Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jezus rozkazał mu surowo i zły duch opuścił go – wyrecytował Reynevan. – Od owej pory chłopiec odzyskał zdrowie. Wtedy uczniowie zbliżyli się do Jezusa na osobności i pytali: Dlaczego my nie mogliśmy go wypędzić? On zaś im rzekł: Z powodu małej wiary waszej.

Szmer mamrotanej przez benedyktynów modlitwy mieszał się z recytacją. Szarlej zaś poprawił stułę na szyi, stanął nad nieruchomym i sztywnym bratem Deodatem i rozpostarł ręce.

– Diable plugawy! – wrzasnął tak, że Reynevan zająknął się, a opat aż podskoczył. – Rozkazuję ci, natychmiast wynijdź z tego ciała, nieczysta siło! Precz od tego chrześcijanina, ty brudny, otyły i sprośny wieprzu, bestio spośród wszystkich bestii najbardziej bestialska, zakało Tartaru, ohydo Szeolu! Wypędzam cię, ty szczeciniasta żydowska świnio, do piekielnego chlewa, gdzie obyś utopił się w gównie!

– Sancta Virgo virginem - szeptał opat – ora pro nobis…

– Ab insidiis diaboli – wtórowali mnisi – libera nos…

–  Ty krokodylu stary! – ryczał Szarlej, czerwieniejąc. – Bazyliszku zdychający, koczkodanie obsrany! Ty nadęta ropucho, ty kulawy ośle ze zbitym zadem, ty zaplątana w sieć własną tarantulo! Ty zapluty wielbłądzie! Ty robaku nędzny, tkwiący w padlinie zaśmiardłej na samym dnie Gehenny, ty chrząszczu obrzydły siedzący w łajnie! Słysz, jak nazywam cię twym prawdziwym mianem: scrofa stercorata et pedicosa, świnia nieczysta i zawszona, o ty najpodlejszy z podłych, o najgłupszy z głupców, stultus stultorum rex. Ty węglarzu tępy! Ty szewcze przepity! Ty capie ze spuchniętymi jajcami!

Leżący na marach brat Deodat nie drgnął nawet. Choć Reynevan kropił go wodą święconą ile wlazło, krople bezsilnie spełzały po stężałym obliczu starca. Mięśnie na szczękach Szarleja zadrgały mocno. Zbliża się kulminacja, pomyślał Reynevan. Nie pomylił się.

– Wynijdź z tego ciała! – zaryczał Szarlej. – Ty w rzyć jebany katamito!

Jeden z młodszych benedyktynów uciekł, zakrywając uszy, wzywając imienia Pana nadaremno. Inni byli albo bardzo bladzi, albo bardzo czerwoni.

Ostrzyżony osiłek stękał i pojękiwał, usiłując wetknąć do garnuszka z miodem całą dłoń. Było to niewykonalne, dłoń była dwa razy większa od garnuszka. Waligóra wysoko uniósł naczynie, zadarł głowę i rozdziawił usta, ale miód nie wyciekał, było go już zwyczajnie za mało.

– I cóż – odważył się wybąkać opat – z bratem Deodatem, mistrzu? Co ze złym duchem? Azali już wyszedł?

Szarlej schylił się nad egzorcyzmowanym, przyłożył niemal ucho do jego bladych warg.

– Jest już pod samym wierzchem – ocenił. – Zaraz go wygonimy. Trzeba jeno porazić go smrodem. Czart czuły jest na smród. Nuże, fratrzy, przynieście kubeł łajna, patelnię i kaganek. Będziemy opętanemu smażyć pod nosem świeże łajno. Zresztą wszystko, co dobrze śmierdzi, nada się. Siarka, wapno, asafetyda… A najlepiej zepsuta ryba. Albowiem powiada księga Tobiasza: incenso iecore piscis fugabitur daemonium.

Kilku braci pobiegło zrealizować zamówienie. Siedzący pod murem osiłek podłubał palcem w nosie, obejrzał palec, wytarł w nogawkę. Po czym wznowił wybieranie resztek miodu z garnuszka. Tym samym palcem. Reynevan poczuł, jak zjedzony bobrzy plusk podchodzi mu do gardła na wzbierającej fali chrzanowego sosu.

