– Nie było – powiedział Tassilo de Tresckow – Żiżki pod Wyszehradem, w dzień Wszystkich Świętych. A tam, chociaż czterokrotną mieliśmy przewagę, srogie wzięliśmy od husytów baty. Okrutnie nas zbili, stłukli i pogonili tak, że do dziś wstyd wspominać, jakeśmy stamtąd uciekali. W popłochu, na oślep, byle dalej, dopokąd konie nie zaczęły charczeć… A pięć setek trupów zaległo pole. Znamienitsi z czeskich i morawskich panów: Henryk z Plumlova, Jarosław ze Szternberka… Z Polski pan Andrzej Balicki herbu Topór. Z Łużyc pan von Rathelau. Z naszych zaś, ze Ślązaków, pan Henryk von Laasan…
– Pan Stosz z Schellendorfu – dokończył w ciszy Stolberg. – Pan Piotr Schirmer. Nie wiedziałem, że byłeś pod Wyszehradem, paaie Tassilo.
– Byłem. Bom poszedł, jak głupi, ze śląskim wojskiem, z Kantnerem Oleinickim i Rumpoldem z Głogowa. Tak, tak, panowie, Żiżkę diabli wzięli, ale są w Czechach insi, co nie gorzej bić umieją. Pokazali to pod Wyszehradem, wtedy, w dzień Wszystkich Świętych: Hynek Kruszyna z Lichtenburka, Hynek z Kolsztajnu, Wiktoryn z Podiebrad. Jan Hviezda. Rohacz z Dube. Zapamiętajcie sobie te nazwiska. Bo je usłyszycie, z krucjatą się do Czech wybrawszy.
– O, wa – przerwał ciężką ciszę Hugo Kottwitz. – Strachy na Lachy! Pobili was, boście sami bić się nie umieli. Wojowałen i ja z husytami, w roku dwudziestym pierwszym, pod panem Putą z Czastolovic. Pod Petrovicami daliśmy kacerzom bobu, że wióry leciały! Potem nawiedziliśmy miechem i ogniem kraj chrudimski, puściliśmy z dymem Żampach i Litice. I braliśmy łup, aż hej! Zbroja, co ją noszę, bawarskiej roboty, stamtąd właśnie…
– Próżno ględzić – uciął Stolberg. – Trza wreszcie coś uradzić. Idziem do Czech czy nie?
– Ja idę! – oznajmił gromko i dumnie Ekhard von Sulz. – Pienić trza kąkol herezji, ot co. Wypalać trąd, nim wszystko stoczy.
– Ja też idę – rzekł de Hartha. – Muszę łupu nabrać. W potrzebie jestem. Żenić się zamiaruję.
– Na zęby świętej Apolonii! – wyrwał się Kuno Wittram. – Łupem i ja nie pogardzę!
– Łup jedno – bąknął niepewnie nieco Woldan z Osin – ale pono kto weźmie krzyż, grzechy będzie miał na pytel odpuszczone. A nagrzeszyło się… Oj, nagrzeszyło!
– Ja nie idę – rzekł krótko Bożywoj de Lossow. – Nie będę guza szukał po obcych stronach.
– Ja nie idę – rzekł spokojnie Notker Weyrach. – Bo jeśli Sulz idzie, znaczy, sprawa jest śliska i śmierdzi.
Znowu wybuchła wrzawa, posypały się klątwy, przemocą posadzono Ekharda Suiza z kordem już do połowy dobytym.
– Mnie – rzekł, gdy się uspokoiło, Jaśko Chromy z Łubni – jeśli gdzie iść, to wolej do Prus. Z Polakami na Krzyżaków. Albo vice versa. Zależy, kto lepiej zapłaci.
Przez chwilę wszyscy gadali i przekrzykiwali jeden drugiego, wreszcie gestami uciszył towarzystwo kędzierzawy Poraj.
