Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na widok wchodzącego Kantnera duchowni podnieśli się z ławy. Ten, którego strój był najbogatszy, ukłonił się, ale bez przesadnej uniżoności.

– Wasza łaskawość książę Konradzie – przemówił, dowodząc dobrego poinformowania – zaiste, zaszczyt to dla nas wielki. Jam jest, za pozwoleniem waszym, Maciej Korzbok, oficjał diecezji poznańskiej, w misji do Wrocławia, do brata waszej książęcej łaskawości, biskupa Konrada, zleconej przez jego przewielebność biskupa Andrzeja Łaskarza. Oto zaś moi towarzysze podróży, jak i ja z Gniezna do Wrocławia zmierzający: pan Melchior Barfuss, wikariusz jego wielebności Krzysztofa Rotenhahna, biskupa Lubusza. Oraz wielebny Jan Nejedly z Vysoke, prior Ordo Praedicatorum, podróżujący z misją od krakowskiego prowincjała zakonu.

Brandenburczyk i dominikanin skłonili tonsury, Konrad Kantner odpowiedział lekkim ruchem głowy.

– Wasza dostojność, wasze wielebności – przemówił nosowo. – Miło mi będzie posilić się w tak zacnej kompanii. I pogawędzić. Pogawędki zasię, o ile to wielebnych nie znuży, zażyjemy dość i tu, i w drodze, albowiem ja też do Wrocławia jadę, z moją córką… Pozwól tu, Aneżka… Skłoń się przed sługami Chrystusa.

Księżniczka dygnęła, pochyliła główkę z zamiarem całowania w rękę, ale Maciej Korzbok powstrzymał ją, pobłogosławił szybkim znakiem krzyża nad płową grzywką. Czeski dominikanin złożył ręce, pochylił kark, zamamrotał krótką modlitwę, dorzucając coś o clarissima puella.

–  Oto zaś – podjął Kantner – pan seneszal Rudiger Haugwitz. A to moi rycerze i mój gość…

Reynevan poczuł szarpnięcie za rękaw. Usłuchał gestów i syknięć Krompusza, wyszedł wraz z nim na podwórze, na którym nadal trwał wywołany przyjazdem księcia rejwach. Na podwórzu czekał Ebersbach.

– Zasięgnąłem języka – rzekł. – Byli tu wczoraj. Wolfher Sterczą, samoszóst. Wypytałem też tych Wielkopolan. Sterczowie zatrzymali ich, lecz nie śmieli się narzucać duchownym osobom. Ale widać szukają cię po wrocławskim gościńcu. Uciekałbym na twoim miejscu.

– Kantner – bąknął Reynevan – mnie obroni…

Ebersbach wzruszył ramionami.

– Twoja wola. I twoja skóra. Wolfher bardzo głośno i ze szczegółami opowiada, co z tobą zrobi, gdy cię złapie. Ja, będąc tobą…

– Kocham Adelę i nie porzucę jej! – wybuchnął Reynevan. – To po pierwsze! A po drugie… To dokąd miałbym niby uciekać? Do Polski? Albo na Żmudź może?

– Całkiem niezła koncepcja. Ta ze Żmudzią, znaczy.

– Zaraza! – Reynevan kopnął kręcącą się u nóg kwokę. – Dobra. Pomyślę. I coś wymyślę. Ale najpierw coś zjem. Zdycham z głodu, a zapach tej kapusty mnie dobija.

Czas był najwyższy, jeszcze moment, a młodzieńcy obeszliby się smakiem. Garnki kaszy i kapusty z grochem oraz misy wieprzowych kości z mięsem postawiono na głównym stole, przed księciem i księżniczką. Naczynia wędrowały na krańce stołów dopiero po tym, gdy nasycili się nimi siedzący najbliżej Kantnera trzej duchowni, umiejący, jak się okazało, nielicho zjeść. Po drodze był na domiar złego umiejący nie gorzej zjeść Rudiger Haugwitz oraz szerszy w barach nawet od Haugwitza zagraniczny gość księcia, czarnowłosy rycerz o twarzy tak smagłej, jak gdyby dopiero co wrócił był z Ziemi Świętej. Tym sposobem w misach, które docierały do niższych rangą i młodszych, nie zostawało niemal nic. Szczęściem, za chwilę karczmarz podał księciu wielką deskę z kapłonami, te zaś wyglądały i pachniały tak smakowicie, że kapusta i wieprzowa tłuścizna straciły nieco na wzięciu i dotarły na końce stołów w stanie niemalże nienaruszonym.

