Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ja cię… – zaczął Rymbaba. I nie dokończył.

Nad przepaścią legł most. Most z lodu, skrzącego się i połyskującego jak brylant.

– Dalej – Huon von Sagar mocno chwycił konia za wodze przy munsztuku. – Przechodzimy.

– A zdzierży toto? Nie pęknie?

– Z czasem pęknie – wzruszył ramionami mag. – To rzecz bardzo nietrwała. Każda chwila zwłoki zwiększa ryzyko.

Notker Weyrach nie zadawał dalszych pytań, spiesznie pociągnął konia za Huonem. Za nim wszedł na most Kuno Wittram, następny ruszył Rymbaba. Podkowy dzwoniły na lodzie, toczyło się szklane echo.

Widząc, że Hubercik nie może sobie poradzić z koniem i Katarzyną Biberstein, Reynevan pospieszył z pomocą, ale ubiegł go Samson, biorąc dziewczynę na ręce. Buko Krossig trzymał się blisko, wzrok miał baczny, a dłoń na rękojeści. Czuje pismo nosem, pomyślał Reynevan. Podejrzewa nas.

Emanujący zimnem most podzwaniał pod uderzeniami kopyt. Nikoletta spojrzała dół i jęknęła cicho. Reynevan też spojrzał i przełknął ślinę. Przez lodowy kryształ widać było zalegającą dno jaru mgłę i wystające z niej szczyty świerków.

– Szybciej! – ponaglił od czoła Huon von Sagar. Jakby wiedział.

Most zatrzeszczał, w oczach zaczął bieleć, tracić przejrzystość. W wielu miejscach pobiegły długie linie pęknięć.

– Żywiej, żywiej, zaraza ponaglił Reynevana prowadzący Woldana Tassilo de Tresckow. Chrapały ciągnięte przez zamykającego pochód Szarleja konie. Zwierzęta robiły się coraz bardziej niespokojne, boczyły się, tupały. A z każdym tupnięciem na moście przybywało pęknięć i rys. Konstrukcja trzeszczała i jęczała. Poleciały w dół pierwsze odkruszone odłamki.

Reynevan odważył się wreszcie spojrzeć pod nogi, z nieopisaną ulgą zobaczył kamienie, skalne złomy, widoczne skroś lodowej bryły. Był po drugiej stronie. Wszyscy byli po drugiej stronie.

Most zachrupał, zatrzeszczał i pękł z hukiem i szklanym jękiem, rozsypał się w milion lśniących fragmentów, lecących w dół i bezgłośnie zapadających się w mglistą otchłań. Reynevan westchnął głośno – w chórze innych westchnięć.

– On tak zawsze – powiedział półgłosem stojący obok Hubercik. – Pan Huon, znaczy. Ino tak gada. Strachu nie było żadnego, most zdzierży, runie zawżdy po tym, jak przejdzie ostatni. Ilu by nie przechodziło. Pan Huon ino szucić lubi.

Szarlej krótkim słowem podsumował i Huona, i jego poczucie humoru. Reynevan obejrzał się. Zobaczył zębaty, zwieńczony krenelażem mur. Bramę, nad nią czworokątną czatownię. I wznoszącą się nad tym wszystkim wieżę.

– Zamek Bodak – wyjaśnił Hubercik. – Doma my są.

– Trochę kłopotliwe macie dojście do domu – zauważył Szarlej. – Co robicie, gdy magia zawiedzie? Nocujecie na dworze?

– Gdzieżby tam. Jest wtóra droga, od Kłodzka, o, tamój biegnie. Ale tamtędy dalej, ho, ho, do północka by nam chyba jechać przyszło…

Gdy Szarlej zagadywał giermka, Reynevan wymienił spojrzenia z Nikolettą. Dziewczyna miała wzrok spłoszony, jak gdyby dopiero teraz, na widok zamku, zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Po raz pierwszy, jak się wydawało, przyniósł jej ulgę i pocieszenie wzrokowy sygnał Reynevana. Mówiący: Nie lękaj się. I trzymaj. Wydobędę cię stąd, przysięgam.