– Magistrze Reinmarze – ostry głos Szarleja przywrócił go światu. – Nie ustawajmy w wysiłkach. Ewangelia według Marka, proszę, stosowny ustęp. Módlcie się, bracia.

– A Jezus widząc, że tłum się zbiega – przeczytał posłusznie Reynevan – rozkazał surowo duchowi nieczystemu: Duchu niemy i głuchy, rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wchodź więcej w niego.

– Surde et mute spiritus ego tibi praecipio – powtórzył groźnie i rozkazująco schylony nad bratem Deodatem Szarlej – exi ab eo! Imperet tibi dominus per angelum et leonem! Per deum vivum! Justitia eius in saecula saeculorum! Niechaj moc Jego wypędzi cię i zmusi do wyjścia razem z całą twoją zgrają!

– Ego te exorciso per caracterum et verborum sanctum! Impero tibi per clavem salomonis et nomen magnum tetragrammaton!

Żrący miód osiłek zakaszlał nagle, opluł się i usmarkał. Szarlej otarł pot z czoła.

– Ciężki i trudny to casus – wyjaśnił, unikając coraz bardziej podejrzliwego wzroku opata. – Przyjdzie jeszcze mocniejszych użyć argumentów.

Przez chwilę było tak cicho, że słychać było dzikie bzyczenie muchy, którą pająk dopadł w pajęczynie we wnęce okiennej.

– Na apokalipsę – rozległ się w ciszy trochę już zachrypnięty baryton Szarleja – przez którą Pan zdradził rzeczy, które nadejść mają, i potwierdził owe rzeczy usty anioła przez siebie zesłanego, wyklinam cię, szatanie! Exorciso te, flumen immundissimum, draco maleficus, spiritum mendacii!

–  Na siedem świeczników złotych i na jeden świecznik między siedmioma stojący! Na głos, będący głosem wód wielu, który powiada: Jam jest ten, który umarł, i ten, który zmartwychwstał, ten, który żyje i żyć będzie wiecznie, który mam w pieczy klucze do śmierci i piekła, powiadam ci, odejdź, duchu nieczysty, który znasz karę wiecznego potępienia!

Skutku jak nie było, tak nie było. Na twarzach przypatrujących się benedyktynów malowały się różne, bardzo różne uczucia. Szarlej wziął mocny wdech.

– Niechaj porazi cię Agyos, jak poraził Egipt! Niechaj cię ukamienują, jak Izrael ukamienował Achana! Niechaj podepcą cię nogami i zawieszą na widłach, jak zawieszono pięciu królów amoryckich! Niechaj przyłoży Pan do czoła twego ćwiek i niechaj walnie w ów ćwiek młotkiem, jak uczyniła Siserze niewiasta Jael! Niechaj ci, jak przeklętemu Dagonowi, łeb wraży i ręce obie odrąbane będą! I niech ci ogon utną przy samej twej diabelskiej dupie!

Oj, pomyślał Reynevan, to się źle skończy. To się źle skończy.

– Duchu piekielny! – Szarlej gwałtownym ruchem rozpostarł ręce nad nadal nie dającym znaku życia bratem Deodatem. – Zaklinam cię na Acharona, Eheya, Homusa, Athanatosa, Ischirosa, Aecodesa i Almanacha! Zaklinam cię na Aratona, Bethora, Phalega i Oga, na Pophiela i na Phula! Zaklinam cię potężnymi imionami Shmiela i Shmula! Zaklinam cię najokropniejszym z imion: imieniem przemożnego i straszliwego Semaphora!

Semaphor nie poskutkował lepiej niż Phul i Shmul. Nie dało się tego ukryć. Szarlej też to widział.

– Jobsa, hopsa, afia, alma! – zakrzyczał dziko. – Melach, Berot, Not, Berib et vos omnes! Hemen etan! Hemen etan! Hau! Hau! Hau!

Zwariował, pomyślał Reynevan. A nas zaraz zaczną bić. Zaraz połapią się, że to wszystko bezsens i parodia, przecież aż tacy głupi być nie mogą. Zaraz skończy się to wszystko strasznym biciem.

