Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie husów, jeno husonów – poprawił drugi, podobnie obdarty, z identycznym polskim akcentem. – Palić ich będą za świętokradztwo. Bo gęsiom komunię podawali.

– Ech, ciemnota! – skomentował z drugiej strony wozu pątnik z naszytymi na płaszczu muszlami. – Nic nie wiedzą!

– A ty wiesz?

– Wiem… Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – pątnik dostrzegł tonsurę księdza Granciszka. – Kacerze zowią się husyci, a bierze się to od ichniego proroka Husa, nie zaś od gęsiów. Oni mówią, husyci znaczy, że czyśćca nie masz wcale, a komunię przyjmują sposobem oboim, czyli sub utrague specie. Po temu i mówią też na nich: utrakwiści…

– Nie udzielaj nam nauk – przerwał Urban Horn – bośmy już uczeni. Tamtych troje, pytam, za co palić będą?

– A tego to ja nie wiem. Ja nietutejszy.

– Ten tam – pospieszył z wyjaśnieniem jakiś tutejszy, wnosząc z upapranej gliną jupy, ceglarz. – Ten w czapce haniebnej to Czech, husycki wysłannik, ksiądz odstępca. W przebraniu z Taboru przywędrował, ludzi do buntu podżegał, do palenia kościołów. Rozpoznali go jego właśni rodacy, ci, co po roku dziewiętnastym z Pragi zbiegli. A ten drugi to Antoni Nelke, nauczyciel szkoły parafialnej, tutejszy Czecha kacerza wspólnik. Schronienie mu dał i wraz z nim pisma husyckie rozprowadzał.

– A niewiasta?

– Elżbieta Ehrlichowa. Ona całkiem z innej beczki. Przy okazji. Męża swego jadem otruła z miłośnikiem w zmowie. Miłośnik uszedł, gdyby nie to, też by na stosie stał.

– Wylazło zaś ninie szydło z wora – wtrącił się chudy typ w filcowej czapce, gładko przylegającej do czaszki. – Boć to jej drugi mąż, Ehrlichowej znaczy. Pierwszego niechybnie też otruła, jędza.

– Może otruła, może nie otruła, na dwoje babka wróżyła – włączyła się do dysputy gruba mieszczka w haftowanym półkożuszku. – Powiadają, ten poprzedni na śmierć się zapił. Szewc był.

– Szewc, nie szewc, otruła go, jak amen w pacierzu – zawyrokował chudy. – Musiały tam i czary jakoweś w robocie być, że pod dominikańskie sądy podpadła…

– Kiedy otruła, to dobrze jej tak.

– Pewnie, że dobrze!

– Cichajcie! – zawołał, wyciągając szyję, proboszcz Granciszek. – Wyrok księża czytają, a nie słychać nic.

– A po co ma być słychać? – zadrwił Urban Horn. – Przecie wszystko wiadomo. Ci na stosach to haeretici pessimi et notorii. A Kościół, który krwią się brzydzi, zdaje ukaranie winnych na brachium saeculare, świeckie ramię…

– Cichajcie, mówiłem!

– Ecclesia non sitit sanguinem – dobiegł od strony stosów rwany wiatrem i tłumiony pomrukiem ciżby głos. – Kościół nie pragnie krwi i wzdraga się przed nią… Niechaj wymierzy tedy sprawiedliwość i karę brachium saeculare, ramię świeckie. Requiem aeternam dona eis…

Tłum zaryczał wielkim głosem. Przy stosach coś się działo. Reynevan wstał, ale za późno. Kat był już przy kobiecie, coś zrobił za jej plecami, jakby poprawiał krępujący szyję powróz. Głowa kobiety opadła na ramię, miękko, jak podcięty kwiat.

– Zdusił ją – westchnął cicho proboszcz, zupełnie jakby wcześniej czegoś podobnego nie widywał. – Kark jej złomił. Temu nauczycielowi też. Musieli oboje w śledztwie skruchę okazać.

– I kogoś wsypać – dodał Urban Horn. – Normalka.

Motłoch wył i pomstował, niezadowolony z łaski okazanej nauczycielowi i trucicielce. Krzyk przybrał na sile, gdy z wiązek chrustu buchnął żywy płomień, buchnął gwałtownie, w okamgnieniu ogarniając całe stosy wraz z palami i przywiązanymi do nich ludźmi. Ogień zahuczał, wzbił się wysoko, tłum, uderzony żarem, cofnął się, przez co ścisk zrobił się jeszcze większy.

