Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział siódmy

w którym Reynevan i jego kompania zjeżdżają do Strzelina w wigilią Wniebowzięcia Marii i, jak się okazuje, rych-tyk na palenie. Potem zaś ci, co powinni, słuchają nauk kanonika wrocławskiej katedry. Jedni z większą, inni mniejszą ochotą.

Za wsią Hockricht, w bliskości Wiązowa, pusty dotąd gościniec zaludnił się nieco. Oprócz chłopskich fur i kupieckich wozów pojawili się także konni i zbrojni, toteż Reynevan uznał za wskazane nakryć głowę kapturem. Za Hockricht wiodąca wśród malowniczych brzezin droga znowu opustoszała, a Reynevan odetchnął. Przedwcześnie nieco.

Belzebub po raz kolejny dał dowód wielkiej psiej mądrości. Do tej pory nie warknął nawet na mijających ich żołdaków, teraz, niezawodnie czując intencje, krótkim, acz ostrym szczekiem ostrzegł przed zbrojnymi na koniach, którzy niespodziewanie wyłonili się z brzezin po obu stronach drogi. Zawarczał tez złowrogo, gdy na jego widok jeden z towarzyszących rycerzom pachołków ściągnął kuszę z pleców.

– Hej, wy tam! Stój! – krzyknął jeden z rycerzy, młody i piegowaty jak przepiórcze jajo. – Stój, powiadam! Na miejscu!

Jadący obok rycerza konny pachołek wsunął stopę w strzemiączko kuszy, zręcznie napiął ją i uzbroił bełtem. Urban Horn lekkim stępem wyjechał nieco do przodu.

– Nie poważ się strzelać do psa, Neudeck. Przyjrzyj mu się wpierw. I dojdź do wniosku, żeś go już kiedyś widział.

– Na pięć ran boskich! – piegowaty dłonią przesłonił oczy, by uchronić je od oślepiającej migotaniny szarpanych wiatrem brzozowych liści. – Horn? Tyżeś to w samej rzeczy?

– Nie kto inny. Każ pachołowi kuszy niechać.

– Jasne, jasne. Ale psa trzymaj. Nadto my tu w śledztwie. W pościgu. Spytać cię tedy muszę, Horn, kto tu z tobą? Kto jedzie?

– Uściślijmy wpierw – powiedział chłodno Urban Horn – rzecz taką: za kimż to waszmościowie w pościgu? Bo jeśli za złodziejami bydła, przykładowo, to my odpadamy. Z wielu przyczyn. Primo: nie mamy bydła. Secundo…

–  Dobra, dobra – piegowaty zdążył już przyjrzeć się księdzu i rabinowi, pogardliwie machnął ręką. – Rzeknij mi jeno: znasz tych wszystkich?

– Znam. Wystarczy?

– Wystarczy.

– Wybaczenia prosim, wielebny – drugi rycerz, w saladzie i pełnej zbroi, skłonił się lekko przed proboszczem Granciszkiem – ale my nie dla krotochwili bynajmniej inkomodujemy. Popełniono zbrodnię, a my za mordercą śladem. Z rozkazu pana von Reideburga, strzelińskiego starosty. Ów to urodzony pan Kunad von Neudeck. Jam zaś jest Eustachy von Rochów.

– Cóż to za zbrodnia? – spytał pleban. – Na Boga! Zabito kogo?

– Zabito. Niedaleko stąd. Urodzonego Albrechta Barta, pana na Karczynie.

Czas jakiś panowała cisza. W której rozległ się głos Urbana Horna. A był to głos zmieniony.

– Jak? Jak to się stało?

– Dziwnie się to stało – odrzekł wolno Eustachy von Rochów, po chwili, którą poświęcił na podejrzliwe przyglądanie się. – Po pierwsze: w samiuśkie południe. Po drugie: w walce. Gdyby to nie było niemożliwe, powiedziałbym, że w pojedynku. To był jeden człowiek, konno, zbrojno. Pchnięciem miecza ubił, a bardzo pewnym, wielkiej wymagającym wprawy. W twarz. Między nos a oko.

– Gdzie?

– Ćwierć mili za Strzelinem. Wracał był pan Bart z gościny u sąsiada.

– Sam? Bez ludzi?

– Tak jeździł. Nie miał wrogów.