Szarlej, spocony już jak cholera i zdrowo zachrypnięty, przyciągnął jego wzrok i mrugnął z aż nadto czytelną prośbą o wsparcie, prośbę poparł dość gwałtownym, choć ukradkowym gestem. Reyneyan wzniósł oczy ku sklepieniu. Wszystko, pomyślał, starając się przypomnieć sobie stare księgi i rozmowy z zaprzyjaźnionymi czarownikami, wszystko jest lepsze od „hau-hau-hau”.

– Hax, pax, mas! – zawył, wymachując rękami. – Abeor super aberer! Aie Saraye! Aie Saraye! Albedo, rubedo, nigredo!

Szarlej, oddychając ciężko, spojrzeniem wyraził mu wdzięczność, gestem nakazał kontynuować. Reynevan mocno nabrał powietrza w płuca.

– Tumor, rubor, calor, dolor! Per ipsum, et cum ipso, et in ipso! Jobsa, hopsa, et vos omnes! Et cum spiritu tuo! Melach, Halach, Molach!

Zaraz będą nas bić, pomyślał gorączkowo, a może nawet i kopać. Zaraz, za małą, za tycią chwilę. Nie ma rady.

Trzeba iść na całość. Na arabski. Stój przy mnie, Averroesie. Ratuj, Avicenno.

– Kullu-al-szaitanu-al-radżim! – wrzasnął. – Fa-ana-sahum Tarisz! Qasura al-Zoba! Al-Ahmar, Baraqan al-Abayad! Al-szaitan! Khar-al-Sus! Al ouar! Mochefi al relil! El feurdż! El feurdż!

Ostatnie słowo, jak niejasno pamiętał, znaczyło po arabsku „cipa” i mało miało wspólnego z egzorcyzmowaniem. Świadom był, jak wielkie głupstwo popełnia. Tym mocniej zadziwił go efekt.

Miał wrażenie, że świat zamarł na moment. I wówczas, w zupełnej ciszy, wśród zastygłego na tle szarych murów tableau benedyktynów w czarnych habitach, coś nagle drgnęło, coś się wydarzyło, coś zakłóciło martwy spokój ruchem i dźwiękiem.

Siedzący pod ścianą tępooki waligóra gwałtownie, z obrzydzeniem i wstrętem odrzucił brudny i lepiący się garnuszek z miodem. Garnuszek stuknął o posadzkę, nie rozbił się jednak, lecz poturlał, wdzierając w ciszę głuchym, acz głośnym turkotaniem.

Waligóra uniósł do oczu lepkie od słodkości palce. Przyglądał się im przez chwilę, a na jego nalanym księżycowym obliczu odmalowało się najpierw niedowierzanie, a potem przerażenie. Reynevan przyglądał mu się, oddychając ciężko. Czuł na sobie ponaglający wzrok Szarleja, ale nie był już w stanie wykrztusić ani słowa. Koniec, pomyślał. Koniec.

Osiłek, wciąż patrząc na swe palce, zajęczał. Rozdzierająco.

I wówczas leżący na marach brat Deodat zastękał, zakaszlał, zacharczał i wierzgnął nogami. Po czym zaklął, nader świecko.

– Święta Eufrozyno… – jęknął opat, klękając. Pozostali mnisi poszli za jego przykładem. Szarlej otworzył usta, ale szybko i przytomnie je zamknął. Reynevan przyłożył ręce do skroni, nie wiedząc, modlić się czy uciekać.

– Zaraza… – zaskrzeczał brat Deodat, siadając. – Ale mnie suszy… Co? Przespałem wieczerzę? Mór na was, braciszkowie… Chciałem się ino zdrzemnąć… Ale przecieżem prosił, by rozbudzić mnie na nieszpory…

– Cud! – krzyknął jeden z klęczących zakonników.

– Nastało królestwo Boże – drugi padł krzyżem na posadzkę. – Igitur pervenit in nos regnum Dei!

– Alleluia!

Siedzący na marach brat Deodat wodził dookoła nie rozumiejącym wzrokiem, od klęczących konfratrów do Szarleja ze stułą na szyi, od Reynevana do waligóry Samsona, wciąż oglądającego swe dłonie i brzuch, od modlącego się opata do mnichów, którzy właśnie nadbiegli z kubłem łajna i miedzianą patelnią.

– Czy ktoś – zapytał niedawny opętany – zechciałby mi wyjaśnić, co tu się wyprawia?

43
{"b":"89087","o":1}