśliwość są jedynie ważne, resztę pal diabli. Tym, co nas jednak różni…

– Więc jednak?

– …jest umiejętność perspektywicznego myślenia. Ja, mimo częstych pokus, powstrzymuję się w miarę możliwości od chędożenia cudzych żon, ponieważ perspektywiczne myślenie podpowiada, że nie tylko nie przyniesie mi to korzyści, ale wręcz przeciwnie: przysporzy kłopotów. Ubogich, jak owego przedwczorajszego dziada, nie rozpieszczam datkami nie ze skąpstwa, jeno dlatego, że taka dobroczynność nic nie daje, ba, wręcz szkodzi… grosza ubywa, a człowiek zarabia sobie na opinię durnia i frajera. A że frajerów i durniów infinitus est numerum, sam wyłudzam, co i ile się da. Nie stosując taryfy ulgowej wobec benedyktynów. I innych zakonów. Pojąłeś?

– Pojąłem – Reynevan ugryzł kęs jabłka – za co siedziałeś w pudle.

– Niczego nie pojąłeś. Ale czas na naukę jest, na Węgry daleka droga.

– A dotrę tam aby? Cało?

– Co chciałeś przez to powiedzieć?

– A bo słucham cię, słucham, i coraz większym czuję się frajerem. Który w każdej chwili może zostać ofiarą całopalną na ołtarzu twej własnej wygody. Ową resztą, którą pal diabli.

– No proszę – ucieszył się Szarlej – jednak czynisz postępy. Zaczynasz rozumować rozsądnie. Pomijając nieuzasadniony sarkazm, już zaczynasz łapać podstawową zasadę życiową: zasadę ograniczonego zaufania. Uczącą, że otaczający świat nieustannie na ciebie dybie, nigdy nie przepuści okazji, by wyrządzić ci zniewagę, przykrość lub krzywdę. Że tylko czeka, aż spuścisz portki, by natychmiast dobrać się do twej gołej dupy. Reynevan parsknął.

– Z czego – nie dał zbić się z pantałyku demeryt – płyną dwa wnioski. Primo: nigdy nie ufaj i nigdy nie wierz w intencje. Secundo: jeśliś sam wyrządził komuś przykrość lub krzywdę, nie gryź się tym. Byłeś zwyczajnie szybszy, zadziałałeś prewencyjnie…

– Zamilcz!

– Co znaczy, zamilcz? Mówię szczerą prawdę i wyznaję zasadę wolności słowa. Swoboda…

– Zamilcz, psiakrew. Coś słyszałem. Ktoś tu się podkrada…

– Pewnie wilkołek! – zarechotał Szarlej. – Straszliwy mężowilk, postrach okolicy!

Gdy opuszczali klasztor, troskliwi zakonnicy ostrzegli ich i uprzedzili, by mieli się na baczności. W okolicy, rzekli, osobliwie podczas pełni, grasuje od jakiegoś czasu groźny lykanthropos, czyli mężowilk, czyli wilkołek, czyli człowiek, mocą piekielną zamieniony w wilkopodobne monstrum. Ostrzeżenie wyjątkowo rozbawiło Szarleja, który przez dobrych kilka staj śmiał się do rozpuku i szydził z zabobonnych mnichów. Reynevan też nie bardzo wierzył w mężowilki i wilkołki, nie śmiał się jednak.

– Słyszę – powiedział, nadstawiwszy uszu – czyjeś kroki. Ktoś nadchodzi, bez dwóch zdań.

W chaszczach alarmująco zaskrzeczała sójka. Konie zaparskały. Trzasnęła gałązka. Szarlej przysłonił oczy dłonią, zachodzące słońce oślepiało blaskiem.

– Niech to czart – zamruczał pod nosem. – Tego nam, zaiste, jeszcze brakowało. Spójrz tylko, któż to nam tu zawitał.

– Byłby to… – zająknął się Reynevan. – To jest…

– Waligóra od benedyktynów – potwierdził jego podejrzenie Szarlej. – Klasztorny wielkolud, Beowulf miodożerca. Garnkoliz o biblijnym imieniu. Jak mu tam było? Goliat?

–  Samson. Samson, prawda. Nie zwracaj na niego uwagi.

– Co on tu robi?

– Nie zwracaj uwagi. Może sobie pójdzie. Swoją drogą, dokądkolwiek ona wiedzie.

