– Co jest dla ciebie śmierdzące? – obruszył się Reynevan. – Tragiczna śmierć mojego brata?
– Towarzyszące jej okoliczności. – Reynevan zaciął usta i odwrócił głowę. Przez chwilę patrzył na Samsona waligórę, siedzącego na pieńku. Wygląda jakoś inaczej, pomyślał. Wciąż ma, i owszem, fizys kretyna, ale coś się w nim zmieniło. Co?
– W okolicznościach śmierci Peterlina – podjął – nie ma nic niejasnego. Zamordował go Kyrielejson. Kunz Aulock et suos complices, Ex subordinatione i za pieniądze Sterczów. Sterczowie powinni więc ponieść…
– Nie słuchałeś – przerwał Szarlej – tego, co mówiła Dzierżka, twoja powinowata?
– Słuchałem. Ale wagi nie przywiązywałem.
Szarlej wyciągnął z juków i odkorkował gąsiorek, wokół rozszedł się zapach nalewki. Gąsiorka ponad wszelką wątpliwość nie było wśród pożegnalnych benedyktyńskich darów, Reynevan pojęcia nie miał, kiedy i w jaki sposób demeryt wszedł w jego posiadanie. Ale podejrzewał najgorsze.
– To wielki błąd – Szarlej pociągnął z gąsiorka, podał go Reynevanowi. – To błąd, nie słuchać Dzierżki, ona zwykle wie, co mówi. Okoliczności śmierci twego brata nie są jasne, chłopcze. Z pewnością nie na tyle, by z punktu brać się do krwawej pomsty. Nie masz żadnych dowodów winy Sterczów. Tandem, nie masz żadnych dowodów winy Kyrielejsona. Ba, in hoc casu brak nawet przesłanek i motywów.
– Co ty… – Reynevan zakrztusił się nalewką. – Co ty gadasz? Aulocka i jego bandę widziano w okolicy Balbinowa.
– Jako dowód non sufficit.
– Mieli motyw.
– Jaki? Uważnie przysłuchiwałem się twej opowieści, Reinmarze. Kyrielejsona wynajęli Sterczowie, szwagrowie twojej lubej. Aby schwytał cię żywym. Bezwzględnie żywym. Wydarzenia z owej podbrzeskiej karczmy dowodzą tego niezbicie. Kunz Aulock, Stork i de Barby to zawodowcy, robią tylko to, za co im zapłacono. Zapłacono im za ciebie, nie za twego brata. Po co mieliby na drodze za sobą zostawiać trupa? Taki zostawiony na szlaku cadaver to dla zawodowej kłopot: grozi pościg, prawo, zemsta… Nie, Reinmarze. W tym nie ma za grosz logiki.
– Kto więc, według ciebie, zamordował Peterlina? Kto? Cui bono?
– Właśnie. Warto, naprawdę warto się nad tym zastanowić. Musisz więcej opowiedzieć mi o twoim bracie. W drodze na Węgry, ma się rozumieć. Przez Świdnicę, Frankenstein, Nysę i Opawę.
– Zapomniałeś o Ziębicach.
– Fakt. Ale ty nie zapomniałeś. I nie zapomnisz, obawiam się. Ciekaw, kiedy on to zauważy.
– Kto? Co?
– Samson Milczek od benedyktynów. W pniaku, na którym siedzi, jest gniazdo szerszeni.
Waligóra zerwał się. I usiadł z powrotem, pojąwszy, że wpadł w pułapkę.
– Tak podejrzewałem – wyszczerzył zęby Szarlej. -Rozumiesz łacinę. Bratku.
Na oczach zdumionego do granic Reynevana olbrzym odwzajemnił uśmiech.
– Mea culpa - odrzekł z akcentem, którego nie zganiłby Cyceron. – Ale to wszak nie grzech. A nawet jeśli, to któż sine peccato est.
– Nie nazwałbym cnotą – wydął usta Szarlej – podsłuchiwania cudzych rozmów pod pozorem nieznajomości języka.
– Racja to – letko skłonił głowę Samson. – I już przyznałem, że moja wina. A żeby przewin nie mnożyć, uprzedzę od razu, że przejście na mowę Franków też nie zapewni wam dyskucji. Znam francuski.
– Ach – głos Siarleja był zimny jak lód. – Est-ce vrai? W samej rzeczy?