– Partanina! – krzyknął ceglarz. – Gówniana robota! Suchy wzięli chrust, suchy! Jako ta słoma!

– Iście, partanina – ocenił chudy w filcowej czapce. – Husyta ani głosu wydać nie zdołał! Nie umieją palić. U nas, we Frankonii, opat z Fuldy, oho, ten potrafił! Sam stosy dozorował. Tak kazał bierwiona układać, że wpierw same nogi smażył, do kolan, potem zasię wyżej, do jajec, potem…

– Złodziej! – cienko zawyła skryta w tłumie kobieta. – Złooodzieeeeej! Łapaj złodzieja!

Gdzieś pośród ciżby płakało dziecko, ktoś przygrywał na fujarce, ktoś rzucał kurwami, ktoś śmiał się, zanosił nerwowym, kretyńskim śmiechem.

Stosy huczały ogniem, biły silnymi podmuchami żaru. Wiatr zawiał w stronę podróżnych, przynosząc ohydny, duszący, słodkawy zapach palonego trupa. Reynevan zasłonił nos rękawem. Ksiądz Granciszek zakasłał, Dorota zakrztusiła się, Urban Horn splunął, krzywiąc się niemiłosiernie. Wszystkich zaskoczył natomiast rabbi Hiram. Żyd wychylił się z wozu i równie gwałtownie co obficie zwymiotował – na pątnika, na ceglarza, na mieszczkę, na Frankończyka tudzież na wszystkich innych, będących w pobliżu. Dookoła natychmiast zrobiło się luźno.

– Proszę wybaczyć… – zdołał wybełkotać rabbi między kolejnymi paroksyzmami. – To nie jest żadna polityczna demonstracja. To jest zwyczajny rzyg.

Kanonik Otto Beess, prepozyt od świętego Jana Chrzciciela, usiadł wygodniej, poprawił pileus, przyjrzał się kołysanemu w pucharze klaretowi.

– Bardzo proszę – powiedział swym zwykłym zgrzytliwym głosem – dopilnować, by dokładnie uprzątnięto i wygrabiono pogorzelisko. Wszystkie szczątki, nawet najmniejsze, proszę zebrać i rozsypać do rzeki. Mnożą się bowiem przypadki zbierania zwęglonych kosteczek. I czczenia ich jak relikwii. Proszę, by szanowni rajcowie zadbali o to. A bracia dojrzeli zadbania.

Obecni w zamkowej komnacie strzelińscy rajcowie skłonili się w milczeniu, dominikanie i Bracia Mniejsi schylili tonsury. I jedni, i drudzy wiedzieli, że kanonik zwykł prosić, nie rozkazywać. Wiedzieli tez, że różnica była tylko w słowie.

– Braci Predykantów – kontynuował Otto Beess – proszę o to, by nadal, zgodnie z wytycznymi bulli Inter cunctas, z czujnością śledzili wszelkie przejawy kacerstwa i działalności taboryckich emisariuszy. I meldowali o najmniejszych nawet i pozornie nieznaczących rzeczach z taką działalnością związanych. Liczę tu też na pomoc ramienia świeckiego. O którą proszę was, szlachetny panie Henryku.

Henryk Reideburg schylił głowę, ale nieznacznie, po czym zaraz wyprostował swą potężną postać w ozdobionym szachownicą wapenroku. Starosta Strzelina nie krył dumy i buty, nawet nie próbował udawać uniżonego i potulnego. Widać było, że wizytację kościelnej hierarchii toleruje, bo musi, ale tylko czeka na to, by kanonik wreszcie wyniósł się z jego terenu.

Otto Beess wiedział o tym.

– Proszę też, panie starosto Henryku – dodał – o dołożenie większych niż dotychczas starań w śledztwie w sprawie dokonanego pod Karczynem morderstwa pana Albrechta von Barta. Kapituła żywo zainteresowana jest wykryciem sprawców tej zbrodni. Pan von Bart, mimo pewnej ostrości i kontrowersyjności poglądów, był człekiem zacnym, vir rarae dexteritatis, wielkim dobroczyńcą henrykowskich i krzeszowskich cystersów. Domagamy się, by jego morderców spotkała zasłużona kara. Oczywista, idzie o morderców prawdziwych. Kapituły nie zadowoli obarczanie winą wróbla w garści. Nie wierzymy bowiem, by pan Bart zginął z ręki tych dziś spalonych wiklefistów.

