Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Coś chciał przez to rzec?

– Toć dobrze wiecie, co.

– Ja cię znam – westchnął Reynevan. – Widziałem cię już…

– Widzieliście i owszem. U brata w Powojowicach. Ale ostrożnie z tym, lepiej o tym nie gadać. Gadulstwo to przywara w dzisiejszych czasach zgubna. Niejeden już sobie gardło własnym przydługim ozorem poderżnął, jak mawia…

– Urban Horn – dokończył Reynevan, sam dziwiąc się swej domyślności.

– Ciszej – syknął goliard. – Ciszej z tym imieniem, panie.

Sterczowie, zaiste, pierzchnęli z osady w dziwnym popłochu, jak przed tatarskim zagonem, jak na wieść o dżumie, wiali, jakby diabeł następował im na pięty. Widok ten bardzo poprawił samopoczucie Reynevana. Kiedy jednak zobaczył, przed kim uciekali, gdy spostrzegł, kto do Kromolina wjeżdża, dziwić się przestał.

Na czele oddziałku rycerzy i konnych strzelców jechał mężczyzna o mocno zarysowanej szczęce i barach szerokich jak wrota katedry, odziany w przepyszną i bogato złoconą mediolańską zbroję. Także koń rycerza, wielki karosz, był opancerzony: łeb zbroił mu chamfron, czyli naczółek, szyję folgowy nakarczek, crinet.

Reynevan wmieszał się pomiędzy kromolińskich raubritterów, którzy tymczasem tłumnie wysypali się na majdan. Nikt oprócz Samsona nie zauważył go i nie zwrócił na niego uwagi. Po Szarleju nigdzie nie było śladu. Wokół raubritterzy szumieli jak rój os.

Po bokach rycerza w mediolańskiej zbroi jechało dwóch – przetowłosy, ładny jak panna młodzik i smagły chudzielec o zapadniętych policzkach. Obaj byli również w pełnej płycie, obaj siedzieli na ladrowanych wierzchowcach.

– Hayn von Czirne – rzekł z podziwem Otto Glaubitz.

– Widzicie, jaką nosi milanezę? Niech mnie licho, warta jak nic czterdzieści grzywien.

– Ten z lewej, ten młody – sapnął Wencel de Hartha to Fryczko Nostitz. A ten z prawej to Vitelozzo Gaetani, Italczyk…

Reynevan westchnął lekko. Dokoła słyszał podobne westchnienia, sapnięcia i ciche klątwy, świadczące, że nie tylko jego zbulwersowało pojawienie się jednego z bardziej znanych i groźniejszych śląskich raubritterów. Hayn von Czirne, pan na zamczysku Nimmersatt, cieszył się sławą najgorszą z możliwych, a jego imię, jak się okazywało, budziło nie tylko przerażenie wśród kupców i spokojnych ludzi, ale i groźny respekt między kolegami po fachu.

Hayn von Czirne zatrzymał tymczasem konia przed starszyzną, zsiadł, podszedł, dzwoniąc ostrogami i zgrzypiąc zbroją.

– Panie Stolberg – przemówił głębokim basem. – Panie Barnhelm.

– Panie Czirne.

Raubritter obejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy jego orszak ma broń pod ręką, a strzelcy kusze w pogotowiu. Upewniony, wsparł lewą dłoń na rękojeści miecza, a prawą na biodrze. Rozstawił nogi, zadarł głowę.

– Rzeknę krótko – zagrzmiał – bo czasu nie mam na długie gadanie. Ktoś napadł i obdarł Walonów, gwarków ze złotostockiej kopalni. A jam ostrzegał, że Waloni ze Złotego Stoku są pod moją opieką i ochroną. Tedy rzeknę wam coś, a wy baczcie: jeśli któryś z was, łotrzyki, palce w tym napadzie maczał, to niech się lepiej sam przyzna, bo jak ja go złapię, to pasy będę darł z takiego syna, choćby był i rycerz.

Twarz Markwarta Stolberga pokryła, rzekłbyś, czarna chmura. Kromolińscy raubritterzy zaszumieli. Fryczko Nostitz i Vitelozzo Gaetani nie poruszyli się, siedzieli na koniach jak dwie żelazne kukły. Ale strzelcy z orszaku pochylili kusze, gotowi do akcji.

