Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Racja – zawtórował trzeci modniś, w błękitno-czerwonych mi-parti. – Na początek w ramach wprowadzania wygarbujmy po europejsku skórę temu tu prostakowi. Nuże, panowie, do kijów! I niech się nikt nie leni!

– Hola! – krzyknął właściciel piwnej ławki. – Bez burd, panowie kupcy! Bo straż zawezwę!

– Zawrzyj gębę, śląski ćwoku, bo i ty oberwiesz. Reynevan usiłował zerwać się, ale nie zdążył. Laska łomotnęła go w bark, druga z suchym trzaskiem spadła na plecy, trzecia strzeliła w pośladki. Uznał, że nie ma co czekać na dalsze cięgi.

– Pomocy! – wrzasnął. – Szarleju! Pomocy!

Szarlej, który przyglądał się zajściu z umiarkowanym zainteresowaniem, odstawił kufel i nie spiesząc się podszedł.

– Dosyć zabawy.

Galanci obejrzeli się – i jak na komendę ryknęli śmiechem. Faktycznie, Reynevan musiał przyznać, w swym kusym i pstrokatym odzieniu demeryt nie prezentował się najdostojniej.

– Chryste Panie – parsknął pierwszy galant, pobożny widać. – Ależ pocieszne figury spotyka się na tym krańcu świata!

– To jakiś miejscowy błazen – ocenił drugi. – Widać po cudacznym stroju.

– Nie suknia zdobi człowieka – odrzekł zimno Szarlej. – Odejdźcie stąd, łaskawcy. Prędziutko.

– Coo?

– Panowie – powtórzył Szarlej – łaskawie zechcą się oddalić. Znaczy, pójść sobie stąd gdzieś daleko. Nie musi być Paryż. Wystarczy przeciwległy kraniec miasta.

– Cooooo?

– Panowie – powtórzył Szarlej, wolno, cierpliwie i dobitnie, jak dzieciom. – Panowie raczą sobie stąd pójść. I zająć czymś dla siebie zwykłym. Sodomią, dla przykładu. W przeciwnym wypadku zostaną panowie obici, i to gruntownie. I zanim którykolwiek z panów zdąży wymówić credo in Deum patrem omnipotentem.

Pierwszy modniś zamachnął się laską. Szarlej zwinnie uniknął ciosu, chwycił za kij i zakręcił, modniś wywinął kozła i plasnął w błoto. Laską, która została mu w dłoni, demeryt zdzielił przez łeb drugiego galanta, posyłając go na piwowarską ladę, ciosem szybkim jak myśl dał po łapie trzeciemu. Ten pierwszy zerwał się tymczasem i rzucił na Szarleja, rycząc jak ranny żubr. Demeryt bez widocznego wysiłku powstrzymał szarżę ciosem, który zgiął galanta w pół. Szarlej zaś łokciem uderzył go potężnie w nerki, padającego kopnął w ucho, zdawałoby się, od niechcenia. Ale kopnięty zwinął się jak robak i już nie wstał.

Dwaj pozostali spojrzeli po sobie i jak na komendę dobyli puginałów. Szarlej pogroził im palcem.

– Nie radzę – powiedział. – Noże kaleczą!

Modnisie ostrzeżenia nie posłuchali.

Reynevanowi zdawało się, że obserwuje zajście uważnie. Czegoś jednak nie zauważył, bo nie pojął, jak stało się to, co się stało. Wobec sadzących na niego i wymachujących jak wiatraki galantów Szarlej wydawał się niemal nieruchomy, ruchy zaś, jakie wykonał, gdy go dopadli, były nieznaczne, lecz tak szybkie, że umykające oku. Jeden z modnisiów upadł na kolana, pochyliwszy głowę niemal do ziemi charczał i jeden po drugim wypluwał w błoto zęby. Drugi siedział i krzyczał. Otworzywszy usta na pełną szerokość krzyczał i płakał, cienko, modulowanie, nieustannie, zupełnie jak długo nie karmione niemowlę. Własny puginał wciąż trzymał w ręku, a nóż kolegi tkwił mu w udzie, wbity aż po złoconą gardę.

Szarlej spojrzał w niebo, rozłożył ręce gestem znaczącym „a nie mówiłem”. Zdjął swój śmieszny przyciasny kubraczek. Podszedł do plującego zębami. Zręcznie chwycił go za łokcie, poderwał, ucapił za rękawy i kilkoma precyzyjnymi kopniakami wykopał galanta z watowanego kabata. Po czym sam się weń ustroił.

– Nie suknia czyni człowieka – rzekł, przeciągając się z lubością – lecz ludzka godność. Ale tylko człowiek dobrze ubrany czuje się prawdziwie godnie.

Potem pochylił się i zdarł modnisiowi z pasa wyszywaną jałmużniczkę.

– Bogate miasto, Strzegom – powiedział. – Bogate miasto. Pieniądze, patrzcie sami, walają się na ulicach.

– Na waszym miejscu… – powiedział drżącym nieco głosem właściciel piwnej ławki. – Na waszym miejscu uciekałbym, panie. To bogate kupce, goście wielmożnego pana Guncelina von Laasan. Dobrze im tak, za burdy, co je cięgiem wszczynają… Ale uciekajcie lepiej, bo pan von Laasan…

– …w mieście rządzi – dokończył Szarlej, zabierając sakiewkę trzeciemu galantowi. – Dzięki za piwo, dobry człowieku. Pójdźmy, Reinmarze.

Poszli. Galant z nożem w udzie długo żegnał ich rozpaczliwym, nieustającym, niemowlęcym wyciem:

– Uaa-uaa! Uaa-uaa! Uaa-uaa! Uaa-uaa!

33
{"b":"89087","o":1}