Agnieszka Kantnerówna skubała ząbkami udko kapłona, starając się chronić przed kapiącym tłuszczem modnie rozcięte rękawy sukni. Mężczyźni rozprawiali o tym i o owym. Kolej przypadła właśnie na jednego z duchownych, owego dominikanina, Jana Nejedlego z Vysoke.

– Jestem – perorował wzmiankowany – a raczej byłem przeorem u świętego Klemensa na Starym Mieście praskim. Item, mistrzem Uniwersytetu Karola. Ninie zaś, jak widzicie, jestem wygnańcem na cudzej łasce i cudzym chlebie. Mój klasztor splądrowano, zaś w akademii, jak łacno zgadnąć możecie, nie po drodze mi było z apostatami i łotrami pokroju Jana Przybrania, Krystiana z Prachatic i Jakubka ze Strzybra, oby ich Bóg pokarał…

– Mamy tu – wpadł w słowo Kantner, łowiąc okiem Reynevana – jednego studenta z Pragi. Scholarus academiae pragensis, artium baccalaureus.

–  Radziłbym w takim razie – oczy dominikanina błysnęły znad łyżki – uważne na niego mieć baczenie. Daleki jestem od rzucania oskarżeń, ale herezja jest jak sadza, jak smoła. Jak łajno! Kto się w pobliżu kręci, ten musi się powalać.

Reynevan szybko spuścił głowę, czując, jak znowu kraśnieją mu uszy i krew bije na jagody.

– Gdzież tam – zaśmiał się książę – naszemu scholarowi do herezji. Toć on z porządnej rodziny, na księdza i medyka się w praskiej uczelni szkoli. Prawym, Reinmarze?

– Za pozwoleniem łaski – Reynevan przełknął – już się w Pradze nie szkolę. Za radą brata porzuciłem Karolinum w roku dziewiętnastym, niedługo po świętych Abdonie i Senie… Znaczy, zaraz po defenes… No, wiecie, kiedy. Teraz myślę, że może do Krakowa po naukę spróbuję… Albo do Lipska, dokąd większość praskich mistrzów uszła… Do Czech nie wrócę. Dopokąd trwają niepokoje.

– Niepokoje! – z ust podnieconego Czecha wyleciało i osiadło na szkaplerzu kilka pasemek kapusty. – Ładne słówko, zaiste! Wy tu, w spokojnym kraju, nawet przedstawić sobie nie możecie, co w Czechach herezja wyrabia, jakich potworności nieszczęsny kraj ten jest widownią. Podjudzony przez kacerzy, wiklefistów, waldensów i inne sługi szatana motłoch zwrócił swą bezmyślną złość przeciw wierze i Kościołowi. W Czechach niszczy się Boga i pali Jego świątynie. Morduje się sługi boże!

– Wieści dochodzą – potwierdził, oblizując palce, Melchior Barfuss, wikariusz biskupa lubuskiego – rzeczywiście straszne. Wierzyć się nie chce…

– A mus wierzyć! – krzyknął jeszcze głośniej Jan Nejedly. – Bo żadna wieść przesadzoną nie jest!

Piwo z jego kubka prysnęło, Agnieszka Kantnerówna cofnęła się odruchowo, zasłaniając, jak tarczą, udkiem kapłona.

– Chcecie przykładów? Służę niemi! Masakry zakonników w Czeskim Brodzie i Pomuku, pomordowani cystersi w Zbrasławiu, Velehradzie i Mnichowym Hradiszczu, pomordowani dominikanie w Pisku, benedyktyni w Kladrubach i Postoloprtach, pomordowane niewinne premonstratki w Chotieszowie, pomordowani kapłani w Czeskim Brodzie i Jaromierzu, ograbione i spalone klasztory w Kolinie, Milevsku i Zlatej Korunie, zbezczeszczone ołtarze i wizerunki świętych w Brzevnowie i Vodnianach… A co wyczyniał Żiżka, ten pies wściekły, ten antychryst i diabli pomiot? Krwawe rzezie w Chomutowie i Prachaticach, czterdziestu księży żywcem spalonych w Beruniu, spalone klasztory w Sazavie i Vilemowie, świętokradztwa, jakich nie dopuściłby się Turek, ohydne zbrodnie i okrucieństwa, bestialstwa, na widok których zadrżałby Saracen! O, zaprawdę, Boże, dokądże nie będziesz sądził i wymierzał za krew naszą kary?

