Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kręte wądroże wyprowadziło ich na polankę, za polanką była leszczyna, gęsta jak matecznik. Przedarli się, wyjechali znowu na wysoki bór, umożliwiający cwał. Cwałowali więc, a konie chrapały coraz silniej.

Po jakimś czasie Samson zwolnił i został w tyle. Reynevan zrozumiał, że musi uczynić to samo. Szarlej obejrzał się, wstrzymał ciska.

– Chybaśmy… – wydyszał, gdy zrównali się z nim. – Chybaśmy ich zgubili. W cóżeś ty nas, u licha, znowu wplątał, Reinmarze?

– Ja?

– Do diabła! Widziałem tych jeźdźców! Widziałem, jak kurczysz się ze strachu na ich widok! Co to za jedni? Dlaczego wrzeszczeli: „Jesteśmy”?

– Nie wiem, przysięgam…

– Nic mi po twoich przysięgach. Tfu, kimkolwiek byli, udało nam się…

– Jeszcze się nie udało – powiedział zmienionym głosem Samson Miodek. – Jeszcze niebezpieczeństwo nie minęło. Uwaga. Uwaga!

– Co?

– Coś nadchodzi.

– Nic nie słyszę!

– A jednak. Coś złego. Coś bardzo złego.

Szarlej obrócił konia, stojąc w strzemionach rozglądał się i wytężał słuch. Reynevan, przeciwnie, skurczył się w siodle, zmiana w głosie Samsona zmroziła go zgrozą. Koń Henryka Hackeborna zachrapał, zatupał. Samson krzyknął. Reynevan wrzasnął.

I wtedy, nie wiedzieć skąd, nie wiedzieć jak, z mrocznego nieba runęły na nich nietoperze.

Nie były to, ma się rozumieć, zwykłe nietoperze. Choć od zwykłych większe niewiele, góra dwa razy, miały nienaturalnie wielkie głowy, ogromne uszy, oczy jak żarzące się węgliki i pyszczki pełne białych kłów. I było ich mnóstwo, cała chmara, rój. Ich wąskie skrzydła świszczały i cięły jak jatagany.

Reynevan machał rękami jak oszalały, odbijając od siebie wściekle atakujące bestie, wrzeszcząc ze zgrozy i wstrętu zrywał z siebie te, które czepiały się karku i włosów. Niektóre strącał, zbijał jak piłki, inne chwytał i zgniatał, ale pozostałe drapały twarz, gryzły dłonie, boleśnie kąsały w uszy. Obok Szarlej na oślep rąbał wokół siebie szablą, gęsto pryskała czarna nietoperza posoka. Na głowie Szarleja siedziały ze cztery, Reynevan widział, jak po czole i policzkach demeryta pełzną wężyki krwi. Samson walczył w ciszy, miażdżył obłażące go stwory, chwytając je w garście po kilka naraz. Konie szalały, wierzgały, rżały dziko.

Szabla Szarleja świsnęła Reynevanowi tuż nad głową, klinga otarła się o włosy, zmiatając z nich gacka, wielką, spaśną i wyjątkowo nachalną bestię.

– W nogi! – ryknął demeryt. – Trzeba uciekać! Nie możemy tu zostać!

Reynevan poderwał konia, również nagle rozumiejąc. Nie były to zwyczajne nietoperze, były to potwory wywołane czarami, a to mogło oznaczać tylko jedno – że zostały wysłane przez pogoń i że ta pogoń niebawem się zjawi. Runęli w galop, nie musieli popędzać koni, spanikowane wierzchowce zapomniały o zmęczeniu i gnały jak ścigane przez wilki. Gacki nie dały się zgubić, atakowały, pikowały i spadały na nich bez przerwy, w pełnym pędzie trudno było się bronić. Udawało się to tylko Szarlejowi, który ciął swą szablą i kosił nietoperzyska w cwale z taką wprawą, jakby urodził się i całą młodość spędził w Tatarii.

A Reynevana, okazało się po raz kolejny, pech prześladował gorzej niż Jonasza. Nietoperze kąsały wszystkich trzech, ale to Reynevanowi jeden uczepił się włosów na czole tak, że zupełnie zasłonił oczy. Potworki atakowały wszystkie trzy konie, ale tylko Reynevanowemu jeden wlazł wprost do ucha. Koń cisnął się, rżąc dziko, trzęsąc opuszczonym łbem wierzgnął, rzucił w górę zadem z taką energią, że oślepiony Reynevan wyleciał z siodła jak pocisk z katapulty. Pozbawiony ciężaru koń poszedł w dziki cwał i byłby uciekł w las, szczęściem Samson zdążył chwycić za wodze i osadzić go w miejscu. Szarlej zaś zeskoczył z siodła i ze wzniesioną szablą wpadł pomiędzy jałowce, gdzie nad turlającym się w wysokiej trawie Reynevanem gacki kłębiły się niczym Saraceni nad zwalonym na ziem paladynem. Wykrzykując straszliwe klątwy i ohydne wyzwiska, demeryt chlastał szablą, aż bryzgała jucha. Obok Samson walczył w siodle, jedną ręką – drugą trzymał oba szarpiące się konie. Dokonać takiej sztuki mógł tylko ktoś tej mocy, co on.