– W samej zaiste. On dit, et U est verite.
Jakiś czas panowrała cisza. Wreszcie Szarlej chrząknął głośno.
– Mową Angieczyków – zaryzykował – władasz, nie wątpię, równie dobrze.
– Yes – odpat bez zająknienia olbrzym. – Herkneth, is the point, o speken short and plain. That ye han said is right enough. Namore of this, dość tego. Bo gdybym nawet mówił wszystkimi językami ludzi i aniołów, byłbym tu jak cymbał brzmiący. Miast tedy popisywać się elokwencją, przejdźmy do rzeczy, bo czas nagli. Nie szedłem w ślad za wami dla rozrywki, lecz wiedziony trudną koniecznością.
– Doprawdy? A w czym to zasadza się, jeśli można wiedzieć, owa dira necessitas?
– Przyjrzyjcie mi się uważnie i odpowiedzcie z ręką na sercu – chcielibyście tak wyglądać?
– Nie chcielibyśmy – odpowiedział rozbrajająco szczerze Szarlej. – Pod niewłaściwym jednak adresem zanosisz pretensje, kumotrze. Twój wygląd zawdzięczasz bezpośrednio twym tacie i mamie. Pośrednio zaś Stwórcy, choć wiele zdaje się temu przeczyć.
– Mój wygląd – Samson całkowicie zlekceważył drwinę – zawdzięczam wam. Waszym idiotycznym egzorcyzmom. Narozrabialiście, chłopaki, i to zdrowo. Czas spojrzeć prawdzie w oczy i zacząć medytować, w jaki sposób skorygować to, coście uczynili. A godziłoby się pomyśleć i o zadośćuczynieniu dla tego, komuście narobili kłopotów.
– Nie mam pojęcia, o czym gadasz – stwierdził Szarlej. – Mówisz, przyjacielu, wieloma językami ludzi i aniołów, ale wszystkimi niezrozumiale. Powtarzam: nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Przysięgam na wszystko, co mi drogie, to znaczy: na mą kuśkę starą. Je jurę ca sur mon coullon.
– Tyle elokwencji, tyle swady – skomentował waligóra.
– A pomyślunku za grosz. Naprawdę nie pojmujesz tego, co się stało w wyniku waszych cholernych zaklęć?
– Ja… – wykrztusił Reynevan. – Ja pojmuję… Podczas egzorcyzmów… Coś zaszło.
– No proszę – olbrzym spojrzał na niego – jak triumfują młodość i studia uniwersyteckie, zważywszy kolokwializmy, prawdopodobnie Praga. Tak, tak, młodzieńcze. Inkantacje i zaklęcia mogą mieć skutki uboczne. Powiada Pismo: modlitwa pokornego przeniknie obłoki. Przeniknęła.
– Nasze egzorcyzmy… – szepnął Reynevan. – Czułem to. Czułem nagły przypływ Mocy. Ale czy to możliwe, aby… Czy to możliwe…
– Certes.
– Nie bądź dzieckiem, Reinmarze, nie daj się podejść – rzekł spokojnie Szarlej. – Nie daj mu się omamić. On drwi sobie z nas. Udaje. Pozuje na przypadkowo wywołanego mocą naszych egzorcyzmów diabła. Demona, przyzwanego z zaświatów i przesadzonego w cielesną powłokę Samsona Miodojadka, klasztornego idioty. Udaje inkluza, którego nasze zaklęcia wyzwoliły z klejnotu, dżinna, uwolnionego z dzbana. Czego zapomniałem wymienić, przybyszu? Czym jesteś? Kim jesteś? Powracającym z Avalonu królem Arturem? Ogierem Duńczykiem? Barbarossą przybywającym z Kyffhausenu? Żydem Wiecznym Tułaczem?
– Dlaczego zamilkłeś? – Samson skrzyżował potężne przedramiona na piersi. – Wszakże ty, w niezmierzonej swej mądrości, wiesz, kim jestem.
– Certes – Szarlej zrewanżował się akcentem. – Wiem. Ale to ty, bratku, podszedłeś do naszego biwaku, a nie odwrotnie. Dlatego to tobie wypada się przedstawić. Nie czekając, aż cię zdemaskują.
