Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z mszaru unosiła się mgła. Bagno uginało się, mlaskało pod kopytami. Kumkały żaby, trąbiły bąki, pogęgiwały dzikie gęsi. Niespokojnie odzywały się i z chlupotem podrywały do lotu kaczki i kaczory. Coś wielkiego, zapewne łoś, łamało w ostępie.

– To, co Szarlej zrobił – rzekł Szamson – zrobił dla ciebie. Krzywdzisz go swym zachowaniem.

– Przestępstwo… – odchrząknął Reynevan – jest zawsze przestępstwem. Nic go nie usprawiedliwia.

– Doprawdy?

– Nic. Nie można…

– Wiesz, co, Reynevan? – Samson Miodek po raz pierwszy objawił coś na kształt zniecierpliwienia. – Graj ty w szachy. Tam będziesz miał wszystko wedle gustu. Tu czarne, tam białe, a pola wszystkie kwadratowe.

– Skąd wieść, że na Stolzu miałem być zamordowany? Kto wam to wyjawił?

– Zdziwisz się. Młoda kobieta, zamaskowana, szczelnie owinięta w płaszcz. Przyszła do nas w nocy, do gospody. W eskorcie uzbrojonych pachołków. Zdziwiłeś się?

– Nie.

Samson nie wypytywał.

Na Ściborowej Porębie nie było nikogo, ni żywego ducha. Było to widoczne wyraźnie i z daleka. Raubritterzy od razu zrezygnowali więc z planowanego skrytego podejścia, wpadli na polanę z marszu, galopem, z łomotem, tupotem i wrzaskiem. Który spłoszył jedynie gawrony, ucztujące obok obłożonego kamieniami paleniska.

Oddział rozjechał się, myszkując wśród szałasów. Buko von Krossig obrócił się w siodle i wpił w Reynevana groźny wzrok.

– Ostaw – uprzedził Notker von Weyrach. – On nie kłamał. Widać, że ktoś tu popasał.

– Był tu wóz – podjechał Tassilo de Tresckow. – Ot, ślady kół.

– Murawa zryta podkowami – zameldował Paszko Rymbaba. – Siła koni była!

– Popiół w ognisku ciepły jeszcze – doniósł Hubercik, giermek Buka, na przekór zdrobnieniu chłop silnie już w leciech. – Wokół baranie kości i kęski rzepy.

– Spóźnilim się – podsumował ponuro Woldan z Osin. – Kolektor tu popasał. I pojechał. Przybylim za późno.

– Oczywista – warknął von Krossig – jeśli młodzik nas nie ołgał. Bo on mi się nie podoba, ten Hagenau. Hę? Kto was w nocy ścigał? Kto gacki na was poszczuł? Kto…

– Ostaw, Buko – przerwał znowu von Weyrach. – Tematu nie trzymasz się. Dalej, comitiva, objedźcie polanę, śladów szukajcie. Trza wiedzieć, co dalej czynić.

Raubritterzy rozjechali się ponownie, część pozsiadała z koni i rozlazła po szałasach. Do poszukiwaczy, ku lekkiemu zdziwieniu Reynevana, dołączył Szarlej. Białowłosy mag natomiast, nie zwracając uwagi na rejwach, rozłożył kożuch, rozsiadł się na nim, dobył z juków chleb, wiór suszonego mięsa i bukłaczek.

– Pan, panie Huonie – zmarszczył się Buko – nie uzna za celowe pomóc w poszukiwaniach?

Mag łyknął z bukłaczka, ugryzł chleb.

– Nie uznam.

Weyrach parsknął. Buko zaklął pod nosem. Podjechał Woldan z Osin.

– Ciężko z tych śladów coś wymiarkować – uprzedził pytanie. – Wiadomo jeno, że koni siła była.

– To już słyszałem – Buko znowu zmierzył Reynevana złym spojrzeniem. – Ale detale poznać radbym. Wieluż to było z kolektorem ludzi? I kto to był? Do ciebie mówię, Hagenau!

– Sierżant i pięciu zbrojnych – bąknął Reynevan. – Oprócz nich…

– No? Słucham! I patrzcież mi w oczy, gdy pytam!

– Czterej Bracia Mniejsi… – Reynevan już wcześniej zadecydował zataić osobę Tybalda Raabego, po namyśle rozciągnął decyzję również na Hartwiga Stietencrona i jego córkę brzydulę. – I czterej pątnicy.