– Wieczne odpoczywanie – zamruczał ksiądz Granciszek – racz mu dać, Panie. A światłość…

– Nie miał wrogów – powtórzył, przerywając modły, Horn. – Ale podejrzani są?

Kunad Neudeck podjechał bliżej wozu, z wyraźnym zainteresowaniem przyjrzał się biustowi Doroty Faber. Kurtyzana obdarzyła go ślicznym uśmiechem. Eustachy von Rochów też podjechał. I też wyszczerzył zęby. Reynevan był bardzo rad. Bo na niego nie patrzył nikt.

– Podejrzanych – Neudeck oderwał wzrok – jest kilku. Po okolicy pałętało się trochę podejrzanego towarzystwa. Jakaś pogoń, jakaś rodowa wróżda, coś w tej podobie. Widziano tu nawet takich osobników jak Kunz Aulock, Walter de Barby i Stoik z Gorgowic. Krąży plotka, że jakiś młodzik żonę zbałamucił rycerzowi, a ów rycerz nie na żarty zawziął się na gaszka. I goni za nim.

– Wykluczyć nie lza – dodał Rochów – że to ów ścigany gaszek, trafunkiem na pana Barta wpadłszy, spanikował i pana Barta ubił.

– Jeśli tak – Urban Horn podłubał w uchu – to łatwo go dostaniecie, tego, jak mówicie, gaszka. Musi mieć więcej niż siedem stóp wzrostu i ze cztery w barach. Takiemu trochę ciężko utaić się wśród zwyczajnych ludzi.

– Prawda – przyznał ponuro Kunad Neudeck. – Ułomkiem pan Bart nie był, byle chmyzowi by się nie dał… Ale może być, że tam czary albo gusła użyte były. Mówią, ów uwodziciel żon cudzych czarownikiem jest zarazem.

– Matko Przenajświętsza! – wykrzyknęła Dorota Faber, a ksiądz Filip się przeżegnał.

– A zresztą – dokończył Neudeck – okaże się, co i jak. Bo gdy my tego gaszka dopadniemy, to już go wypytamy o szczegóły, oj, wypytamy… A rozpoznać go tak czy siak trudno nie będzie. Wiemy, że wdały jest i na siwym jedzie koniu. Gdybyście takiego napotkali…

– Nie omieszkamy donieść – obiecał spokojnie Urban Horn. – Wdały młodzik, siwy koń. Nie da się przeoczyć. Ani z niczym pomylić. Bywajcie.

– Panowie wiedzą może – zainteresował się ksiądz Granciszek – czy w Strzelinie nadal bawi kanonik wrocławski?

– W samej rzeczy. Sądy odprawuje u dominikanów.

– Jestli to jego miłość notariusz Lichtenberg?

– Nie – zaprzeczył von Rochów. – Zwie się Beess. Otto Beess.

– Otto Beess, prepozyt od świętego Jana Chrzciciela – zamruczał ksiądz, gdy tylko rycerze pana starosty ruszyli w swoją drogę, a Dorota Faber popędziła wałacha. – Surowy to mąż. Wielce surowy. Oj, rabbi, marne nadzieje, by ci posłuchanie dał.

– Otóż nie – odezwał się Reynevan, rozpromieniony od chwil paru. – Będziecie przyjęci, rabbi Hiramie. Przyrzekam wam to.

Wszyscy spojrzeli na niego, Reynevan zaś uśmiechnął się tylko tajemniczo. Po czym, wesół wielce, zeskoczył z wozu i szedł obok. Został nieco z tyłu, wówczas podjechał do niego Horn.

– Teraz widzisz – rzekł z cicha – jak to jest, Reinmarze Bielau. Jak szybko się osława przykleja. Po okolicy jeżdżą najemne zbiry, łotry pokroju Kyrielejsona i Waltera de Barby, a zabiją kogo, na ciebie pierwszego pada podejrzenie. Zauważasz ironię losu?

– Zauważam – odmruknął Reynevan – dwie rzeczy. Pierwsza, to że jednak wiesz, kim jestem. Zapewne od samego początku.

– Zapewne. A druga?

– Żeś znał tego zamordowanego. Owego Albrechta Barta z Karczyna. I głowę dam, że do Karczyna właśnie jedziesz. Albo jechałeś.

