Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Pogaaaniaaaaj!

Na drodze pojawił się Huon von Sagar na tańczącym karoszu, kosturem wskazał dukt, sam puścił się weń galopem. Samson pomknął za nim, ciągnąc za wodze konia Reynevana. Reynevan ściągnął lejce, krzyknął na zaprzęg.

Dukt był wyboisty. Skarbniczek podskakiwał, kolebał się i piszczał. Odgłosy walki cichły za plecami.

– Nawet nieźle poszło – ocenił Buko von Krossig. – Całkiem nieźle… Tylko dwóch giermków ubitych. Rzecz zwykła. Całkiem nieźle. Jak na razie.

Notker von Weyrach nie odpowiedział, dyszał tylko ciężko, obmacywał biodro. Spod taszki ciekła krew, cieniutką strużką pełzła w dół po nabiodrku. Obok dyszał Tassilo de Tresckow, oglądając lewe ramię. Awanbrasu brakowało, nałokcica wisiała na wpół oderwana, na jednym tylko skrzydle, ale ręka wyglądała na całą.

– A pan Hagenau – ciągnął Buko, na którym nie widać było żadnych poważniejszych uszkodzeń. – Pan Hagenau pięknie powoził. Walnie się spisał… O, Hubercik, cały jesteś? Ha, widzę, że żyjesz. Gdzie Woldan, Rymbaba i Wittram?

– Już nadjeżdżają.

Kuno Wittram ściągnął hełm i myckę, włosy pod nią miał skręcone i mokre. Blachę naramiennika cięcie postawiło skrajem na sztorc, tarczka była zupełnie zdeformowana.

– Pomóżcież – zawołał, jak ryba łapiąc powietrze. – Woldan ranion…

Zwlekli rannego z kulbaki, z trudem, wśród jęków i stęknięć, ściągnęli mu z głowy mocno wgięty, powykrzywiany i roznitowany hundsgugel.

– Chryste… – wystękał Woldan. – Alem dostał… Kuno, zobacz, mam jeszcze oko?

– Masz, masz – uspokoił go von Wittram. – Nie widzisz, bo ci juchą zalało…

Reynevan ukląkł, natychmiast zabrał się do opatrywania. Ktoś mu pomagał. Uniósł głowę, napotkał szare oczy Huona von Sagar.

Stojący obok Rymbaba skrzywił się z bólu, obmacując duże wgniecenie na boku napierśnika.

– Żebro jak nic poszło – stęknął. – Krwią, kurwa, plwam, patrzajcie.

– Kogo, kurwa, obchodzi, czym plwasz – Buko von Krossig ściągnął z głowy armet. – Gadaj lepiej: ścigają nas?

– Nie… Troszkęśmy ich poszczerbili…

– Będą ścigać – rzekł z przekonaniem Buko. – Dalej, wybebeszmy kolebkę. Bierzmy pieniądze i jazda stąd co rychlej.

Podszedł do wehikułu, szarpnął obite suknem wiklinowe drzwiczki. Drzwiczki ustąpiły, ale tylko na cal, potem zamknęły się znowu. Było oczywiste, że ktoś trzymał je od wewnątrz. Buko zaklął, szarpnął mocniej. Z wnętrza rozległ się pisk.

– Co to? – zdziwił się, krzywiąc, Rymbaba. – Piszczące pieniądze? A może kolektor podatek w myszach ściągał?

Buko gestem wezwał go na pomoc. We dwu targnęli drzwi z taką mocą, że urwały się całkiem, a wraz z nimi raubritterzy wywlekli ze środka osobę, która je trzymała.

Reynevan westchnął. I zamarł z otwartymi ustami.

Bo tym razem tożsamość wątpliwości budzić nie mogła najmniejszych.

Tymczasem Buko i Rymbaba rozpruli nożami oponę, wyciągnęli z wybitego futrami wnętrza skarbniczka drugą dziewczynę, podobnie jak pierwsza jasnowłosą, podobnie potarganą, odzianą w podobną zieloną cotehardie z białymi rękawkami, może tylko nieco młodszą, niższą i pulchniejszą. To właśnie ta druga, pulchniejsza, miała skłonności do pisków, teraz, pchnięta przez Buka na trawę, zaczęła dodatkowo łkać. Pierwsza siedziała w ciszy, nadal ściskając drzwiczki kolebki i zasłaniając się nimi niczym pawężą.

– Na kij świętego Dalmasta… – westchnął Kuno Wittram. – Co to ma być?

– Nie to, czegośmy chcieli – stwierdził rzeczowo Tassilo. – Rację miał pan Szarlej. Było najpierw się upewnić, potem napadać.

Buko von Krossig wylazł ze skarbniczka. Cisnął na ziemię jakieś wyniesione stamtąd ciuszki i łaszki. Jego mina nadto wyraźnie mówiła o wynikach przeszukania. Każdego zaś, kto nie był pewien, czy i co Buko znalazł, seria sprośnych przekleństw winna była upewnić. Spodziewanych pięciuset grzywien w skarbniczku nie było.