– Podejrzenie o ów uczynek – kontynuował Hayn von Czirne – jest duże na Kunza Aulocka i Storka z Gorgowic, tedy rzeknę wam coś, a wy słuchajcie pilnie: będziecie tych złodziei i bękartów taić w Kromolinie, to mnie popamiętacie.

– Znaną jest rzeczą – ciągnął Czirne, nic sobie nie robiąc z rosnącego wśród rycerzy pogwaru – że bękarty Aulock i Stork są na żołdzie Sterczów, braci Wolfhera i Morolda, takich samych bękartów i szubrawców. Z tymi mam dawne sprawy, ale teraz przebrała się miarka. Pokaże się z Walonami prawda, to kiszki ze Sterczów wypuszczę. A za jednym obrotem i z tych, co ich kryć zamyślą.

– I jeszcze rzecz jedna, na sam koniec. Ale rzecz to nie najmniej ważna, więc uszu nadstawcie. Ktoś ostatnimi czasy sielnie się na kupców zawziął. Co i rusz jakiegoś mercatora znajdują zimnym i sztywnym. Rzecz jest zresztą dziwna i wgłębiać się w nią nie myślę, ale rzeknę wam coś: augsburska kompania Fuggerów płaci mi za ochronę. Jeśli tedy którego mercatora od Fuggerów jaka niedobra przygoda spotka, a pokaże się, że to któryś z was, to niech się nad nim Bóg zlituje. Pojmujecie? Pojmujecie, tacy synowie?

Wśród rosnącego wściekłego pomruku Hayn von Czirne dobył nagle miecza, machnął nim, aż zaświszczało.

– A pakliby – ryknął – przeciwił się kto temu, com rzekł, lubo mniemał, że łżę, pakliby któremu to nie w smak było, tedy prosim tu, na plac! Wnet żelazem rzecz rozstrzygniem. Nuże! Czekam! Psia mać, od Wielkanocy nikogo nie ubiłem.

– Niepięknie postępujecie, panie Hayn – powiedział spokojnie Markwart von Stolberg – Godzi się to?

– Nie tyczy się, com rzekł – Czirne jeszcze bardziej wysunął żuchwę – ani was, cny panie Markwarcie, ani imć pana Traugotta, ni w ogóle nikogo ze starszyzny. Ale swoje prawa znam. Z gromady wyzwać mi wolno.

– Jąć tylko mówię, że to niepięknie. Wszyscy was znają. Was i wasz miecz.

– Tedy co? – parsknął zbój. – Mam, by mnie nie poznawano, za dziewkę się przebierać, jak Lancelot z Jeziora? Rzekłem, prawa swoje znam. A i oni je znają. Tu stojąca gromada posrańców z drżącymi łydkami.

Raubritterzy zaszumieli. Reynevan widział, jak stojącemu obok Kottwitzowi krew z wściekłości odpłynęła z twarzy, usłyszał, jak Wencel de Hartha zgrzytnął zębami. Otto Glaubitz porwał za rękojeść i zrobił ruch, jakby chciał wystąpić, ale Jaśko Chromy złapał go za ramię.

– Nie próbuj – mruknął. – Jemu spod miecza jeszcze nikt żywy nie uszedł.

Hayn von Czirne znowu wywinął mieczyskiem, przeszedł się, brzęcząc ostrogami.

– No i co, pierdziwory? – zagrzmiał. – Co, gównoluby? Nikt nie występuje? Wiecie, za co was mam? Za dupy wołowe was mam i dupami wołowymi ogłaszam! A co? Może kto zaprzeczy? Może się który poważy kłam mi zadać? Co, nikt? Tedy wszyscy, co do jednego, jesteście pierdoły, fafuły i cienkobździeje. I ogólna hańba dla rycerstwa!

Rycerze rabusie szumieli coraz donośniej, Hayn zdawał się jednak tego nie dostrzegać.

– Jednego – ciągnął, wskazując – tylko widzę między wami mężczyznę, o, tam stojącego Bożywoja de Lossow. Zaiste nie pojmuję, co taki czyni między gromadą wam podobnych popaprańców, porwiszów i łupikotów. Pewnie sam zszedł na psy, tfu, wstyd i srom.