– Ja na tę krucjatę nie ruszę – oznajmił w ciszy. – Bo nie pójdę na sznurek do biskupów i popów. Nie dam, by mię jako psa na kogo szczuli. Co to za krzyżowa wyprawa? Na kogo? Czesi nie Saraceni. Do boju monstrancję przed sobą niosą. A że im się nie podoba Rzym? Papa Odo Colonna? Branda Castiglione? Nasz biskup Konrad i insi prałaci? Nie dziwię się. Mnie też się nie podobają.
– Breszesz ty, Jakubowski! – rozdarł się Ekhard von Sulz. – Czesi kacerze są! Heretycką naukę wyznają! Kościoły palą! Diabłu cześć oddają!
– Goli chadzają!
– A żony – krzyknął pater Hiacynt – to chcą, by wspólne były! Chcą…
– Pokażę wam – przerwał gromko Poraj – czego Czesi chcą. A wy, wierę, zastanowicie się, z kim tu, a przeciw komu iść trzeba.
Na dany znak zbliżył się niemłody goliard w czerwonym rogatym kapturze i kabacie z powycinaną w ząbki baskiną. Goliard wyciągnął zza pazuchy zwinięty pergamin.
– Niech wiedzą wszyscy wierni chrześcijanie – przeczytał donośnie i dźwięcznie – że Królestwo Czeskie niezmiennie trwa i z Bożą pomocą trwać będzie, na śmierć i życie, przy niżej spisanych artykułach. Po pierwsze: by w Królestwie Czeskim swobodnie i bezpiecznie głoszono słowo Boże i by księża głosili je bez przeszkód…
– Co to jest? – zawołał von Sulz. – Skąd ty to masz, grajku?
– Niechaj go – zmarszczył się Notker von Weyrach. – Skąd ma, to ma. Czytaj, chłopie.
– Po drugie: by Ciało i Krew Chrystusa Pana rozdawane były pod postacią obojga chleba i wina wszystkim wiernym…
– Po trzecie: by księżom odebrano i zniesiono ich świecką władzę nad bogactwem i dobrem doczesnym, aby dla zbawienia swego wrócili do reguły Pisma i żywota, jaki wiódł Chrystus ze swymi apostołami.
– Po czwarte: by wszystkie grzechy śmiertelne i inne występki przeciw prawu bożemu karano i potępiono…
– Kacerskie pismo! Samo słuchanie to grzech! Kary bożej się nie boicie?
– Zawrzyj gębę, pater!
– Cisza! Niech czyta!
– …wśród księży: świętokupstwo, kacerstwo, branie pieniędzy za chrzest, za bierzmowanie, za spowiedź, za komunię, za oleje święte, za wodę świeconą, za msze i modlitwy za zmarłych, od postów, od bicia w dzwony, za probostwa, za stanowiska i prałatury, za dostojeństwa, za odpusty…
– A co? – wziął się pod boki Jakubowski. – Nieprawda może?
– Dalej: wynikające stąd herezje i hańbiące kościół Chrystusowy cudzołóstwo, przeklęte płodzenie synów i córek, sodomia i inne rozpusty, gniew, kłótnie, zwady, obmowa, dręczenie prostego ludu, ograbianie go, ściąganie opłat, danin i ofiar. Każdy sprawiedliwy syn swej matki, kościoła świętego, powinien to wszystko odrzucić, wyrzec się, nienawidzić jak diabła i mieć to w obrzydzeniu…
Dalsze czytanie zakłóciła ogólna wrzawa i zamieszanie, podczas którego, jak zauważył Reynevan, goliard wymknął się cichcem wraz ze swym pergaminem. Raubritterzy wrzeszczeli, klęli, popychali się, skakali sobie do oczu, ba, zaczęły już zgrzytać klingi w pochwach.
Samson Miodek trącił Reynevana w bok.
– Wydaje mi się – mruknął – że warto, byś rzucił okiem w okno. I to szybko.
Reynevan rzucił. I zmartwiał.
Na kromoliński majdan wjeżdżało stępa trzech konnych.
Wittich, Morold i Wolfher Sterczowie.