Dziewczyny zbliżyły się do siebie i przytuliły w strachu. Wyższa obciągnęła cotehardie aż po kostki, spostrzegłszy, że Notker Weyrach łakomie przygląda się jej zgrabnym łydkom. Niższa pochlipywała.

Buko zgrzytnął zębami, ściskał rękojeść noża tak, że aż mu zbielały knykcie. Minę miał wściekłą, niezawodnie bił się z myślami. Huon Sagar zauważył to natychmiast.

– Czas spojrzeć prawdzie w oczy – parsknął. – Pokpiłeś, Buko. Wszyscy pokpiliście. Najwyraźniej nie jest to wasz dzień. Radzę tedy udać się do domu. Prędko. Nim znowu nadarzy się wam okazja wygłupić.

Buko zaklął, tym razem zawtórował mu i Weyrach, i Rymbaba, i Wittram, i nawet Woldan z Osin spod opatrunku.

– Co z dziewuchami? – Buko jakby teraz dopiero je dostrzegł. – Zarżnąć?

– A może zerżnąć? – Weyrach uśmiechnął się obleśnie. – Pan Huon ma trochę racji, iście kiepski nam wypadł dzionek. Może więc choć zakończyć go jakimś lubym akcentem? Weźmy dziewki, znajdźmy jaki stóg, coby było miękcej, i tam je obie zdupczym pospołu. Co wy na to?

Rymbaba i Wittram zarechotali, ale raczej niepewnie. Woldan z Osin zajęczał spod zakrwawionego płótna. Huon von Sagar pokręcił głową.

Buko zrobił krok w stronę dziewcząt, te skuliły się i objęły ciasno. Młodsza załkała.

Reynevan chwycił za rękaw Samsona, który już sposobił się interweniować.

– Nie ważcie się – powiedział.

– Co?

– Nie ważcie się jej tknąć. Bo opłakane może mieć to dla was skutki. To szlachcianka, i z nie byle jakich. Katarzyna von Biberstein, córka Jana Bibersteina, pana na Stolzu.

– Jesteś pewien, Hagenau? – przerwał długą i ciężką ciszę Buko von Krossig. – Nie mylisz się?

– Nie myli się – Tassilo de Tresckow uniósł i pokazał wszystkim wydobytą ze skarbniczka sakwę z wyszytym herbem, czerwonym jelenim rogiem w polu złotym.

– Iście – przyznał Buko. – Bibersteinów znak. Która to?

– Ta wyższa, starsza.

– Ha! – raubritter wziął się pod bok. – Tedy i zakończymy dzień miłym akcentem. I powetujemy sobie stratę. Hubercik, zwiąż ją. I bierz na konia przed sobą.

– Wykrakałem – Huon von Sagar rozłożył ręce. – Jednak dał wam dzień nową okazję, by zrobić z siebie durniów. Nie po raz pierwszy, doprawdy, zastanawiam się, Buko, czy to u ciebie wrodzone, czy nabyte.

– Ty zaś – Buko, lekceważąc czarodzieja, stanął nad młodszą, która skurczyła się i zaczęła chlipać. – Ty, dziewko, wytrzyj nos i słuchaj uważnie. Siedź tu i czekaj na pościg, za tobą by może nie posłali, ale za Bibersteinówną przyjdzie niezawodnie. Panu na Stolzu przekażesz, ze okup za jego córeczkę wynosił będzie… pięćset grzywien. Znaczy się, konkretnie pięćset kóp groszy praskich, dla Bibersteinów to drobnostka. Pan Jan będzie uwiadomiony o sposobie zapłaty. Pojęłaś? Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię! Pojęłaś?

Dziewczyna skurczyła się jeszcze bardziej, ale uniosła na Buka błękitne oczęta. I pokiwała głową.

– Czy ty – odezwał się poważnie Tassilo de Tresckow – naprawdę uważasz, że to dobry pomysł?

– Naprawdę. I dość mi o tym. Jedziem.

Obrócił się w stronę Szarleja, Reynevana i Samsona.

– Wy zaś…

– My – przerwał Reynevan – chcielibyśmy jechać z wami, panie Buko.

– Że jak?

– Chcielibyśmy wam towarzyszyć – Reynevan, zapatrzony na Nikolettę, nie zważał ani na syknięcia Szarleja, ani na miny Samsona. – Dla bezpieczeństwa. Jeśli macie nic przeciw…

– Kto powiedział – rzekł Buko – że nie mam?

– Nie miej – powiedział dość znacząco Notker Weyrach. – Dlaczego masz mieć? Nie lepiej, wśród danych cyrkumstancyj, by byli z nami? Miast za nami, za naszymi plecami? Chcieli, jak pamiętam, na Węgry, z nami im po drodze…

– Dobra – kiwnął głową Buko. – Jedziecie z nami. Na koń, comitiva. Hubercik, pilnuj dziewki… A pan, panie Huonie, czemu taką minę ma kwaśną?

– Pomyśl, Buko. Pomyśl.

84
{"b":"89087","o":1}