– Mendykanci i pielgrzymi – skurczona w grymasie warga Buka odsłoniła zęby. – Wierzchem na podkutych koniach? Hę? Co ty mi tu…

– Nie łże – Kuno Wittram podjechał kłusem, rzucił przed nich kawał zawęźlonego sznura.

– Biały – ogłosił. – Franciszkański!

– Zaraza – zmarszczył brwi Notker Weyrach. – Co tu zaszło?

– Zaszło, zaszło! – Buko trzepnął dłonią w rękojeść miecza. – Co mnie to obchodzi? Ja chcę wiedzieć, gdzie kolektor! Gdzie wóz, gdzie pieniądze! Czy ktoś może mi to powiedzieć? Panie Huonie von Sagar!

– Jem teraz. Buko zaklął.

– Z poręby trzy drogi wiodą – powiedział Tassilo de Tresckow. – Na wszystkich są ślady. Ale ani dociec, które są które. Nie da się rzec, którędy kolektor pojechał.

– Jeśli w ogóle pojechał – z krzaków wyłonił się Szarlej. – Ja sądzę, że nie pojechał. Że nadal tu jest.

– Jak niby? Gdzie? Skąd to wiecie? Jakeście to stwierdzili?

– Używszy rozumu.

Buko von Krossig zaklął plugawię. Notker Weyrach pohamował go gestem. I popatrzył na demeryta wymownie.

– Mówcie, Szarleju. Coście wytropili? Co wiecie?

– Do udziału w łupie – hardo zadarł głowę demeryt – nie zechcieli nas panowie dopuścić. Więc i tropiciela sobie ze mnie nie róbcie. Co wiem, to wiem. Moja rzecz.

– Trzymajcie mnie… – zawarczał wściekle Buko, ale Weyrach powstrzymał go znowu.

– Jeszcze niedawno – powiedział – ni poborca was nie interesował, ni jego pieniądze. A ot, naraz udziału w łupach wam się zachciewa. Musi, coś się zmieniło. Ciekawość, co?

– Wiele. Teraz łup, jeśli się nam poszczęści go wziąć, nie będzie pochodził z napadu na poborcę. Teraz będzie to rekuperacja, grabienie grabieżcy. W czymś takim chętniej biorę udział, bo uważam za moralne obrabować rabusia ze zrabowanej zdobyczy.

– Mówcie jaśniej.

– Nie można jaśniej – rzekł Tassilo de Tresckow. – Wszystko jest jasne.

Ukryte w lesie, otoczone trzęsawiskiem jeziorko, choć malownicze, budziło niejasne uczucie niepokoju, ba, lęku nawet. Jego tafla była jak smoła – tak samo czarna i zastygła, tak samo nieruchoma, tak samo martwa, niezmącona żadnym życiem, żadnym poruszeniem. Choć czubki przeglądających się w wodzie świerków chwiały się lekko na wietrze, gładkości tafli nie zakłócała najmniejsza nawet falka. Gęstą od brunatnych glonów wodę poruszały jedynie banieczki gazu, podnoszące się z głębiny, rozchodzące wolno i pękające na oleistej, pokrytej rzęsą powierzchni, z której, niczym trupie ręce, sterczały uschłe rosochate drzewa.

Reynevan wzdrygnął się. Odgadł już, co wykrył demeryt. Leżą tam, pomyślał, w głębinie, w mule, na samym dnie tej czarnej otchłani. Kolektor. Tybald Raabe. Pryszczata Stietencronówna z wyskubanymi brwiami. I kto prócz nich?

– Spójrzcie – wskazał Szarlej. – Tutaj. Trzęsawisko uginało się pod stopami, strzykało wodą wyciskaną z gąbczastego dywanu mchów.

– Ślady ktoś usiłował zatrzeć – pokazywał dalej demeryt – ale i tak wyraźnie widać, którędy wleczono zwłoki. Tu, na liściach, jest krew. I tu. I tu. Wszędzie krew.