Zazgrzytała otwierana brama. Za nią był nieduży podwórzec. Kilku pachołków, których Buko von Krossig na dzień dobry sklął, że zwlekali, i pogonił do roboty, każąc zająć się końmi, zbrojami, łaźnią, jadłem i napitkiem. Wszystkim na raz i wszystkim natychmiast, żywo, na jednej nodze.

– Witam – powiedział raubritter – na moim patrimonium, panowie. Na zamku Bodak.

Formoza von Krossig musiała być niegdyś piękną kobietą. Jak większość bowiem urodziwych niewiast zmieniła się, gdy przeszły lata młode, w bardzo paskudnego babsztyla. Przyrównywana zapewne niegdyś do młodej brzozy sylwetka dziś kojarzyła się raczej ze starą miotłą. Cera, którą zapewne niegdyś komplementujące porównywano do brzoskwini, stała się sucha i plamista, opinała się na kości jak na szewskim kopycie, przez co okazały raczej nos, niegdyś zapewne komplementowany jako seksowny, zrobił się okropnie wiedźmowaty – z powodu dużo krótszych i dużo mniej zakrzywionych nosów zwykło się było na Śląsku pławić baby w rzekach i stawach.

Jak większość niegdyś urodziwych niewiast, Formoza von Krossig z uporem nie zauważała owego „niegdyś”, nie przyjmowała do wiadomości faktu, że bezpowrotnie przeminęła wiosna wieku. I że zima nadciąga. Widać to było zwłaszcza po sposobie, w jaki Formoza się odziewała. Cały jej strój, od jadowicie różowych ciżemek po fikuśny toczek, delikatna biała podwiczka, muślinowy couvrechef, obcisła suknia w kolorze jasnego indyga, wysadzany perłami pasek, szkarłatny brokatowy surcote – wszystko to przystawało raczej dzierlatce.

Do tego, gdy przyszło jej spotykać się z mężczyznami, Formoza von Krossig instynktownie robiła się uwodzicielska. Efekt był przerażający.

– Gość w dom, Bóg w dom – Formoza von Krossig uśmiechnęła się do Szarleja i Notkera Weyracha, demonstrując mocno pożółkłe uzębienie. – Witam panów na moim zamku. Nareszcie jesteś, Huonie. Bardzo, bardzo za tobą tęskniłam.

Z kilku zasłyszanych podczas podróży słów i zdań Reynevan zdołał poskładać jaki taki obraz sytuacji. Rzecz jasna, niezbyt precyzyjny. I niezbyt szczegółowy. Nie mógł, przykładowo, wiedzieć, że zamek Bodak Formoza von Pannewitz wniosła w wianie, wychodząc z miłości za Ottona von Krossig, podupadłego, acz dumnego potomka frankońskich ministeriałów. I że Buko, syn jej i Ottona, zwąc zamek swym patrimonium, znacznie mijał się z prawdą. Nazwa matrimonium byłaby właściwsza, choć przedwczesna. Po śmierci męża Formoza nie straciła substancji i dachu dzięki rodzinie, możnym na Śląsku Pannewitzom. I popierana przez Pannewitzów była faktyczną i dożywotnią panią zamku.

O tym, co Formozę łączyło z Huonem von Sagar, Reynevan również zasłyszał podczas podróży to i owo – wystarczająco wiele, by orientować się w sytuacji. O wiele jednak, rzecz jasna, za mało, by wiedzieć, że ścigany i szczuty przez magdeburską arcybiskupią Inkwizycję czarodziej zbiegł na Śląsk, do krewnych – Sagarowie mieli pod Krosnem nadania jeszcze od Bolesława Rogatki. Potem jakoś tak wyszło, że Huon poznał Formozę, wdowę po Ottonie von Krossig, faktyczną i dożywotnią panią na zamku Bodak. Czarodziej wpadł Formozie w oko. I na zamku odtąd zamieszkiwał.

– Bardzo tęskniłam – powtórzyła Formoza, wstając na czubki różowych ciżemek i całując czarodzieja w policzek. – Przebierz się, mój drogi. A panów zapraszam, zapraszam…

Na zajmujący środek hall i wielki dębowy stół spoglądał znad komina herbowy dzik Krossigów, sąsiadujący na okopconej i obrosłej pajęczyną heraldycznej tarczy z czymś, co trudno było zidentyfikować. Ściany obwieszone były skórami i bronią, nic z tego nie wyglądało na nadające się do użytku. Jedną ze ścian zajmował tkany w Arras flamandzki gobelin, przedstawiający Abrahama, Izaaka i uwikłanego w krzakach barana.

