Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Właśnie – smagłolicy znowu się uśmiechnął, a był to uśmieszek wielce znaczący. – Czemu? Ciekawe.

Konrad Kantner chrząknął głośno. Barfuss udał, że interesuje go wyłącznie kapusta z grochem. Maciej Korzbok zagryzł wargi, pokiwał głową z ponurą miną.

– Co prawda – przyznał – to prawda. Król rzymski nie raz pokazał, że przyjacielem Korony polskiej nie jest. Zaprawdę, do walki w obronie wiary każdy Wielkopolanin, za nich bowiem ręczyć mogę, ochotnie stanie. Ale tylko wtedy, jeśli Luksemburczyk da gwarancję, że jeśli my na południe ruszym, to ani Krzyżacy, ani Brandenbury na nas z najazdem nie wpadną. A jak ma taką gwarancję dać, jeśli wraz z onymi rozbiór Polski knowa? Nie mam racji, książę Konradzie?

– Cóż tu rozprawiać – uśmiechnął się wyjątkowo nieszczerze Kantner. – Nad potrzebę, widzi mi się, politykujemy. A nie idzie polityka w parze z jadłem. Które stygnie, nawiasem mówiąc.

– Właśnie, że mówić trza o tym – zaprotestował Jan Nejedly, ku radości młodszego rycerstwa, do którego już dwa garnki dotarły niemal nie tknięte przez rozgadanych wielmożów. Radość była przedwczesna, wielmoże pokazali, że mogą gadać i jeść równocześnie.

– Bo to uważacie, wielmożni – ciągnął, pochłaniając kapustę, były przeor od świętego Klemensa – nie jeno czeska to rzecz, owa wikleficka zaraza. Czesi, ja ich znam, gotowi i tu przyjść, jak chodzili na Morawę i do Rakus. Mogą przyjść do was, panowie. Do wszystkich, jak tu siedzicie.

– Pah – wydął wargi Kantner, grzebiąc łyżką w misce w poszukiwaniu skwarków. – W to nie uwierzę.

– Ja tym bardziej – prychnął piwną pianą Maciej Korzbok. – Do nas, do Poznania, krzynę za daleko mają.

– Do Lubusza i Ftirstenwalde – powiedział z pełnymi ustami Melchior Barfuss – też z Taboru kawał drogi. O wa, nie bojam się.

– Tym bolej – dodał z nieładnym uśmieszkiem książę – że prędzej się sami Czesi gości doczekają, niż do kogo pójdą. Zwłaszcza teraz, gdy Żizki nie stało. Tak sobie myślę, że gości tylko patrzeć, co dnia Czesi ich wyglądać powinni.

– Krucjata? Wiecie co może, wasza łaskawość?

– Nijak nie – odparł Kantner z miną, która sugerowała coś przeciwnego. – Jeno tak sobie dumam. Gospodarzu! Piwa!

Reynevan cichcem wymknął się na podwórze, a z podwórza za chlew i w krzaki za warzywnik. Ulżywszy sobie należycie, wrócił. Ale nie do izby. Wyszedł przed wrota, długo patrzył na ginący w sinej mgiełce gościniec. Na którym, ku uspokojeniu, nie zobaczył nadjeżdżających cwałem braci Sterczów.

Adela, pomyślał nagle, Adela wcale nie jest bezpieczna u ligockich cysterek. Powinienem…

Powinienem. Ale boję się. Tego, co mogą zrobić mi Sterczowie. Tego, o czym w szczegółach opowiadają.

Zawrócił na podwórze. Zdumiał się, ujrzawszy księcia Kantnera i Haugwitza, raźnie i lekko wychodzących zza chlewów. W zasadzie, pomyślał, czemu tu się dziwić. W krzaki za chlewikami nawet książęta i seneszale chadzają. I to piechotą.

– Nadstaw no uszu, Bielau – rzekł obcesowo Kantner, myjąc ręce w kuble, który w pośpiechu podstawiła mu dziewka służebna. – I słuchaj, co powiem. Nie pojedziesz ze mną do Wrocławia.

– Wasza książęca…

– Zamknij gębę i nie otwieraj jej, póki nie rozkażę. Robię to dla twojego dobra, chłystku. Bo więcej niż pewien jestem, że we Wrocławiu mój brat biskup wsadzi cię do wieży prędzej, niż zdążysz wymówić benedictum nomen lesu. Biskup Konrad wielce cięty jest na cudzołóżców, pewnie, hehehe, nie lubi konkurencji, hehehe. Weźmiesz tedy tego konia, com ci go użyczył i pojedziesz do Małej Oleśnicy, do komandorii joannickiej. Rzekniesz komandorowi Dytmarowi de Alzey, żem cię przysłał na pokutę. Tera cicho posiedzisz, aż cię nie wezwę. Jasne? Musi być jasne. A na drogę naści tu sakiewkę. Wiem, że mała. Dałbym więcej, ale mój komornik odradził. Ta karczma nadto nadszarpnęła mój fundusz reprezentacyjny.

– Wielce dziękuję – mruknął Reynevan, choć waga sakieweczki bynajmniej na dzięki nie zasługiwała. – Wielkie dzięki waszej łaskawości. To jeno tylko, że…

– Sterczów się nie lękaj – przerwał książę. – W joannickim domie cię nie najdą, a w drodze tamój nie będziesz sam. Tak się składa, że w tamtym kierunku, bo ku Morawie, zmierza mój gość. Widziałeś go pewnie za stołem. Zgodził się, byś mu towarzyszył. Szczerze mówiąc, nie od razu. Ale przekonałem go. Chcesz wiedzieć, jak?

Reynevan pokiwał głową na znak, że chce.

– Powiedziałem mu, że twój ojciec zginął w chorągwi mego brata pod Tannenbergiem. A on też tam był. Tyle, że on mawia: pod Grunwaldem. Bo był po przeciwnej stronie.

– Tak tedy, bywaj w zdrowiu. I rozchmurz się, chłopczyno, rozchmurz. Wyrzekać na moją łaskę nie możesz. Konia masz, grosz masz. A i bezpieczeństwo w podróży zapewnione.

– Jak zapewnione? – odważył się bąknąć Reynevan. – Mości książę… Wolfher Sterczą jeździ samoszóst… A ja… Z jednym rycerzem? Nawet jeśli z giermkiem… Wasza łaskawość… To przecie tylko jeden rycerz!

Rudiger Haugwitz parsknął. Konrad Kantner protekcjonalnie wydął wargi.

– Oj, głupiś ty, Bielau. Niby uczony bakałarz, a sławnego człeka nie rozpoznał. Dla tego rycerza, kapcanie, sześciu to fraszka.

A widząc, że Reynevan nadal nie rozumie, wyjaśnił.

– To jest Zawisza Czarny z Garbowa.

12
{"b":"89087","o":1}