Reynevan zaś był pierwszym, który zauważył, że do boju wkroczyły nowe siły. Może dlatego, że był na czworakach, usiłował wydostać się z zamętu z nosem niemal przy trawie. I spostrzegł, jak trawa nagle kładzie się po ziemi, płasko, jak gdyby uderzona wichrem. Uniósł głowę i o jakieś dwadzieścia kroków zobaczył mężczyznę, starca niemal, ale gigantycznej wprost statury, o płomiennych oczach i lwiej grzywie mlecznobiałych włosów. Starzec dzierżył kostur, dziwny, sękaty, koślawy, fantastycznie powyginany, istny wąż zastygły w paroksyzmach męki.

– Padnij! – krzyknął gromowym głosem starzec. – Nie podnosić się!

Reynevan rozpłaszczył się na ziemi. Czuł, jak dziwny wicher świszczę mu nad głową. Usłyszał zduszone przekleństwo Szarleja. I nagły, wielki, przenikliwy pisk atakujących dotąd wśród zupełnej ciszy nietoperzy. Pisk ścichł równie nagle, jak rozbrzmiał. Reynevan usłyszał i poczuł, jak dokoła coś pada gradem, uderzając o grunt głucho jak dojrzałe jabłka. Czuł też na włosach i plecach deszcz drobniejszy, malutki, suchy. Rozejrzał się. Dokoła, gdzie nie spojrzał, leżały martwe nietoperze, a z góry, z gałęzi drzew, sypał się nieustanny, gęsty deszcz martwych owadów – chrząszczy, żuczków, pająków, liszek i ciem.

– Matavermis… – westchnął. – To było Matavermis…

– No, no – rzekł starzec. – Zna się! Młody, ale bywały. Wstawaj. Już można.

Starzec, teraz można to było stwierdzić, wcale nie był starcem. Młodzikiem nie był, rzecz jasna, także, ale biała szedź jego włosów, Reynevan dałby głowę, brała się mniej ze starczej siwizny, bardziej z częstego wśród magów albinotyzmu. Również gigantyczny wzrost okazał się wytworzonym przez magię pozorem – wsparty na kosturze białowłosy był wysoki, ale bynajmniej nie nadnaturalnie.

Zbliżył się Szarlej, bez zainteresowania kopiąc leżące w trawie martwe nietoperze. Podszedł Samson Miodek z końmi. Siwowłosy przyglądał im się chwilę – Samsonowi szczególnie uważnie.

– Trzech – powiedział. – Ciekawe. Bo dwóch szukaliśmy.

Skąd liczba mnoga, Reynevan dowiedział się, nim zdążył zapytać. Zadudniły kopyta, na polanie zaroiło się od chrapiących koni.

– Powitać – zawołał z wysokości siodła Notker von Weyrach. – Spotkaliśmy się jednak. A to dopiero traf.

– Traf – powtórzył z podobną drwiną w głosie Buko von Rrossig, lekko napierając na demeryta koniem. – Tym iściej, że w miejscu całkiem innym, niż było umówione! Całkiem innym!

– Niesłownyś, panie Szarleju – dodał, unosząc hunds-gugel, Tassilo de Tresckow. – Nie dotrzymujesz umów. A to rzecz karygodna.

– I nie minęła go, widzę, kara – parsknął Kuno Wittram. – Na lagę świętego Grzegorza Cudotwórcy! Patrzcie jeno, jak mu ktosik uszów ponadgryzał!

– Trzeba się stąd zabierać – siwowłosy przerwał rozgrywającą się na oczach zdumionego Reynevana scenę. – Pościg się zbliża. Konni idą tropem!

– A nie mówiłem? – parsknął Buko von Krossig. – Że ich ratujemy, wyciągamy dupska z pętli? Dobra, jedźmy. Panie Huonie? Ten pościg…

– Nie jest byle jaki – siwowłosy przyjrzał się podniesionemu za koniec skrzydła nietoperzowi, potem przeniósł wzrok na Szarleja i Samsona. – Tak, nie byle kto tu nadchodzi… Poznałem, poznałem po swędzeniu palców… No, no… Ciekawi z was ludzie, ciekawi… Można rzec: pokaż mi, kto cię ściga, a powiem ci, kim jesteś. Inaczej: mój pościg świadczy o mnie.

– O, wa, pościg – zawołał, obracając konia, Paszko Rymbaba. – Wielki mi szysz! Niech tylko nadjadą, zadamy im bobu!

– Nie sądzę – odrzekł siwowłosy – by to było takie proste.

– Ani ja – Buko też przyglądał się nietoperzom. – Panie Huonie? Można prosić?

Nazwany Huonem siwowłosy nie odpowiedział, miast tego skinął swym koślawym kosturem. Z traw i paproci momentalnie jęła podnosić się mgła, biała i gęsta jak dym. W niebywale krótkim czasie las zniknął w niej zupełnie.

– Stary czarownik – zamruczał Notker Weyrach. – Ciarki przechodzą…

– Ale! – parsknął wesoło Paszko. – Mnie tam nic nie przechodzi.

– Dla ludzi, którzy nas ścigają – odważył się odezwać Reynevan – mgła może nie być przeszkodą. Nawet magiczna.

Siwowłosy odwrócił się. Popatrzył mu w oczy.

– Wiem – powiedział. – Wiem, panie znawco. Dlatego to jest nie na ludzi, lecz na konie. Czym prędzej tedy zabierajcie się stąd z waszymi. Gdyby zwęszyły wapor, oszaleją.

– W drogę, comitiva!

80
{"b":"89087","o":1}