Lossow wyprostował się, skrzyżował ramiona na ozdobionej herbowym rysiem piersi, bez lęku wytrzymał spojrzenie. Nie poruszył się jednak, stał z kamienną twarzą. Jego spokój wyraźnie rozzłościł Hayna von Czirne. Zbój poczerwieniał, wziął się pod bok.

– Kozojeby! – zaryczał. – Kiernozy nieskrobane! Obszczybruzdy! Wyzywam was, słyszycie, fajdanisy? No, który stanie? Pieszo lub konno, zaraz, tu, na tym placu! Na miecze lub na topory, na co zresztą chcecie, wybierajcie! No, który? Może ty, Hugonie Kottwitz? Może ty tam, Krossig? Może ty, Rymbaba, gnoju jeden?

Paszko Rymbaba pochylił się i złapał za miecz, szczerząc zęby spod wąsów. Woldan z Osin chwycił go za ramię, osadził w miejscu ciężką ręką.

– Nie błaznuj – syknął. – Życie ci niemiłe? Jemu nikt nie dostoi.

Hayn von Czirne zarechotał, jak gdyby dosłyszał.

– Nikt? Nikt nie wystąpi? Nie ma odważnego? Takem myślał! A, wy portkosraje! Psie chwosty! Dybidzbany! Garnkoskroby!

– A kurwa twoja mać! – wrzasnął nagle, występując, Ekhard von Sulz. – Hardopyszku! Gębaczu! Nadmidupo! Wychodź na plac!

– Stoję na nim – odrzekł spokojnie Hayn von Czirne. – Na co się spróbujemy?

– Na to! – Sulz uniósł samopał. – Hardyś, Czirne, boś gracz na miecze, mocarz na topory! Ale ninie idzie nowe! Oto nowoczesność! Równe szansę! Będziemy się strzelać!

Wśród wrzawy, jaka się podniosła, Hayn von Czirne podszedł do konia, po chwili wrócił, niosąc strzelbę. Jeśli zaś Ekhard Sulz miał zwyczajną piszczałę, prostą rurę na kiju, bronią Czirna była artystycznie wręcz wykonana rucznica, z graniastą lufą osadzoną w wyprofilowanym dębowym łożu.

– Niechaj będzie tedy broń ognista – ogłosił. – Niechaj będzie nowoczesność w domu i w zagrodzie. Wytyczcie szrank.

Poszło szybko. Mety wytyczono za pomocą dwóch wbitych w ziemię włóczni, wyznaczających dystans dziesięciu kroków w szpalerze płonących maźnic. Czirne i Sulz stanęli naprzeciw siebie, każdy z samopałem pod pachą i tlącym się lontem w drugiej ręce. Raubritterzy usunęli się na boki, schodząc z linii strzału.

– Gotów broń! – Notker Weyrach, który wziął na się obowiązek herolda, uniósł buzdygan. – Cel!

Adwersarze pochylili się, podnosząc lonty na wysokość zapałów.

– Pal!

Przez chwilę nic się nie działo, panowała cisza, lonty syczały i pryskały iskrami, śmierdział proch palony na panewkach. Wyglądało, że trzeba będzie przerwać pojedynek celem ponownego nabicia broni. Notker Weyrach już sposobił się, by dać znak, gdy niespodzianie piszczała Suiza wypaliła ze straszliwym hukiem, błysnął ogień, zakłębił się cuchnący dym. Bliżej stojący słyszeli gwizd kuli, która chybiła cel i poleciała gdzieś w stronę wychodka. W tym samym niemal momencie plunęła dymem i ogniem handkanona Hayna von Czirne. Z lepszym skutkiem. Kula trafiła Ekharda Suiza w podbródek i urwała mu głowę.

Z szyi orędownika antyhusyckiej krucjaty trysnęła fontanna krwi, głowa łupnęła w ścianę stodółki, spadła, poturlała się po majdanie, wreszcie spoczęła w trawie, martwym okiem patrząc na obwąchujące ją psy.

– Kurde – powiedział w zupełnej ciszy Paszko Rymbaba. – Tego się chyba przyszyć już nie da.

Reynevan nie docenił Samsona Miodka.

W stajni nie zdążył nawet osiodłać konia, gdy poczuł na karku łaskotanie wzroku. Odwrócił się, zobaczył i stanął jak słup soli z trzymanym oburącz siodłem. Zaklął, po czym z rozmachem wpakował siodło koniowi na grzbiet.

62
{"b":"89087","o":1}