– No proszę – rzekł po chwili Horn – jakiś ty bystry. I jaki pewny siebie. Nawet wiem, skąd ta pewność wypływa. Dobrze mieć znajomków na wysokich stanowiskach, co? Wrocławskich kanoników? Człowiek od razu czuje się lepiej. I bezpieczniej. Złudne to jednak bywa uczucie, oj, złudne.

– Wiem – kiwnął głową Reynevan. – Cały czas pamiętam o wykrocie. O humorach i fluidach.

– I bardzo dobrze, że pamiętasz.

Droga wiodła pod wzgórze, na którym stała szubienica, na owej zaś wisieli trzej wisielcy, wszyscy wysuszeni jak sztokfisze. A w dole rozłożył się przed podróżnymi Strzelin, z jego barwnym podgrodziem, murem miejskim, zamkiem z czasów Bolka Surowego, wielce starożytną rotundą świętego Gotarda i nowoczesnymi wieżami kościołów klasztornych.

– Oj – zauważyła Dorota Faber. – Coś tam się dzieje. Święto jakie dziś czy co?

W samej rzeczy, na wolnej przestrzeni pod murem miejskim zebrał się całkiem spory tłum. Od strony bramy widać zaś było zmierzający w tamtą stronę pochód.

– Procesja chyba.

– Misteria raczej – stwierdził Granciszek. – Toć dziś czternasty sierpnia, wigilia Wniebowzięcia Maryi Dziewicy. Jedźmy, jedźmy, panno Doroto. Zobaczmy z bliska.

Dorota cmoknęła na wałacha. Urban Horn przywołał brytana i wziął go na smycz, świadom widocznie, że wśród ciżby nawet tak mądry pies jak Belzebub może stracić panowanie nad sobą.

Idący od strony miasta pochód zbliżył się na tyle, by można było w nim rozróżnić kilku duchownych w szatach liturgicznych, kilku biało-czarnych dominikanów, kilku burych franciszkanów, kilku konnych rycerzy w ozdobionych herbami jakach, kilku mieszczan w sięgających niemal ziemi deliach. I kilkunastu halabardników w żółtych tunikach i matowo połyskujących kapalinach.

– Biskupie wojsko – pouczył z cicha Urban Horn, po raz któryś dowodząc dobrego poinformowania. – A ten wielki rycerz, ten na gniadoszu, ze znakiem szachownicy, to Henryk von Reideburg, starosta strzeliński.

Żołnierze biskupi prowadzili pod ręce troje ludzi, dwóch mężczyzn i kobietę. Kobieta miała na sobie białe giezło, jeden z mężczyzn nosił szpiczastą, jaskrawo pomalowaną czapkę.

Dorota Faber strzeliła lejcami, krzyknęła na wałacha i na niechętnie rozstępujący się przed wozem tłum mieszczan. Zjechawszy z pagórka, pasażerowie wozu stracili jednak widoczność – by widzieć cokolwiek, musieli wstać, a do tego wehikuł trzeba było zatrzymać. I tak zresztą nie dało się jechać dalej, ciżba stała się już zbyt gęsta.

Wstawszy, Reynevan zobaczył głowy i ramiona owych trojga, dwóch mężczyzn i niewiasty. I wznoszące się powyżej głów pale, do których byli oni przywiązani. Stosów chrustu, które piętrzyły się pod palami, nie widział. Ale wiedział, że tam były.

Słyszał głos, podniesiony i gromki, ale niewyraźny, tłumiony i rwany trzmielim buczeniem tłumu. Z trudem rozpoznawał słowa.

– Zbrodnie przeciwko ładowi społecznemu wymierzone… Errores Hussitarum… Fides haeretica… Bluźnierstwo i świętokradztwo… Crimen… W śledztwie udowodnione…

– Zdaje się – powiedział stojący w strzemionach Urban Horn – że zaraz dokona się tu naoczne podsumowanie naszej podróżnej dysputy.

– Na to patrzy – przełknął ślinę Reynevan. – Hej, ludzie! Kogóż to tracić będą?

– Haratyków – wyjaśnił, odwracając się, mężczyzna o wyglądzie żebraka. – Złapali haratyków. Powiadają, husów czy jakoś tak…

23
{"b":"89087","o":1}