Nie wyglądało jednak na to, by Samson zamierzał sobie pójść. Wręcz przeciwnie, wyglądało, jakby znalazł się u kresu swej drogi – rozsiadł się bowiem na oddalonym o trzy kroki pniaku. I siedział, obróciwszy ku nim swe nalane matołkowate oblicze. Twarz jednak miał czystą, dużo czyściejszą niż poprzednio, znikły też zeskorupiałe smarki spod nosa. Także chałat, który obecnie nosił, był nowy i schludny. Mimo tego od wielkoluda wciąż dolatywał nikły zapach miodu.

– Cóż – odchrząknął Reynevan. – Grzeczność nakazuje…

– Wiedziałem – przerwał Szarlej i westchnął. – Wiedziałem, że to powiesz. Hej, ty tam! Samsonie! Pogromco Filistynów! Głodnyś?

– Głodnyś? – Szarlej, nie doczekawszy się reakcji, potrząsnął w stronę osiłka kawałem kiszki, zupełnie jakby przywabiał psa lub kota. – Na! Rozumiesz mnie? Na, tu, tu, na! Papu-papu! Mniamu-mniamu! Zjesz?

– Dziękuję – odrzekł nagle olbrzym, nadspodziewanie wyraźnie i przytomnie. – Ale nie skorzystam. Nie jestem głodny.

– Dziwna jest to sprawa – zamruczał Szarlej, pochylając się ku uchu Reynevana. – Skąd on się tu wziął? Szedł za nami? Przecie jakoby zwykle łazi za bratem Deodatem, naszym niedawnym pacjentem… Od klasztoru dzieli nas dobra mila, żeby tu dotrzeć, musiał wyruszyć natychmiast po nas. I szparko iść naszym tropem. W jakim celu?

– Zapytaj go.

– Zapytam. Gdy przyjdzie pora. Na razie zaś dla pewności mówmy po łacinie.

– Bene.

Słońce opuszczało się coraz to niżej nad ciemny bór, odkrzyczały hejnał lecące na zachód żurawie, rozpoczęły głośny koncert żaby w bagnie nad rzeczką. A na suchym stoku na skraju lasu, niczym w uniwersyteckiej auli, rozbrzmiewała mowa Wergilego.

Reynevan po raz nie wiadomo który – ale po raz pierwszy po łacinie – opowiadał swe niedawne dzieje i opisywał perypetie. Szarlej słuchał – lub udawał, że słucha. Klasztorny osiłek Samson przyglądał się tępo nie wiadomo czemu, a jego nalanej fizjonomii nadal nie znaczyła żadna poważniejsza emocja.

Opowieść Reynevana była, ma się rozumieć, tylko wstępem do rzeczy zasadniczej – do kolejnej próby wciągnięcia Szarleja w zaczepną akcję przeciw Sterczom. Rzecz jasna, nic z tego nie wyszło. Także wtedy, gdy Reynevan jął nęcić demeryta perspektywą wielkich pieniędzy – pojęcia zresztą nie mając, skąd w razie czego wziąć takie pieniądze. Problem miał jednak charakter czysto akademicki, albowiem Szarlej ofertę odrzucił. Odżył spór, w którym obaj dyskutanci mocno posiłkowali się klasycznymi cytatami – od Tacyta po Eklezjastesa.

– Vanitas vanitatum, Reinmarze! Marność nad marnościami i wszystko marność! Nie bądź pochopny, gniew przebywa w piersi głupców. Zapamiętaj – melior est canis vivus leone mortuo, lepszy jest żywy pies niż lew nieżywy,

– Że co?

– Jeśli nie porzucisz głupich planów zemsty, będziesz nieżywy, bo te plany to dla ciebie pewna śmierć. A mnie, nawet jeśli nie zabiją, wsadzą na powrót do więzienia. Ale tym razem nie na wywczasy u karmelitów, lecz do lochu, ad carcerem perpetuum. Albo, co uznają za łaskę, na długoletnie in pace w klasztorze. Czy ty wiesz, Reinmarze, co to jest in pace? To jest pogrzebanie żywcem. W piwnicy, w celi ciasnej i tak niskiej, że można tylko siedzieć, a w miarę przybywania ekskrementów trzeba się coraz bardziej garbić, by nie szorować ciemieniem o strop. Chybaś zmysły postradał, jeśli myślisz, że zaryzykuję coś takiego dla twojej sprawy. Sprawy mętnej, żeby nie powiedzieć: śmierdzącej.

44
{"b":"89087","o":1}