– To znaczy… – potarł podbródek Weyrach. – Że ktoś…

– Że ktoś napadł na poborcę – dokończył spokojnie Szarlej. – Wykończył i jego, i jego eskortę. A trupy utopił tu, w stawie. Obciążywszy kamieniami wyciągniętymi z paleniska. Wystarczyło baczniej przyjrzeć się palenisku…

– Dobra, dobra – uciął Buko. – A pieniądze? Co z pieniędzmi? Czy to znaczy…

– To znaczy – Szarlej spojrzał na niego z lekkim pobłażaniem – dokładnie to, co myślicie. Zakładając, że myślicie.

– Że pieniądze zagrabiono?

– Brawo.

Buko milczał czas jakiś, cały ten czas coraz to bardziej czerwieniejąc.

– Kurwa! – wrzasnął wreszcie. – Boże! Widzisz i nie grzmisz? Do czego to doszło! Upadły, kurwa, obyczaje, zginęła cnota, umarła poczciwość! Wszystko, wszystko zagrabią, zrabują, ukradną! Złodziej na złodzieju i złodziejem pogania! Łobuzy! Szelmy! Łajdaki!

– Łotry, na kocioł świętej Cecylii, łotry! – zawtórował Kuno Wittram. – Chryste, że też nie spuścisz na nich plagi jakiej!

– Świętości, skurwysyny, ani uszanują! – ryknął Rymbaba. – Toć dudki, co je wiózł kolektor, na cel zbożny były!

– Prawda. Na wojnę z husytami biskup zbierał…

– Jeśli tak – wybąkał Woldan z Osin – to może diabelska to sprawka? Dyć diabeł z husytami trzyma… Mogli heretycy czarciej pomocy zawezwać… A mógł czart i sam ze siebie, biskupowi na złość… Jezu! Diabeł, mówię wam, tu hulał, piekielne moce tu działały. Szatan, nikt inny, kolektora ubił i wszystkich jego ludzi zgładził.

– A pięćset grzywien co? – zmarszczył się Buko. – Do piekła uniósł?

– Uniósł. Albo w gówno przemienił. Bywały takie przypadki.

– Może być – kiwnął głową Rymbaba – że w gówno. Gówna tam, za szałasami, duża różnorakość.

– Mógł też – dodał Wittram, wskazując – czart pieniądze w tym oczku zatopić. Jemu one na nic.

– Hmm… – mruknął Buko. – Mógł zatopić, mówisz? Może by tedy…

– W życiu! – Hubercik w lot odgadł, o czym i o kim Buko myśli. – Co to, to nie! Za nic tam, panie, nie wejdę!

– Nie dziwię się – rzekł Tassilo de Tresckow. – Mnie też nie podoba się to bajoro. Tfu! Nie wszedłbym do tej wody, choćby tam nie pięćset, a pięćset tysięcy grzywien leżało.

Coś, co żyło w jeziorze, musiało go usłyszeć, bo jakby na potwierdzenie smolista woda jeziorka wzburzyła się, zabulgotała, zawrzała tysiącem wielkich pęcherzy. Buchnął i rozszedł się ohydny, zgniły smród.

– Chodźmy stąd… – sapnął Weyrach. – Odejdźmy… Odeszli. W dużym raczej pośpiechu. Bagienna woda strzykała spod stóp.

– Napad na poborcę – oświadczył Tassilo de Tresckow – o ile miał miejsce, a Szarlej się nie myli, zdarzył się, wnosząc ze śladów, wczoraj w nocy lub dziś o świtaniu. Jeśli więc wytężymy się nieco, możemy rabusiów doścignąć.

– A wiemy to – burknął Woldan z Osin – którędy pojechali? Z poręby trzy wiodą ścieżki. Jedna w kierunku bardzkiego gościńca. Druga na południe, ku Kamieńcowi. Trzecia na północ, na Frankenstein. Zanim ruszymy w pościg, warto by wiedzieć, w którym z tych trzech kierunków.

– Faktycznie – ocenił Notker von Weyrach, po czym chrząknął znacząco, spojrzał na Buka, wzrokiem wskazał białowłosego magika, siedzącego opodal i przypatrującego się Samsonowi Miodkowi. – Faktycznie, warto by to wiedzieć. Nie chcę być nachalny, ale może by tak, ot, dla przykładu, czarodziejstwa do tego celu użyć? Co, Buko?

Magik słowa słyszał niezawodnie, ale nawet nie odwrócił głowy. Buko von Krossig zmełł w zębach przekleństwo.

82
{"b":"89087","o":1}