– Mogli mieć – odchrząknął Reideburg – husyci owi jakowychś wspólników…

– Nie wykluczamy tego – kanonik przewiercił rycerza wzrokiem. – Nie wykluczamy niczego. Nadajcie, rycerzu Henryku, większy rozmach śledztwu. Poproście, jeśli trzeba, o pomoc starostę świdnickiego, pana Albrechta von Kolditz. Poproście zresztą, kogo tylko chcecie. Byleby były efekty.

Henryk Reideburg skłonił się sztywno. Kanonik odkłonił się, ale dość niedbale.

– Dziękuję wam, szlachetny rycerzu – przemówił głosem brzmiącym jak otwieranie zardzewiałej bramy cmentarnej. – Nie zatrzymuję was dłużej. Panom rajcom i świątobliwym braciom dziękuję również. Nie przeszkadzam w obowiązkach, których, tuszę, macie obfitość.

Starosta, rajcy i mnisi wyszli, szurając ciżmami i sandałami.

– Panowie klerycy i diakom – dodał po chwili kanonik wrocławskiej katedry – również, jak mniemam, pamiętają o swoich obowiązkach. Proszę tedy przystąpić do nich. Niezwłocznie. Brat sekretarz i ojciec spowiednik zostają. Także…

Otto Beess uniósł głowę i przeszył Reynevana wzrokiem.

– Także ty zostajesz, chłopcze. Mam z tobą do pogadania. Ale wpierw przyjmę petentów. Proszę wezwać proboszcza z Oławy.

Ksiądz Granciszek, gdy wszedł, mienił się na twarzy, w sposób zgoła niepojęty blednąc i czerwieniejąc na przemian. Natychmiast ukląkł. Kanonik nie nakazał mu wstać.

– Twój problem, ojcze Filipie – zaczął zgrzytliwie – to brak szacunku i zaufania do zwierzchności. Indywidualność i własne zdanie są i owszem, cenne, znacznie niekiedy bardziej warte uznania i pochwały niźli tępe i baranie posłuszeństwo. Aliści są takie sprawy, w których zwierzchność ma rację absolutną i jest nieomylna. Jak dla przykładu nasz papież Marcin V w sporze z koncyliarystami, różnymi Gersonami i różnymi Polaczkami: Włodkowicami, Wyszami i Łaskarzami, którzy chcieliby każdą decyzję Ojca Świętego poddawać pod dyskusję. I interpretować wedle własnego widzimisię. A to nie tak, nie tak! Roma locuta, causa finita.

–  Dlatego też, drogi ojcze Filipie, jeśli kościelna zwierzchność mówi ci, o czym masz kazać, to masz być posłuszny. Nawet jeśli twa indywidualność protestuje i krzyczy, masz być posłuszny. Bo najwyraźniej idzie o cel wyższy. Od ciebie, naturalnie. I od całej twojej parafii. Widzę, że chcesz coś powiedzieć. Mów tedy.

– Trzy czwarte moich parafian – wymamrotał ksiądz Granciszek – to ludzie niezbyt rozgarnięci, rzekłbym, pro maiori parte illiterati et idiotae. Ale jest jeszcze ta jedna czwarta. Ta, której nijak mi w kazaniach mówić to, co zaleca kuria. Mówię, owszem, że husyci to kacerze, mordercy i zwyrodnialcy, a Żiżka i Koranda to diabły wcielone, zbrodniarze, bluźniercy i świętokradcy, że czeka ich wieczyste potępienie i piekielne męki. Ale nie mogę mówić, że oni jedzą niemowlęta. I że żony u nich są wspólne. I że…

– Nie zrozumiałeś? – przerwał mu ostro kanonik. – Nie pojąłeś moich słów, plebanie? Roma locuta! A dla ciebie Roma to Wrocław. Masz kazać, jak ci kazano, kaznodziejo. O wspólnych żonach, o zjadanych niemowlętach, o żywcem gotowanych mniszkach, o wyrywaniu języków katolickim księżom, o sodomii. Gdy otrzymasz takie wytyczne, będziesz kazał, że od komunii z kielicha husytom rosną włosy na podniebieniach i psie ogony u zadków. Ja wcale nie żartuję, widziałem odpowiednie pisma w biskupiej kancelarii.

24
{"b":"89087","o":1}