Ciszę, w której słychać było tylko szmer modlitwy oleśnickiego kapelana, przerwał głęboki i dźwięczny głos smagłolicego i barczystego rycerza, gościa księcia Konrada Kantnera.

– Nie musiało tak być.

– Słucham? – uniósł głowę dominikanin. – Co chcecie przez to rzec, panie?

– Można było tego wszystkiego z łatwością uniknąć. Wystarczyło nie palić Jana Husa w Konstancji.

– Wyście – zmrużył oczy Czech – już tam, wtedy, bronili kacerza, krzyczeli, protestowali, petycje składali, wiem to. A nieprawiście wtedy byli i teraz jesteście. Herezja pleni się jak kąkol, a każe Pismo Święte chwast spalać ogniem. Nakazują bulle papieskie…

– Zostawcie bulle – uciął smagłolicy – na soborowe dysputy, śmiesznie brzmią w karczmie przytaczane. A w Konstancji rację miałem, możecie gadać, co chcecie. Luksemburczyk królewskim słowem i listem żelaznym gwarantował Husowi bezpieczeństwo. Słowo i przysięgę złamał, plamiąc tym honor monarszy i rycerski. Na to patrzeć spokojnie nie mogłem. I nie chciałem.

– Przysięga rycerska – zawarczał Jan Nejedly – ma być składana w służbie Bogu, zajedno, kto przysięga, giermek czy król. Nazywacie boską służbą dotrzymywanie przysięgi i słowa kacerzowi? Zwiecie to honorem? Ja to zwę grzechem.

– Ja, jeśli daję, daję słowo rycerskie w obliczu Boga. Dlatego dotrzymuję go nawet Turkom.

– Turkom dotrzymywać można. Heretykom nie wolno.

– Iście – rzekł bardzo poważnie Maciej Korzbok, oficjał poznański. – Maur albo Turczyn tkwi w pogaństwie przez ciemnotę i dzikość. Może być nawrócony. Odszczepieniec zaś i syzmatyk od wiary i Kościoła się odwraca, szydzi z nich, bluźni. Dlatego też stokroć bardziej Bogu jest ohydny. I każdy sposób walki z herezją jest dobry. Toż przecie nikt, kto na wilka idzie albo na psa wściekłego, nie będzie, jeśli przy zdrowych jest zmysłach, o honorze i słowie rycerskim rozprawiał! Na heretyka wszystko się godzi.

– W Krakowie – gość Kantnera zwrócił ku niemu ogorzałą twarz – kanonik Jan Elgot, gdy trzeba usidlić kacerza, za nic ma tajemnicę spowiedzi. Biskup Andrzej Łaskarz, któremu służycie, zaleca to samo księżom diecezji poznańskiej. Wszystko się godzi. Zaiste.

– Nie kryjecie, panie, swych sympatii – rzekł kwaśno Jan Nejedly z Vysoke. – Ja moich też więc krył nie będę. I powtórzę: Hus był kacerz i na stos pójść musiał. Król rzymski, węgierski i czeski słusznie postąpił, słowa danego czeskiemu heretykowi nie dotrzymując.

– I za to – odparował smagłolicy – tak go teraz Czesi kochają. Z tego to powodu uciekał spod Wyszehradu z czeską koroną pod pachą. I teraz króluje Czechom, ale w Budzie, bo na Hradczany nieprędko go wpuszczą.

– Drwić z króla Zygmunta sobie pozwalacie – zauważył Melchior Barfuss. – A przecie mu służycie.

– Właśnie dlatego.

– A może dla czego innego? – zgrzytnął zjadliwie Czech. – Wyście się przecie, rycerzu, pod Tannenbergiem bili przeciwko szpitalnikom Panny Marii po stronie Polaków. Po stronie Jagiełły. Króla neofity, który herezji czeskiej jawnym jest autorem i ucho chętnie ku schizmatykom i wiklefistom skłania. Synowiec Jagiełły, apostata Korybutowicz, w najlepsze przecie panoszy się w Pradze, polscy rycerze w Czechach mordują katolików i rabują klasztory. I choć Jagiełło udaje, że to bez jego woli i zgody, to przecie sam z wojskiem jakoś przeciw kacerzom nie rusza! A gdyby ruszył, gdyby się z królem Zygmuntem w krucjacie sprzymierzył, w mig jeden byłoby po husytach! Czemu tedy Jagiełło tego nie czyni?

11
{"b":"89087","o":1}