Comitiva w poznaczonych odciskami zbroi aketonach rozsiadła się za stołem. Nastrój, z początku raczej ponury, poprawił nieco wjeżdżający na stół antałek. A popsuła go znowu wracająca z kuchni Formoza.

– Czy ja dobrze słyszę? – spytała groźnie, wskazując Nikolettę. – Buko! Porwałeś córkę pana na Stolzu?

– Mówiłem skurwemu synowi – zaburczał Buko do Weyracha – coby nic nie gadał… Kuglarz pieprzony, gęby zamkniętej ni pół pacierza nie utrzyma… Khmmm… Właśnie chciałem wam, pani matko, rzec. I wyłożyć wszystko. Wyszło owóż tak…

– Jak wam wyszło, to ja wiem – przerwała Formoza, najwyraźniej dobrze poinformowana. – Ofermy wy! Tydzień zmarnowali, a łup im ktoś sprzed nosa… Młodziakom się nie dziwię, ale że pan, panie von Weyrach… Mąż dojrzały, stateczny…

Uśmiechnęła się do Notkera, ten spuścił oczy i zaklął bezgłośnie. Buko chciał zakląć głośno, ale Formoza pogroziła mu palcem.

– I porwie – kontynuowała – na koniec taki głupiec córkę Jana Bibersteina. Buko! Czyś ty ze szczętem rozumu zbył?

– Dalibyście, pani matko, wpierw jeść – rzekł gniewnie raubritter. – Siedzim tu za stołem jak na tryznie, głodni, spragnieni, aż wstyd przed gośćmi. Od kiedy to u Krossigów takie obyczaje? Jeść dajcie, a o interesach potem pogadamy.

– Jadło się szykuje, wnet podadzą. I napitek już niosą. Obyczajów mnie nie ucz. Wybaczcie, rycerze. A was, mości panie, nie znam… Ani ciebie, wdały młodzieńcze…

– Ów Szarlejem każe się zwać – przypomniał sobie o obowiązkach Buko. – A ten chłystek to Reinmar von Hagenau.

– Ach. Potomek jaki sławnego poety?

– Nie.

Wrócił Huon von Sagar, przeodziany w luźną houppe-lande z wielkim futrzanym kołnierzem. Z miejsca też okazało się, kto cieszy się największym faworem pani zamku. Huon natychmiast dostał pieczonego kurczaka, faskę pierogów i puchar wina, a usłużyła mu sama Formoza. Czarodziej bez skrępowania zaczął jeść, wyniośle lekceważąc wygłodniałe spojrzenia reszty kompanii. Na szczęście, reszta też nie czekała długo. Na stół, ku ogólnej radości, wjechała, poprzedzana falą rozkosznego aromatu, micha wieprzowiny duszonej z rodzynkami. Za nią wniesiono drugą, kopiastą od baraniny z szafranem, potem trzecią, pełną potrawki z różnej dziczyzny, za tym wszystkim podążyły garnki z kaszą. Nie mniejszą radością powitano też kilka wniesionych stągwi, zawierających – co natychmiast stwierdzono – miód dwójniak i wino węgierskie.

Kompania wzięła się za jedzenie w dostojnym milczeniu, przerywanym tylko chrzęstem zębów i wznoszonymi od czasu do czasu toastami. Reynevan jadł ostrożnie i z umiarem – przygody ostatniego miesiąca nauczyły go już, jak przykre skutki ma obżarstwo po długiej głodówce. Miał nadzieję, że na Bodaku nie zwykło się zapominać o sługach i Samson nie jest skazany na post.

Trwało to czas jakiś. Wreszcie Buko von Krossig popuścił pasa i beknął.

– Teraz – powiedziała Formoza, słusznie mniemając, że był to sygnał kończący pierwsze danie – może i czas, by o interesach pogawędzić. Choć zdaje mi się, że ni o czym tu gadać. Marny to bowiem interes, Bibersteinowa córa.

86
{"b":"89087","o":1}