Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ładna opowieść – zagadnął z cicha. – Ta o śledziach. I kantylena o Wiklefie też niczego sobie. Dziw tylko, żeś wszystkiego nie podsumował, jak w Kromolinie, odczytaniem czterech artykułów praskich. Podatkowy kolektor zna, ciekawość, twoje zapatrywania?

– Pozna je – odrzekł cicho goliard – gdy czas przyjdzie. Bo jest, jak mówi Eklezjastes, czas milczenia i czas mówienia. Czas szukania i czas tracenia, czas zachowania i czas wyrzucania, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju. Jest czas na wszystko.

– Tym razem zgodzę się z tobą w całej rozciągłości.

Na rozstaju, wśród jasnej brzeziny, stał kamienny krzyż pokutny, jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni i skruchy.

Na wprost jaśniał piaszczysty gościniec, w pozostałych kierunkach wiodły mroczne leśne dukty. Wiatr szarpał korony drzew, miotał suchymi liśćmi. Deszcz – na razie tylko drobny – zacinał w twarze.

– Na wszystko – rzekł Reynevan do Tybalda Raabe – jest czas. Tak mówi Eklezjastes. Przyszedł zatem czas się pożegnać. Zawracam ku Ziębicom. Nic nie mów.

Kolektor przyglądał się im. Podobnie Bracia Mniejsi, pątnicy, żołnierze, Hartwig Stietencron i jego córka.

– Nie mogę – podjął Reynevan – zostawić przyjaciół, którzy mogą być w biedzie. Nie godzi się to. Przyjaźń to rzecz wielka i piękna.

– A czy ja co mówię?

– Jadę.

– Jedźcie – kiwnął głową goliard. – Gdyby jednak przyszło wam zmienić plany, paniczu, gdybyście jednak woleli Bardo i drogę do Czech… Dogonicie nas łatwo. Będziemy jechać wolno. A podle Ściborowej Poręby mamy w planie dłużej popasać. Ściborowa Poręba, zapamiętacie?

– Zapamiętam.

Pożegnanie było krótkie. Wręcz zdawkowe. Ot, zwykłe życzenia szczęścia i boskich auxiliów. Reynevan obrócił konia. W pamięci miał spojrzenie, którym rozstała się z nim córka Stietencrona. Spojrzenie cielęce, maślane, spojrzenie wodnistych i pełnych tęsknoty oczu spod wyskubanych brwi.

Takie brzydactwo, pomyślał w galopie pod wiatr i deszcz. Taka szpeciula, taki wypłosz. Ale wdałego mężczyznę zauważy od razu i umie się poznać.

Koń przecwałował ze staje, nim Reynevan rzecz przemyślał i pojął, jaki jest głupi.

Gdy wpakował się na nich w okolicy wielkiego dębu, nawet się bardzo nie zdumiał.

– Ho! Ho! – krzyknął Szarlej, wstrzymując tańczącego konia. – Wszelki duch! Toż to nasz Reynevan!

Zeskoczyli z siodeł, za moment Reynevan zastękał w serdecznym, acz grożącym pogruchotaniem żeber uścisku Samsona Miodka.

– Proszę, proszę, proszę – mówił zmienionym nieco głosem Szarlej. – Uciekł ziębickim siepaczom, uciekł panu Bibersteinowi z zamku Stolz. Moje uznanie. Spójrz jeno, Samsonie, cóż za zdolny młodzieniec. Jest ze mną dwie niedziele zaledwie, a ile się już nauczył! Sprytny się zrobił, mać jego, jak dominikanin!

– Jedzie ku Ziębicom – zauważył Samson, pozornie chłodno, ale w jego głosie też brzmiało wzruszenie. – A to świadczy wybitnie na niekorzyść sprytu. I rozumu. Jak to jest, Reinmarze?

– Sprawę ziębicką – rzekł Reynevan, zaciskając zęby – uważam za zakończoną. I niebyłą. Nic mnie już nie łączy z… z Ziębicami. Nic mnie już nie łączy z przeszłością. Ale bałem się, że was tam schwytali.

– Oni? Nas? Wolne żarty!

– Rad jestem was widzieć. Naprawdę się cieszę.

– Uśmiejesz się. My też.

Deszcz przybrał na sile, wiatr targał konarami drzew.

– Szarleju – rzekł Samson. – Myślę, że nie ma co jechać dalej tropem… To, cośmy zamierzyli, nie ma już ni celu, ni sensu. Reinmar jest wolny, nic go nie łączy, dajmy tedy koniom ostrogi i hajda, ku Opawie, ku węgierskiej granicy. Zostawmy, sugeruję, za plecami Śląsk i wszystko, co śląskie. W tym i nasze desperackie plany.

– Jakie plany? – zaciekawił się Reynevan.

– Nieważne. Szarleju? Co powiesz? Ja radzę zamiary porzucić. Zerwać umowę.

– Nie rozumiem, o czym mówicie.

– Później, Reinmarze. Szarleju? Demeryt chrząknął głośno.

– Zerwać umowę? – powtórzył za Samsonem.

– Zerwać.

Szarlej, widać to było, bił się z myślami.

– Noc zapada – rzekł wreszcie. – A noc przynosi radę. La notte, jak mawiają w Italii, porta la consiglia. Warunkiem jest, dodam już od siebie, aby była to noc przespana w miejscu suchym, ciepłym i bezpiecznym. Na koń, chłopcy. I za mną.

– Dokąd?

– Zobaczycie.

Było już zupełnie niemal ciemno, gdy zamajaczyły przed nimi płoty i budynki. Rozszczekały się psy.

– Co to jest? – spytał Samson z niepokojem w głosie. – Czy aby…

– To jest Dębowiec – przerwał Szarlej. – Grangia należąca do klasztoru cystersów w Kamieńcu. Gdy siedziałem u demerytów, kazali mi tu, bywało, pracować. W ramach kary, jak słusznie podejrzewacie. Stąd wiem, że to miejsce suche i ciepłe, jakby stworzone do tego, by się dobrze wyspać. A rano da się i coś do żarcia zorganizować.

– Rozumiem – rzekł Samson – że cystersi cię znają. Że poprosimy o gościnę…

– Tak dobrze nie ma – uciął znowu demeryt. – Pętajcie konie. Zostawimy je tu, w lesie. A sami za mną. Na paluszkach.

Cysterskie psy uspokoiły się, szczekały już ciszej i od niechcenia, gdy Szarlej zręcznie wyłamywał deskę w ścianie stodoły. Po chwili byli już w ciemnym, suchym, ciepłym wnętrzu, miło pachnącym słomą i sianem. Po chwili, wlazłszy po drabinie na strop, już się w siano zagrzebywali.

– Śpijmy – zamruczał Szarlej, szeleszcząc. – Szkoda, że na głodno, ale z jedzeniem proponuję wstrzymać się do rana, wtedy z pewnością da się ukraść jakiejś spyży, choćby jabłek. Ale jeśli mus, mogę pójść zaraz. Jeśli ktoś do rana nie strzyma. Co, Reinmarze? Ciebie głównie miałem na myśli jako osobę mającą trudności z opanowywaniem prymitywnych popędów… Reinmarze?

Reynevan spał.

75
{"b":"89087","o":1}