– Szarleju – wtrącił dość poważnie Reynevan. – On chyba mówi prawdę. Wywołaliśmy go za pomocą naszych egzorcyzmów. Dlaczego nie zauważasz tego, co oczywiste? Dlaczego nie widzisz tego, co widzialne? Dlaczego…
– Dlatego – przerwał demeryt – ze w przeciwieństwie do ciebie nie jestem naiwniakiem. I doskonale wiem, kim on jest, skąd się wziął u benedyktynów i czego chce od nas.
– Kim więc jestem? – uśmiechnął się olbrzym uśmiechem wcale nie głupawym. – Zdradź mi to, proszę. Pilnie. Nim spłonę z ciekawości.
– Jesteś poszukiwanym zbiegiem, Samsonie Miodku. Uciekinierem. Zważywszy kolokwializmy, prawdopodobnie zbiegłym księdzem. W klasztorze ukrywałeś się przed pościgiem, udając półgłówka, w czym, bez urazy, wydatnie pomogła ci aparycja. Półgłówkiem ewidentnie nie będąc, momentalnie poznałeś się na nas… a raczej na mnie. Nie nadstawiałeś tu uszu nadaremno. Chcesz zbiec na Węgry, a wiedziałeś, że w pojedynkę będzie trudno. Nasza kompania, kompania ludzi sprytnych i bywałych, to dla ciebie dar niebios. Pragniesz się przyłączyć. Mylę się?
– Tak, i to grubo. I w zasadzie w każdym szczególe. Poza jednym: faktycznie na tobie od razu się poznałem.
– Aha – Szarlej wstał również. – Ja się więc mylę, a ty mówisz prawdę. Dalej więc, dokaż jej. Jesteś istotą nadprzyrodzoną, mieszkańcem zaświatów, skąd niechcący cię wyciągnęliśmy egzorcyzmami. Zademonstruj zatem swą moc. Niech zatrzęsie się ziemia. Niechaj zagrzmią grzmoty i rozbłysną błyskawice. Niech zaszłe właśnie słońce znowu wzejdzie. Niechaj żaby w bagnisku, miast kumkać i żegotać, zaśpiewają chórem Lauda Sion Salvatorem.
– Nie zdołam tego sprawić. A nawet gdybym zdołał, uwierzyłbyś mi?
– Nie – przyznał Szarlej. – Z natury nie jestem łatwowierny. A do tego mówi Pismo: nie dowierzajcie każdemu duchowi. Gdyż wielu fałszywych proroków pojawiło się na świecie. Krótko: kłamca na kłamcy i kłamcą pogania.
– Nie lubię – odrzekł waligóra, łagodnie i spokojnie – gdy nazywa się mnie kłamcą.
– Och, doprawdy? – demeryt opuścił ręce, lekko pochylił się do przodu. – I co wtedy czynisz? Ja, dla przykładu, nie lubię, gdy ktoś łże w żywe oczy. Do tego stopnia, ze zdarza mi się nawet złamać łgarzowi nos.
– Nie próbuj.
Choć Szarlej był od Samsona o więcej niż głowę niższy, Reynevan nie miał wątpliwości, co zajdzie. Widział to już. Kopniak w goleń, tuż pod kolano, padający na klęczki dostaje z góry w nos, kość pęka z chrupnięciem, krew bryzga na ubranie. Reynevan był do tego stopnia pewien scenariusza, że zdziwienie jego nie miało granic.
Jeżeli Szarlej był szybki jak kobra, to wielki Samson był jak pyton, poruszał się z zaskakującą zwinnością. Błyskawicznym kontrkopniakiem sparował kopniak, zręcznie zablokował przedramieniem cios pięści. I odskoczył. Szarlej odskoczył również, błyskając zębami spod górnej wargi. Reynevan, sam nie wiedząc, dlaczego to czyni, wpadł pomiędzy nich.
– Pokój! – rozpostarł ręce. – Pax! Panowie! Nie wstyd wam? Zachowujcież się jak ludzie cywilizowani!
– Bijesz się… – Szarlej wyprostował postać. – Bijesz się jak dominikanin. Ale to tylko potwierdza moją teorię. A łgarzy nie lubię nadal.
– On – rzekł Reynevan – może mówić prawdę, Szarleju.
– Doprawdy?
– Doprawdy. Takie przypadki już bywały. Istnieją byty równoległe, niewidzialne… Światy astralne… Można się z nimi komunikować, były też… Hmmm… Przypadki odwiedzin.